Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Plebiscyt - gwiazdy sprzed lat: Józef Tracz, jedyny polski zapaśnik z trzema medalami olimpijskimi

Wojciech Koerber
Pieszczochy Śląska Wrocław. Od lewej olimpijczyk z Londynu Łukasz Banak, trener Leszek Użałowicz, Damian Janikowski ze srebrnym medalem MŚ (2011), Dawid Kareciński, Julian Kwit oraz trener Józef Tracz.
Pieszczochy Śląska Wrocław. Od lewej olimpijczyk z Londynu Łukasz Banak, trener Leszek Użałowicz, Damian Janikowski ze srebrnym medalem MŚ (2011), Dawid Kareciński, Julian Kwit oraz trener Józef Tracz. Tomasz Hołod
Mieczysław Łopatka i Józef Tracz – co ich łączy? Obaj wygrywali nasz Plebiscyt najpierw jako zawodnicy, a później jako trenerzy.

Mówisz Józef Tracz, myślisz: trzy medale olimpijskie na trzech kolejnych igrzyskach (Seul 1988 – brąz, Barcelona 1992 – srebro, Atlanta 1996 – brąz). Drugiego takiego w polskich zapasach nie ma. A skąd się ten jeden wziął?

– Gdy chodziłem do drugiej klasy SP, z rodzicami, a także ze starszym o dwa lata bratem Mietkiem i siostrą Zdzisławą, przeprowadziliśmy się z malutkiej wsi Zajączek do Sieniawy Żarskiej. To już była duża wioska, niecałe 5 km od Żar – tłumaczy Tracz. Jak pokazała przyszłość, na matę było już o rzut beretem. – Dowożono nas do zbiorczej szkoły gminnej w Żarach. Tam pojawił się nowy wuefista, Marek Cieślak. Trener zapasów. Zorganizował I krok zapaśniczy i myśmy z bratem wygrali swoje pojedynki – dodaje. I tak się ta legenda zaczęła. A z miejscowego Agrosu rychło przeniosła do Śląska Wrocław. A później doszła jeszcze dalej, i jeszcze wyżej, po medale IO, MŚ, ME. Po miejsce w sportowych encyklopediach.
Nie dość, że okazał się Tracz świetnym technikiem, to jeszcze wielu technik prekursorem.

– No, trzy takie akcje były. Po pierwsze, rzut przez biodro. Specyficzny, bo z niskiej, pochylonej pozycji. Do tej pory nikt w Polsce takiego nie robi. Nazwali go więc – rzut Józefa Tracza – przypomina właściciel wspomnianej techniki. Wybornie wychodził mu także suples skrętowy. Trudny do nauczenia, a jeszcze trudniejszy do skontrowania przez rywala. No i wynoszenie do tylnego suplesu z pozycji parterowej – takie właśnie, jakie pokazał champion w zwycięskiej walce z Niemcem Erikiem Hahnem, którego stawką był brąz w Atlancie. Wyborna technika przyniosła też trzy wicemistrzostwa świata oraz jedno sreberko ME. Nie brakuje wam tu złota?

– Niczego nie żałuję, choć minimalny niedosyt jest, bo kilka razy było blisko – zastrzega mistrz Józef. I nigdy nie zapomni nazwiska Mnazakan Iskandarian, po którym pojawiał się skrót WNP. Ów skrót u wielu polskich klasyków wywoływał drżenie łydek. Choć nie u silnego psychicznie Tracza.

– Na MŚ w Tampere (1994) prowadziłem z nim w finale 1:0, lecz doznałem złamania dwóch żeber i walki nie dokończyłem. Nasz finał olimpijski w Barcelonie? Też prowadziłem 1:0, lecz nie wytrzymałem trudów turnieju. Regulamin obowiązywał taki, że ważenie mieliśmy codziennie, pół godziny po ostatniej walce. Jednego dnia rywalizacji miałem mieć tych walk trzy, cztery, lecz krzyżówka się przesunęła, ktoś doznał kontuzji, ktoś miał wolny los i skończyło się na jednym pojedynku. Musiałem więc w katorżniczy sposób regulować wagę, którą normalnie zgubiłbym w trakcie odwołanych starć. Na początek więc biegałem, później przepychałem się ze sparingpartnerami, skakanka, a kończyłem w saunie, gdy już sił nie miałem. No i później nie wytrzymałem finału kondycyjnie – wyjaśnia kulisy kuchni Tracz.

W trakcie tej kariery pojawiły się też trudne wybory – ciężkie czasy dla sportu i... kobieta. Otóż po igrzyskach w Barcelonie sportowcom – nawet tym z dwoma olimpijskimi krążkami – nie żyło się łatwo. Tracz, jako 28-latek, już wtedy miał zostać trenerem kadry, lecz na horyzoncie pojawił się wracający do kraju Ryszard Świerad. – Z nim ustaliliśmy, że nadal będę walczył. I całe szczęście, bo zdobyłem jeszcze dwa srebra MŚ oraz brąz IO – zauważa.

Wspomniana kobieta wcale przeszkodą nie była. Przeciwnie, jako sportsmenka świetnie temat czuła. Wszelako chodziło o dokonanie wyboru. – Z Iwoną poznaliśmy się na obozie w Zakopanem, w 1987 roku. Zaiskrzyło, pojawiła się chemia. Ona była dobrą judoczką i też miała szansę na występ w Barcelonie. Trzeba było zatem wybierać – moja kariera albo jej. W 1988 urodziła się pierwsza córka Joanna i doszliśmy do porozumienia, że karierę kontynuował będę ja. Jeden warunek się tylko pojawił – że w miarę możliwości żona i córka będą jeździły ze mną na zgrupowania. I przez pięć lat tak właśnie było – zapewnia sportowiec.

A skąd u zapaśników zniekształcone uszy, zwane kalafiorami? – Ja kalafiory dostałem późno, jako senior. To kontuzja zapaśnicza, ale też judoków czy nawet rugbystów. Dużo jest u nas ocierania, choćby przy chwycie głowa – ręka. Ciężki trening, zmęczenie, brak uwagi i chrząstka w końcu pęka. Robi się wylew, a później skrzep, który twardnieje. Można to operować, choć ponoć dziewczynom takie uszy się podobają. Ja kalafiory mam małe również z tego względu, że byłem technikiem, nie brutalem – uśmiecha się Tracz.

* Najprostsza droga do oddania głosu wiedzie przez SMS. Wystarczy wysłać prefiks przypisany sportowcowi i trenerowi (np. gwsport.1 lub gwtrener.1) na numer 72355 (koszt 2,46 zł z VAT). Pełna lista nominowanych na www.gazetawroclawska.pl/sport/plebiscyt. Głosować można również na kuponach drukowanych w „Gazecie Wrocławskiej”. Kupon należy wyciąć i wysłać na adres redakcji: ul. św. Antoniego 2/4, 50-073 Wrocław.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska