Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Arcybiskup Kupny: Polskie rodziny są zagrożone. Trzeba o nie walczyć (ROZMOWA)

Robert Migdał
- Pary gejowskie czy lesbijskie nie stworzą nigdy tych samych warunków do wychowania dzieci, a także ich normalnego rozwoju psychicznego, uczuciowego, jakie mogą dać jedynie kobieta i mężczyzna - mówi ksiądz arcybiskup Józef Kupny.

"Rodzina powinna być otoczona szczególną troską ze strony Kościoła, bo rodzina jest dziś lekceważona i krzywdzona" - to słowa papieża Franciszka. Dlaczego rodzina powinna być tak ważna dla nas?
- Rodzina jest podstawową komórką życia społecznego. W niej rodzą się nowi członkowie, którym rodzina przekazuje dziedzictwo kulturowe i religijne. Także w rodzinie, ze względu na rodzaj więzi łączącej dziecko z rodzicami, rozwija się jaźń subiektywna i niektóre inne ważne cechy osobowości. Inaczej mówiąc, rodzina nas wychowuje, kształtuje, zaspokaja nasze podstawowe potrzeby i przygotowuje do samodzielności. W zakresie życia religijnego wprowadza swoje potomstwo w życie wiary.

Nikt nie zastąpi ojca? Nikt nie zastąpi matki?
- Dziecko do swojego prawidłowego rozwoju potrzebuje ojca i matki. Rodzice stanowią naturalne środowisko, którego nie zastąpi żadna jednostka wychowawcza ani państwo. Oczywiście, model tradycyjnej rodziny ulega dzisiaj pewnym zmianom, ale rozumienie rodziny jako wspólnoty matki, ojca i dzieci, stanowi fundament porządku społecznego i nauczania Kościoła.

W jakich dziedzinach widać, że te zmiany następują?
- Zmienia się przede wszystkim wielkość rodzin. Coraz mniej jest wielodzietnych. Zmianie ulega także funkcja edukacyjna. Na przykład kiedyś dzieci uczyły się zawodu od rodziców: syn szewca zostawał szewcem, syn kowala - kowalem. Zawód był przekazywany z pokolenia na pokolenie. Dzisiaj zadanie nauczania przejęła szkoła. Także edukacja religijna prowadzona jest głównie poza rodziną. Z relacji katechetów wiem, że znaczna liczba dzieci przygotowujących się do pierwszej komunii świętej pierwszych modlitw uczy się w szkole, na katechezie. Kiedyś raczej było to nie do pomyślenia. Rodzice nie tylko uczyli modlitw, ale sami z dziećmi do modlitwy klękali. Te zmiany dokonują się na naszych oczach. Niemniej jednak podstawowe funkcje rodziny, czyli zapewnienie dziecku utrzymania, wychowanie, a w rodzinach wierzących - wdrożenie w życie religijne, nadal są spełniane, niezależnie od dokonujących się zmian społecznych.

A jakie niebezpieczeństwa czyhają w XXI wieku na rodzinę?
- Na pewno jakimś niebezpieczeństwem dla funkcjonowania rodziny są: ubóstwo, bieda i bezrobocie. Bo to zawsze, choć w różnym stopniu, przekłada się to na życie rodzinne. Kiedy na przykład ojciec czuje się niepotrzebny, bo nie ma pracy, jego stan ma wpływ na najbliższych. Pojawiają się nerwowość, depresja, czasem ucieczka w alkoholizm. Z drugiej strony mówimy o zagrożeniach rodziny, które wynikają z pewnych zmian kulturowych.

Jakich?
- Na przykład próbuje się przedefiniować samo pojęcie rodziny. Kościół za rodzinę uważa nierozerwalny związek mężczyzny z kobietą, z którego na świat przychodzi dziecko. Dziś już nie wszyscy tak tę rodzinę rozumieją i to też jest zagrożeniem. Myślenie: "rodzina to niekoniecznie mężczyzna, kobieta i dziecko" staje się coraz bardziej powszechne.

W mediach pokazywane są pary gejowskie lub lesbijskie, które wychowują razem dzieci...
- I mówią nam, że to jest "rodzina", kształtując w ten sposób opinię publiczną. W moim przekonaniu jest to poważne nad-użycie. To uderza w rodzinę, podważa jej fundament, jej autorytet. Potem niektórzy uważają, że wystarczy nazwać dwóch gejów i dziecko rodziną i oni automatycznie tą rodziną się stają. A tak nie jest. Jeśli ulegniemy takiemu sposobowi myślenia, to doprowadzimy do tego, że nie będzie niezachwianych fundamentów w naszym życiu, w naszym postrzeganiu świata, w naszym myśleniu. A takie fundamenty są ważne dla naszego rozwoju, dla poczucia bezpieczeństwa.

Ale słyszymy, czytamy o parach homoseksualnych, że dają dzieciom miłość, że geje i lesbijki dbają, wychowują. Dlaczego więc Kościół jest temu przeciwny?
- Bo kobieta inaczej daje miłość, a inaczej mężczyzna. Inaczej ojciec, inaczej matka, inaczej babcia, inaczej dziadek, inaczej rodzeństwo. Nie jest to więc to samo. Pary gejowskie czy lesbijskie nie stworzą nigdy tych samych warunków do wychowania dzieci, a także ich normalnego rozwoju psychicznego, uczuciowego, jakie mogą dać jedynie kobieta i mężczyzna. Można to bardzo łatwo udowodnić - np. syn w pewnym wieku bardzo lgnie do ojca, potrzebuje kontaktu z ojcem, bo szuka wzorców osobowych mężczyzny. Tak samo dziewczynka - szuka w pewnym okresie swego rozwoju wzorców osobowych kobiety. I dziecko, które tego z różnych przyczyn nie dostaje w ważnym okresie wychowania, ma szalone pragnienie uzupełnienia swoich relacji uczuciowych o ten element, którego mu brakuje. Często taki syn, który nie ma w rodzinie ojca mężczyzny, szuka autorytetu mężczyzny u swojego dziadka.

Właśnie, jaka jest rola dziadków?
- Kiedyś w rodzinach wielopokoleniowych babcia i dziadek byli na wyciągnięcie ręki. Teraz coraz częściej mieszkają daleko, poza miastem albo w innym mieście. Na szczęście widzę, że dziadkowie, którzy są blisko, bardzo chętnie włączają się w proces wychowania wnuków, opieki nad nimi. Dzięki temu jest zachowana ciągłość pokoleniowa - tak ważna dla dziecka. Dzisiaj niestety rwą się więzi międzypokoleniowe, dlatego kontakt z dziadkami jest czymś, co należy pielęgnować. To głównie od nich młode pokolenie czerpie wiedzę o swoich korzeniach, od nich uczy się historii rodziny i tradycji, co stanowi istotny element kształtowania tożsamości.

Papież Franciszek mówi, że zagrożeniem dla rodziny jest też kryzys w małżeństwie. Że niekiedy małżeństwo jest źle pojmowane - jako interes, jako wspólny kredyt. Nie zawsze małżeństwa chcą tworzyć rodzinę, mieć dzieci.
- Rodzina opiera się na związku małżeńskim kobiety i mężczyzny. Jeśli mówimy o kryzysie małżeństwa, to w rzeczywistości mówimy o kryzysie konkretnych osób. Dziś wielu boi się podejmowania decyzji na całe życie, inni poddają się natychmiast, gdy pojawiają się w ich życiu problemy, jeszcze inni nie rozumieją, co to odpowiedzialność za drugiego lub gotowość oddania siebie całego osobie, której kocham. Kiedy różne sytuacje życiowe tego nagle od nich zaczynają wymagać, może tak być, że ten związek słabnie. Rodzina jest zagrożona.

Czym?
- Rozbiciem. Najgorsze jest to, że największą cenę za to, co się złego dzieje w małżeństwie, ponosi dziecko, które nie rozumie, dlaczego tata z mamą się rozwodzą, dlaczego nie mogą mieszkać razem. Ofiarą świata dorosłych jest dziecko.

Współcześnie bardzo popularne są "rodziny patchworkowe" - rozwodnicy tworzą kolejne rodziny, w których pojawiają się kolejne dzieci. Jak się Kościół na to zapatruje?

- Podkreślamy wartość tradycyjnej rodziny, która opiera się na nierozerwalnym, sakramentalnym związku kobiety i mężczyzny. Ale oczywiście Kościół zauważa współczesne przemiany kulturowe i takie związki, dlatego zastanawia się, i temu też jest poświęcony ostatni synod w Watykanie, jak tych ludzi także objąć duszpasterstwem oraz jak to duszpasterstwo powinno wyglądać. Kościół nie chce zamykać drzwi przed osobami rozwiedzionymi. Bo nie zawsze osoby zawierające nowe związki są winne rozpadu poprzednich małżeństw. Zdarza się przecież, że jedna ze stron jest niewinna, np. kobieta bardzo chciała trwać w związku, ale mąż był alkoholikiem, stosował wobec niej i dzieci przemoc, musiała odejść od niego, ratując siebie i dzieci - ich zdrowie, niekiedy życie. Nie możemy takiej osobie pozwolić, żeby czuła się poza wspólnotą Kościoła. Takim osobom trzeba zapewnić pomoc - tak materialną, jak i psychologiczną. Trzeba pokazać, że mają swoje miejsce w Kościele. Inna sytuacja: zbyt mało dojrzali młodzi ludzie zawierają związek małżeński, rozchodzą się i dopiero po czasie, znajdują te osoby, z którymi tworzą stały, trwały związek. Pojawiają się dzieci. Po prostu - coś im w życiu nie wyszło. Ale oni potem się starają - uczestniczą we mszy świętej, po katolicku wychowują dzieci. Nie można ich zostawić przed drzwiami kościoła, trzeba pozwolić im wejść, trzeba ich otaczać opieką duszpasterską - to jest główny kierunek i wysiłek zakończonego już synodu, który zastanawiał się, jak tym ludziom pokazać, że są ważni, że ich także Jezus Chrystus kocha, choć nie w pełni uczestniczą w życiu Kościoła poprzez przyjmowanie Pana Jezusa. Jak im to zrekompensować? Jak im powiedzieć: "Pomimo tego jesteście ważni, macie swoje miejsce"?

Wielu rozwodników bardzo boli, że nie mogą przyjmować komunii świętej. Jakie Ksiądz Arcybiskup widzi tutaj rozwiązanie?
- Na pewno każda sytuacja jest inna i należy, zanim podejmie się jakiekolwiek działania, wysłuchać każdej rodziny zranionej, pomagając jej członkom w dojrzewaniu wiary. Próbowano stosować różne rozwiązania. Najprostszym, co oczywiście nie jest propozycją dla ludzi młodych, jest zobowiązanie małżonków do życia ze sobą jak brat z siostrą.

Czyli bez seksu.
Tak. Oni wtedy otrzymują zgodę na przyjmowanie sakramentów, ale muszą podjąć zobowiązania wobec Kościoła. To duże wyrzeczenie, dotyczy sfery bardzo intymnej. Jedni potrafią się do tego zobowiązać, inni - nie. Takie rozwiązanie jest dotychczas praktykowane przez Kościół. Nie zawsze się to udaje i nie zawsze mężczyźnie i kobiecie, którzy mieszkają ze sobą i tworzą trwały związek, można taki wymóg stawiać. Słyszałem o pojedynczych próbach stosowanych np. w Niemczech, że na czas pierwszej komunii świętej dziecka spowiednicy dopuszczali rodziców rozwodników do sakramentu, żeby mogli chociaż w tym dniu towarzyszyć dziecku przy ołtarzu. Takie praktyki rodziły jednak potem następne roszczenia: "Skoro mogliśmy raz, w dniu pierwszej komunii świętej, to dlaczego nie możemy później?". I to są te problemy, z którymi dzisiaj się Kościół zmaga. Co zrobić z tymi rozwodnikami, którzy żyją ze sobą, są współmałżonkami, a jednocześnie mają pragnienie pełnego uczestnictwa w Eucharystii. Synod próbował znaleźć na to pytanie odpowiedź. Nie możemy jednak oczekiwać, że z tego "jak jest" Kościół postanowi, że "tak być powinno". Chcemy w tym kontekście spojrzeć szerzej na problem. Jeżeli widzimy, że małżeństwa przeżywają kryzysy, że wzrasta liczba rozwodów, to może powinniśmy leczyć przyczyny, a nie skutki. Być może problemem są błędy w przygotowaniu tych ludzi do małżeństwa. Może niewyraźnie, nie za bardzo stanowczo, mówiliśmy i mówimy, że małżeństwo to związek sakramentalny, może za słabo akcentujemy jego nierozerwalność, a potem, już w małżeństwie, gdy przychodzą kryzysy, za słabo pracujemy z małżeństwami, nie prowadzimy katechez dla nich, nie mówimy im, czym ten sakrament tak naprawdę jest.
W tym kontekście warto się zastanowić, czy nie powinniśmy przemyśleć kwestii przygotowania dzieci do pierwszej komunii świętej. Dziś najczęściej spoczywa ono na katechetach i duszpasterzach. Marzy mi się taka sytuacja, że księża spotykają się w ramach tego przygotowania z rodzicami, formując ich, przekazując im materiały oraz prosząc, by w domu przepracowali je ze swoimi dziećmi. W ten sposób dziecko otrzymuje konkretny sygnał - wiara w Jezusa jest ważna dla moich rodziców. Oni przygotowują mnie do przyjęcia sakramentu. Rodzice otrzymują wsparcie, pomoc, od duszpasterza.

Warto chyba też doceniać, pokazywać ludzi, którzy przeżyli ze sobą dziesięciolecia, ludzi, którzy mają po 80 lat, a zasypiają ze sobą, trzymając się za ręce... To takie dobre przykłady, że można, że warto się starać.
- Oczywiście, bo to przecież wielka radość, kiedy idziemy do dziadków, którzy np. obchodzą 50-lecie swojego ślubu. To jest święto, cała rodzina się cieszy. I warto pamiętać, patrząc na takie rodzinne historie, że gdyby ci małżonkowie przy pierwszych kryzysach się poddali, rozwiedliby się, to by tej rodziny nie było, nie byłoby czego świętować. Nie byłoby tej radości.

Ksiądz sam pochodzi z takiej rodzinnej rodziny. Co Księdzu dała jego rodzina?
- Dziękuję Panu Bogu, bo to nie jest moją zasługą, że moi rodzice ze sobą wytrwali i dożyli złotego jubileuszu małżeństwa. Od czasów matury byłem poza domem, bo: studia, Kraków, wojsko, potem praca duszpasterska. Ale wracając do domu, zawsze czułem tę rodzinną atmosferę. Nigdy nie musiałem się martwić o mamę, gdy mnie nie było, bo mama miała męża, który się o nią martwił, który się nią opiekował. Rodzina dawała mi poczucie stabilizacji, oparcia, bezpieczeństwa. Kiedy wyjeżdżałem z domu, to widziałem tatę, który stał w oknie i patrzył, jak odjeżdżałem samochodem. Mama cały czas, nawet teraz, się martwi, cały czas pyta, czy mi jest dobrze we Wrocławiu, tęskni za mną. Kiedy ostatni raz byłem u niej, to na pożegnanie pytała: "A kiedy znów do mnie przyjedziesz, bo wiesz - ja tak długo już nie będę żyła?". To właśnie daje rodzina - poczucie bliskości, wsparcia. Miałem 19 lat, kiedy opuściłem dom, jednak więzi rodzinne zawsze były mocne i takie są do dzisiaj.

To, co dała Księdzu jego rodzina jako dziecku, zostało zasiane i kiełkuje teraz przez całe życie?

- Oczywiście, że tak. Pokazali mi i przekazali swój świat wartości. Mój ojciec nigdy nie przeklinał - przynajmniej ja nigdy nie słyszałem. Był zawsze prawdomówny. Nieraz z tego powodu miał kłopoty, ale mimo to uczył mnie, że warto zawsze mówić prawdę, choć za taką postawę często trzeba słono płacić. Tato też był czuły, opiekuńczy. On potrafił, kiedy mama pracowała na kolei, w tzw. ruchu, czyli na różne zmiany, na stacji, i wracała późnym wieczorem, wyjść po nią. Tego nie uda się nauczyć z podręcznika, trzeba to widzieć, to trzeba przeżyć, trzeba żyć w takiej rodzinie. Ja się też tego nauczyłem. Nie mówiąc już o życiu religijnym: jestem tym, kim jestem, w miejscu, gdzie jestem, bo mój ojciec nie mówił mi: "Idź na mszę świętą", a sam leżał w łóżku, czy oglądał telewizję, tylko sam szedł. Mama - jak to w tradycyjnej śląskiej rodzinie - chodziła zawsze wcześniej w niedzielę do kościoła. Kiedy wracała, robiła nam śniadanie i my z siostrą dopiero wstawaliśmy. Potem szliśmy do kościoła, a tata w południe na sumę. I gdy on wracał do domu, to już był gotowy obiad. Widziałem rodziców modlących się, widziałem rodziców, którzy chodzili do kościoła. Myślę, wiem, że nie byłbym dzisiaj księdzem, gdyby nie religijność moich rodziców, którzy mi ten skarb wiary przekazali. Ba, poszedł-bym też dalej - widziałem też przykład moich dziadków. Bo jeżeli chodzi o nich, o ich wiarę, to też mam świadomość tego, że wiele od nich otrzymałem. Moi dziadkowie nie mówili za dużo o Panu Bogu. Oni swoją miłość do Boga, wiarę, pokazywali swoim życiem. Mieli wielką mądrość życiową, która objawiała się tym, że rozwiązywali wszystkie problemy w świetle wiary, ewangelii. Jestem pełen podziwu za to. Opowiem panu taką historię rodzinną: moi dziadkowie, rodzice mojej mamy, dostali wyrok śmierci, bo ukrywali w swoim domu, w którym ja się później urodziłem, człowieka poszukiwanego przez Niemców. I ktoś, pewnie z sąsiadów, doniósł na moich dziadków. To było pod koniec wojny, koniec roku 1944.

Ten ukrywany to był Żyd?
- Tego nie wiem. Wiem tylko, że był poszukiwany przez Niemców. Babcia i dziadek zostali zabrani do więzienia, do Katowic. Oboje otrzymali wyrok śmierci. Kary nie wykonano od razu, bo od wschodu zbliżał się front. Więźniowie zostali pognani w głąb Rzeszy. Moja mama miała kilkanaście lat. Opowiadała mi potem, jak się wszyscy modlili o powrót rodziców, a moich dziadków do domu. I Pan Bóg tak dał, że i babcia, i dziadek przeżyli. Babcia wróciła zaraz po zakończeniu wojny, a dziadek - rok później. Co w tym wszystkim jest ważne, dziadkowie nigdy nie powiedzieli swoim dzieciom, kto ich zadenuncjował. I to z prostego powodu - wybaczyli donosicielowi i nie chcieli, żeby między sąsiadami były jakieś waśnie czy zatargi. Wiedzieli, że kiedyś umrą, a ich dzieci żyć będą w tej samej miejscowości. Nie chcieli przenosić tego, co się stało, na kolejne pokolenia. Istniały pewne domysły, kto to mógł zrobić, ale pewności nie było, a dziadkowie milczeli. Oni wiedzieli, że gdyby prawda wyszła na jaw, to konsekwencje tego mogłyby być różne - dochodzenie sprawiedliwości, może jakaś chęć odwetu, zemsty. Dziadkowie tego nie chcieli i zabrali całą tajemnice ze sobą do grobu. To jest dla mnie postawa chrześcijańska, coś, co mi imponuje. Niekiedy tak sobie myślę, że to moje kapłaństwo to mi dziadkowie wymodlili. Bo przecież kapłaństwo nie wyrasta tak z niczego, ono się buduje na takim właśnie fundamencie. Jak się ma takie przykłady, jak się widzi takie osoby wokół siebie, to nas to niesie, to nas buduje, to nas kształtuje.

W rodzinie nie zawsze jest dobrze, nie zawsze jest miło. Niekiedy nawet księża nie szanują swoich najbliższych. Głośno ostatnio było o księdzu z Oławy, który ma konflikt ze swoim rodzeństwem, z matką.

- Kuria stara się pomagać w takich sprawach. To dla nas bardzo trudna sytuacja, bo mówimy tutaj o osobach dorosłych. Ja nie mogę tak głęboko wkraczać w życie osobiste księży, że będę im podpowiadał, jak mają regulować swoje relacje z rodzeństwem czy z rodzicami. Wiem, że są takie oczekiwania, że padają pytania: "A co na to biskup?", bo to jest przecież "jego ksiądz". Oczywiście, że jest "moim księdzem", ale to jest też osoba wolna, która moralnie i prawnie odpowiada za swoje czyny. Nie mam prawa nakazywać - mogę zachęcać, deklarować pomoc i taka pomoc w mediacjach została zadeklarowana. Prawda jest też taka, że eskalacja konfliktu powoduje, że strony tak usztywniają swoje pozycje, że trudno jest cokolwiek w ich sprawie zrobić. Mnie w tym przypadku bardzo serce boli, bardzo krwawi. Jesteśmy księżmi i od nas się więcej wymaga: wymaga się, żebyśmy umieli więcej i bardziej wybaczać. Nawet jeśli mamy poczucie jakiejś niesprawiedliwości, która nas dotyka, to powinniśmy bardziej naśladować Pana Jezusa w przebaczaniu.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Arcybiskup Kupny: Polskie rodziny są zagrożone. Trzeba o nie walczyć (ROZMOWA) - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska