Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Maria Pietrzyk: To Wrocław, który znam z młodości

Lucyna Ferens, BN
Maria Pietrzyk, autorka zwycięskiego eseju o dwóch gołąbkach
Maria Pietrzyk, autorka zwycięskiego eseju o dwóch gołąbkach Janusz Wójtowicz
Opowieści o wojnie, odbudowie Wrocławia po zniszczeniach, historie pierwszych miłości. Wiersze, eseje, opowiadania - na konkurs literacki pt. "(Nie)zwykli ludzie. (Nie)zwykłe historie. Wrocław oczami seniorów" wpłynęło ponad trzydzieści prac. W poniedziałek, 24 stycznia, we Wrocławskim Teatrze Lalek poznaliśmy zwycięzców.

Pierwsze miejsce zdobyła pani Maria Pietrzyk za esej "Moje miasto. Moje życie". Maria Pietrzyk to rodowita wrocławianka. Chociaż nie spełniła swoich marzeń o studiowaniu filologii polskiej, na emeryturze znalazła czas na realizowanie swoich młodzieńczych pasji. Pomysł na esej o dwóch gołąbkach, które w powojennym Wrocławiu znalazły miejsce na uwicie gniazdka i założenie rodziny, zaczerpnęła z... rodowego nazwiska.

- Opowiadanie napisałam w dwa dni - mówi laureatka.
- Czułam, że muszę opisać Wrocław, który znam z młodości i który ciągle się zmienia. Zanim zniknie zupełnie.

Esej Moje życie. Moje miasto

Kiedy echem wspomnień stał się chaos wojny, para młodych Gołąbków uwiła sobie gniazdko w pobliżu Wybrzeża Wyspiańskiego, malowniczego jak sam Wyspiański. W tym pięknym zakątku Wrocławia postanowili rozpocząć swoje dorosłe życie. Owoc Ich miłości przyszedł na świat w 1949 roku w szpitalu przy ulicy Pomorskiej. Tym pisklęciem byłam ja. Mała nieopierzona Marylka. Pierwsze kroki stawiałam przed Halą Ludową i w ogrodzie zoologicznym. Te dwa miejsca na zawsze wrosną w moją pamięć i zawsze będę tu potem wracać - ze swoim synem, potem wnukiem a być może niedługo swoim prawnukiem. Moja młoda mama była pielęgniarką w Klinikach przy ul. Chałubińskiego, tato studiował na Politechnice. Swój niemowlęcy okres spędzałam w żłobku usytuowanym obok Pergoli (budynek stoi do dziś), a czasami na wykładach profesor Hirszfeldowej, żony słynnego profesora.

Pani profesor sadzała mnie na katedrze przed swoimi studentami jako żywy model dobrze odżywionego dziecka. Sądzę, że Spacery po przepięknym Parku Szczytnickim, wzdłuż Odry po wałach i polderach, mroźną zimą lub upalnym latem pozytywnie wpłynęły na moją dziecięcą kondycję.

W 1952 roku te piękne okolice stadko Gołąbków opuszcza. Zakłada nowe gniazdko na Grabiszynku, w budynku poniemieckim z numerem 37 przy Alei Pracy. Spędzili tu lata od 1952 roku do roku 1960. Na świat przyjdzie jeszcze jedno pisklę Gołąbków - mój brat. I tu będzie magiczny świat naszych dziecinnych lat.

Za ścianą naszego budynku ciągnęły się szkielety nocy domów. 500 metrów ruin, gruzów ciągnących się wzdłuż ulicy. Nasz skarbiec. Znajdowaliśmy kawałki kolorowych szkiełek z rozbitych niemieckich serwisów, metalowe łyżeczki. Snuliśmy się po zakamarkach piwnic, nie zdając sobie sprawy z grozy sytuacji. Nad głowami zwisały nam fragmenty stropów, betonowe belki i żelazne pręty. Tuż obok przemykały tłuste, wielkie szczury. Stąpaliśmy po śladach okrutnej wojny, grzebaliśmy w miejscach bytu poprzedników - Niemców. Gdzieniegdzie w powyrywanych płytach chodnikowych tkwiły kawałki lotniczych bomb.

Nasz świat dziecięcych zabaw dzielił się na ten - od ulicy i na ten - od podwórka. Na ulicę wolno było wychodzić tylko za pozwoleniem rodziców. Moje podwórko było oazą zieleni. Rosły tu jawory, klony, olbrzymie lipy, wielkie krzaki głogu, rozłożyste krzaki ostów. Wchodziliśmy na szczyty lip (my, sześcioletnie dzieciaki), jedliśmy owoce głogu, do pudełek po zapałkach łapaliśmy olbrzymie bąki grasujące w ostach, toczyliśmy wojny na pokrzywy, po których całe nasze wątłe ciałka były czerwone i w bąblach, kolana pokaleczone i w strupach.

Za pasem drzew były ogródki działkowe założone przez sąsiadów. Były one miejscem naszego niewinnego szabru. Jabłka, gruszki - prosto z drzewa, były pyszne. Za ogródkami ciągnął się pas dołów stanowiących w czasie oblężenia Wrocławia - okopy. Teraz porośnięte soczystą trawą. Naszą ulubioną zabawą były podchody. Okolice stanowiły skuteczną przestrzeń do chowania się i szukania. Zieleń sprzyjała ptakom lecz często zdarzało się, iż wiele martwych znajdowaliśmy na ziemi. Każdy z nich miał zapewniony przez nas pogrzeb, w maleńkim pudełeczku, na kawałku kolorowej szmatki, pod jednym z drzew. Uzbierał się potem całkiem spory ptasi cmentarz. Wiosna to był czas przyjazdu prawdziwych Cyganów. Zawsze czekaliśmy na ten dzień, chociaż mama powtarzała: "jak będziesz niegrzeczna, to porwą cię Cyganie!" rozkładali swój tabor przy okopach przy okopach.

Do dziś mam w pamięci i oczach kolorowe wozy, drewniane, z okienkami i ich całą zawartość za pięknie upiętymi firaneczkami, poduchy, pierzyny. Wokół krzątali się śniadzi ludzie, w kolorowych strojach. Widzę małego chłopca, który golusieńki siedział w wiadrze i zachęcał nas do zabawy. Trochę przestraszeni staliśmy wpatrzeni w bezpiecznej odległości, aby umknąć, gdy zechcą nas ukraść Cyganie. Nigdy nie wymarzę z pamięci widoku tego taboru i ich pięknych koni, które skubały trawę na łące pod naszymi balkonami. Przyjazd Cyganów był dla nas wielkim wydarzeniem. Naszymi sąsiadami byli Grecy, uchodźcy. Częstowali nas zupą z pokrzywy. Hodowali kozy i kury. Nad podwórkiem górował gołębnik. Przyglądałam się ptakom szybującym nad naszym miejskim osiedlem. Był tu skrawek wsi, a w naszych rękach pajda chleba ze smalcem i cukrem. Ulica - to był inny świat.

Bardzo rzadko przejeżdżał nią samochód. Częściej wóz zaprzężony w konia. Konie były piękne. Perszerony. Dzwoniły o bruk podkowami. Próbowaliśmy złapać wystający z tyłu wozu drąg, usiąść na nim i przejechać się kawałek. Tak, aby woźnica nie zauważył. Były to zakazane zabawy sześciolatków. Wzdłuż Alei Pracy stały gazowe latarnie. Pan latarnik wieczorem zapalał je, a nad ranem gasił, długim wysięgnikiem. W ich świetle ulica wydawała się bardzo tajemnicza. Rosły tu olbrzymie kasztanowce. W czasie burz szumiały głośno, wyginając się w obie strony. To był prawdziwy koncert. W upalne dni chodziło się po lody w kwadratowych wafelkach, do budki obłożonej bryłami prawdziwego lodu. Do sklepiku na rogu, zawsze rano biegłam z aluminiową bańką po mleko z dużej kanki, odmierzone chochlą przez panią sprzedawczynię. Po drugiej stronie skrzyżowania al. Pracy z ul. Przodowników Pracy (obecnie Hallera) rozciągał się cmentarz niemiecki. Był piękny i tajemniczy.

Jak okiem sięgnąć - czarne, marmurowe nagrobki, ze złotymi gotyckimi napisami, porośnięte bluszczem. Tutaj testowaliśmy swoją odwagę. Obok stał przepiękny w swej architekturze budynek krematorium. Śpiewały w nim ptaki a wpadające przez witrażowe szyby promienie słońca dodawały mu anielskości. Dziś w tym miejscu jest park. Całkowitym zaprzeczeniem anioła był hycel, który wyłapywał bezpańskie psy. Jego przyjazd na naszą ulicę był dla mnie dramatem. Skowyt psów zamkniętych w małej budzie na kółkach przeszywał moją małą duszyczkę. Poruszał mnie także krzyk starej, siwej pani, która przechodząc naszymi ulicami, piskliwym głosem wykrzykiwała w naszą stronę: "szwalne, szwalne" (schwein) a my odpowiadaliśmy jej: "rajne, rajne". Nie wiem, dlaczego tak, może po prostu tak, ponieważ słowa te rymowały się. Zapytałam kiedyś mamę: "co ta pani do nas mówi?" mama po krótkim namyśle odpowiedziała tylko: "nic ważnego, po prostu wojna pomieszała jej zmysły!".

Później dowiedziałam się, co znaczyły jej słowa. Być może mama nie chciała uczyć nas nienawiści do Niemców. Chociaż tak naprawdę każdy Niemiec był wówczas dla mnie - tym złym. Według nas dzieciaków nie było dobrych Niemców. Moja mama była więźniem Oświęcimia i coś na temat Niemców kojarzyłam. Opowieści o okrucieństwach wojny towarzyszyły mojemu sielskiemu dzieciństwu. Uwielbiałam słuchowiska radiowe, szczególnie bajki. Godzinami siedziałam z uchem przyklejonym do radia z zielonym oczkiem albo wyginałam się w takt dźwięków Tercetu Egzotycznego. Marzyłam by zostać baletnicą. Szalałam na podwórkowym trzepaku, gimnastykując swoje ciało.
Zimy tamtych lat były mroźne i śnieżne. Zimowym, saneczkowym szaleństwom oddawałam się na górce Pafawag, przy ul. Oporowskiej i innej przy ul, Skarbowców. Zaś latem nurkowałam w wodach nieuregulowanej, pełnej pijawek Ślęzie. Czasem jeździłam z mamą po zakupy. Małym tramwajem, jak dzisiejszy Jaś i Małgosia, dojeżdżało się do Rynku, pod sam Ratusz. Potem wstępowałyśmy do Domu Handlowego "Feniks". Pamiętam panujący w nim ścisk, skrzypiące drewniane podłogi i strome schody, którymi wędrowało się na wyższe kondygnacje. Schody były wąskie i nieruchome. Ruchome były przed wojną. Po wizycie w Feniksie, przemarsz na sławny i jedyny w całym mieście Plac Nankiera. Boże! Czegóż tam nie było! Szwarc - mydło i powidło! A najbardziej utkwiło mi w uszach: "pijawki, pijawki sprzedaję, ludzie kupujcie pijawki!". Brr! Przypominały mi się te, które odrywałam z siebie po kąpieli w Ślęzie.

Rok 1956 wyrwał mnie z krainy wiecznych zabaw. Szkoła. Z pasją rysowałam. W nagrodę za wygrany konkurs plastyczny dostałam zaproszenie na bal karnawałowy do MDK przy ul. Kołłątaja. Pamiętam tylko wysokie schody i tłum tańczących. MDK funkcjonuje do dziś. Dziś gdy staję na swoim podwórku widzę zupełnie inny świat. Betonowe drogi i wieżowce. W 1960 roku moi rodzice, przykładem ptaków, postanowili uwić nowe gniazdo. Opuścili to na Grabiszynku i osiedli przy ul. Krzywoustego. Dziwny to był kawałek miasta. Jakby oderwany od jego reszty. Długie, szare bloki o identycznych bramach i oknach. Typowy niemiecki porządek. Szeroki chodnik, żywopłot oddzielający chodnik od ścieżki dla rowerów. Dziś rowerzyści jeżdżą pomiędzy przechodniami. Od strony podwórka pięknie zaprojektowane jeszcze przez Niemców - działki ogrodowe. Zachowały do dziś nieliczne tylko ślady ówczesnej świetności. Miałam już 12 lat i tereny działkowe z pięknymi, wielkimi płaczącymi wierzbami stawały się świadkami naszych sercowych, platonicznych rozterek.

Tutaj siadało się na drewnianym mostku, nad przepływającą rzeczką - ściekiem i czekało na obiekt swoich westchnień. Jabłka i gruszki rosły za wysokimi płotami i nie było mowy o żadnym szabrze. Byliśmy już świadomi swojej odpowiedzialności. Chociaż było to już inne moje gniazdo - inne ulice, inne podwórko, ciągle było to samo miasto. I tak jak we wczesnym dzieciństwie niedziele spędzałam z bratem i rodzicami w rejonie Hali Ludowej, Parku Południowym i na spacerach wzdłuż Odry. Kochałam tę rzekę. Nie miałam pojęcia, że w 1997 roku budzić będzie moje przerażenie. Ale wówczas biegaliśmy w upalne dni na basen kąpielowy "Morskie Oko" obok górki Kilimandżar. Zimą góra zamieniała się w tor saneczkowy. Na łyżwach jeździło się po zamarzniętej Widawie.

W szkole podstawowej czynnie uprawiałam spory w ramach SKS. Startowałam w zawodach sportowych, które odbywały się na Stadionie Olimpijskim, jednym z magicznych miejsc Wrocławia, do których ciągle wracam. To był wyjątkowy kompleks obiektów sportowych - kilka stadionów, basen pływacki, pole Marsowe, korty tenisowe, wieża spadochronowa. Tętniło tu życie. W owych, początkowych latach sześćdziesiątych moje miasto zostało uporządkowane. Zniknęły gruzy. Pojawiły się połacie pustych placów. Jeździłam już sama tramwajami po mieście. I te były już inne. Czerwone. Niebieskie wraz z słowikami stały się treścią popularnej wrocławskiej piosenki. Mówiło się wówczas "jadę do miasta". Więc jeździłam: do Rynku, z jego szarym lecz pięknym Ratuszem, wokół którego odbywał się ruch samochodowy. Ulicą Mikołaja obok kina Pokój przez plac 1 Maja wędrowało się Legnicką do bunkra. I tutaj kończył się mój Wrocław. Dalej była pustka. Raz tylko rodzice zawieźli mnie na pokazy lotnicze na nieistniejącym już lotnisku przy ul. Lotniczej. Południową granice mojego Wrocławia wyznaczała ulica Hubska z fabryką makaronów na jej końcu. Dalej nie było nic. Teraz stoją wielkie bloki mieszkalne, podobnie na lotnisku.
Północną część Wrocławia wyznaczało osiedle Psie Pole przypominające swym charakterem małe miasteczko jakby przylepione do Wrocławia. Gwizd pociągów przejeżdżających obok naszego domu przerywał ciszę. Z okien swojego rodzinnego gniazda tuż za torami kolejowymi widziała zarys budynków Koszar Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej. Mieszkańców Koszar radzieckich widywaliśmy bardzo rzadko. Czasami przemykali ulicami w swych zielonych mundurach z czerwonymi wypustkami, w śmiesznych, dużych, o daszkach jak patelnie czapkach i skórzanymi teczkami w rękach. Na taki widok odzywaliśmy się jedynie "patrz rusek idzie". Stacjonowali przy ulicy Czajkowskiego. Dziwiło nas że niby tacy nasi przyjaciele a nie wolno nam było nawiązywać z nimi bliższych kontaktów.

Oni także unikali nas. Jedyny kontakt na jaki odważaliśmy się to zakupy, w ich Koszarowym sklepiku - malutkich landrynek w kolorowych metalowych pudełkach. Generalnie baliśmy się podchodzić pod zajmowany przez ich armię teren, ogrodzony wysokim murowanym płotem. Wot druzja! Dziś nie ma płoty i bez lęku można stąpać po zajmowanym przez nich terenie. W 1963 roku zostałam licealistką. Moje X LO mieściło się w części klasztornej Franciszkanów przy alei Kasprowicza, wzdłuż której posadowione były piękne poniemieckie wille. Karłowice to jedno z piękniejszych osiedli Wrocławia. Klimat tegoż liceum był specyficzny. Ponure sale lekcyjne, ciemne korytarze z grzybkowymi stropami, przedziwne zakamarki. Jednym słowem klasztorna architektura. W 1992 roku z powrotem rozlokowali się ty Franciszkanie. Nasz szkolny światek pozostał tylko w naszej pamięci. Lecz wówczas, nasze szesnastoletnie serca były szczęśliwe, zakochane. Na randki biegało się do kina "Pokój" by tam zanurzyć się z zabójczo miękkie fotele, do "Giganta" w Hali Ludowej bo tam porażał swoją wielkością ekran do "Śląska" przy ul. Świerczewskiego (obecnie Piłsudskiego) bo tu było luksusowo i szeregu innych kin.

Bilety były na naszą uczniowską kieszeń a repertuar często się zmieniał. Vis a vis "Śląska" był słynny bar "Tempo" gdzie szybko i tanio można było coś zjeść. Pyszne były kremy sułtańskie z bitą śmietaną i rodzynkami. Najlepsze zaś lody sprzedawała lodziarnia "U Kruty" vis a vis NOTu. Potem oblegaliśmy bar "Barbara" przy ul. Świdnickiej, jeszcze przed powstaniem trasy w-z. Tuż obok rozciągał się wielki, pusty, porośnięty trawą plac Dzierżyńskiego, Wyrastała z niego prostokątna bryła hotelu Panorama, lepszej kategorii. Dziś szczelnie wypełnia ten teren Galeria Dominikańska. Piękny budynek drukarni wieńczył koniec ul. Kołłątaja. Zwiększający się ruch komunikacyjny Wrocławia wymusił poszerzenie tejże ulicy. Budynek drukarni wyburzono i do dzisiaj pozostała po nim olbrzymia dziura w ziemi. Pozostało mi w pamięci spotkanie Zbyszka Cybulskiego. Tak właśnie, Zbyszka, nie Zbigniewa. Spacerując na początku stycznia 1967 roku, ulicą H. Modrzejewskiej zauważyłam Go kierującego się ku wejściu do hotelu Monopol. Niewysoki, w popelinowym płaszczu z podniesionym kołnierzem.

Czarne włosy i ciemne okulary. Dramatycznym gestem rzuciłam się ku Niemu z prośbą o autograf. Przez wiele lat przechowywałam tenże autograf jak cenna relikwię. Wspaniały aktor, tydzień po naszym spotkaniu, 8 stycznia, zginął tragicznie pod kołami pociągu na stacji Wrocław Główny. Był "symbolem pokolenia" i zawsze kiedy przechodzę obok neobarokowego budynku hotelu widzę Jego postać. Życie toczyło się jednak dalej. Na basenie pływackim Pafawagu w Zakładzie Kąpielowym przy ulicy Teatralnej wyłowiłam swojego przyszłego męża. To miejsce miało także swoją magię i ciekawą aurę. Marek Petrusewicz spotykał się ze swoimi przyjaciółmi-pływakami.

Dziś ten basen, być może, nosiłby nazwę Bombardier. Rok po maturze bo w 1968 postanowiłam wyfrunąć ze swojego rodzinnego gniazda i związać się ze swoim młodym przystojnym pływakiem. Swój lot zakończyłam u zbiegu ulic Kościuszki i Kołłątaja, zakładając własne gniazdo. Przestałam funkcjonować jako Gołąbek. Przyjęłam nazwisko męża. Moje życie zaczęło toczyć się w centrum miasta. Ulica Świerczewskiego była wówczas tętniącą Wrocławia. Tutaj skupiał się główny ruch. Wieczorem i do późnych godzin nocnych życie uliczne pulsowało feerią świateł. Przemieszczała się fala ludzi. Długie kolejki do kas biletowych kina "Śląsk" widoczne były z daleka. Spóźnialscy mogli kupić bilety u "koników" po wyższych cenach.
Tuż za kinem fani wyścigów konnych pilnie śledzili informacje z torów wyścigowych licząc na wielką wygraną swoich zakładów. Zdarzali się szczęśliwcy. Dziś po tymże totalizatorze sportowych nie ma śladu, zaś w budynku kina funkcjonuje Teatr Muzyczny Capitol, wcześniej zwany Operetką. Z remontowanego dzisiaj neogotyckiego dworca PKP wysypywały się tłumy przejezdnych. Witał ich sympatyczny neon, który przetrwał do dziś. Małe bary mleczne serwowały pierogi i mleko w często poszczerbionych dużych, ceramicznych kubkach. Jeden z nich przechowuję do dziś jako ślad minionej epoki. Za grosze można było coś zjeść. Niedaleko zlokalizowany był dworzec PKS. Mały placyk im. Konstytucji 3 Maja ledwo mieścił setki autobusów "ogórków". Ruch, Ruch.

Nigdzie w mieście nie było takiego jak tu, na ulicy potępionego później generała. Wśród przechodniów można było spotkać przystojnego, wysokiego Bruna O’yę - aktora, piękną blondynkę Grażynę Sondej. W 1970 roku na świat rwało się moje pisklę. 19 lipca błagałam swoje dzieciątko aby nie spieszyło się z przyjściem na świat, by przyszło dokładnie 22 lipca, w dzień święta narodowego, bo potem - już zawsze będzie obchodziło urodziny - pięknego, uroczystego dnia. Wówczas 22 lipca był w moim życiu jednym z piękniejszych dni roku. Wszyscy się jednoczyli, bawili, było tak radośnie. Mój syn nie wysłuchał mnie.

Urodził się 20 lipca. Parę lat później zlikwidowano to święto. Z moim małym synkiem w wózeczku, jeździłam wokół Wzgórza Partyzantów (dawny Bastion Sakwowy), po alejkach parku im. Hanki Sawickiej, aż do placu 1 Maja - wzdłuż fosy. Latem było tu pięknie. Wiekowe drzewa wciąż szumią swymi koronami. Park H. Sawickiej (dziś Kopernika) żył dziwnym rytmem. W ciągu dnia przechadzały się mamy z dziećmi, na ławeczkach odpoczywali starsi ludzie. Pod wieczór snuli się, dziwnie przyczajeni mężczyźni, szczególnie w pobliży tzw. Blaszaka stanowiącego męską toaletę w kształcie ślimaka. To tu skupiał się światek utrwalony w "Lubiewie". Blaszaka już nie ma. Pamiętam jak reporter "Słowa Polskiego" - gazety, której redakcja mieściła się tuż tuż, bo przy ulicy Podwale, Tadeusz Drankowski przechadzał się po parku, ze swoim nieodłącznym aparatem fotograficznym.

Uwiecznił i zamieścił w swoim albumie zdjęcie mojego trzyletniego synka stojącego na murku nowowybudowanej fontanny, która pełniła swą funkcję zaledwie przez tydzień. Nigdy potem nie wytrysnęła z niej woda. Czasami parkowymi alejkami przemykała urocza Elżbieta Sitek a Zdzisław Kuźniar przygotowywał się do swoich filmowych ról. Szczątki starej fontanny zginęły z powierzchni ziemi nie tak dawno. Wysokim, żelaznym płotem odgrodzono miejsce, po którym biegał mój malutki synek, potem mój wnuk i teraz jak więzień zza krat mogę spoglądać na nie. Tylko Amor na koniu niezmiennie tkwi na swoim miejscy a stare drzewa opowiedziałyby niejedną ciekawą historię. Moje marzenia o zostaniu baletnicą nie spełniły się. Po nauce w szkole pomaturalnej przy ul. Dawida zdobyłam zawód Technika Budowlanego. Swoje praktyki odbywałam na osiedlach powstających za bunkrem przy ul. Legnickiej. Rodził się Szczepin, Popowice. Miasto szybko rozrastało się w zachodnim kierunku.

W 1973 roku rozpoczęłam pracę w Dyrekcji Okręgowej PKS na stanowisku inspektora do spraw inwestycji. Miasto przymierzało się do budowy dworca PKS z prawdziwego zdarzenia. Były opracowane założenia techniczne. Koncepcja dworca wyprzedzała epokę XX wieku. Opracowano projekt techniczny. Pełniłam nadzór inwestorski nad powstającą inwestycją. Na teren budowy wyznaczono działkę przy ul. Suchej vis a vis DOKP. Popularnie nazywano ją Małpi Gaj. Było to miejsce szczególnie niebezpieczne późnym wieczorem i nocą. Mocno zadrzewione różnymi gatunkami (dominowały akacje), porośnięte gęstą trawą, skrywające podziemne schrony. Było to miejsce spotkań ludzi podejrzanego autoramentu. Dendrolog wydał decyzję i zgodę na wycięcie 136 drzew.

Ekipy budowlane wkroczyły na plac budowy w 1975 roku. Były to już czasy gierkowskie. Budowa nabrała rozmachu. Komitet Wojewódzki PZPR żądał częstych informacji z postępu robót. Budowa dworca PKS stałą się dla miasta priorytetowa. Każdy dzień pracy rozpoczynałam od czytania "Słowa Polskiego" w celu poszukiwania notatek na temat budowy. Uzbierałam ich pokaźną ilość. Przechowuję je do dzisiaj. Niektóre z nich były autorstwa Wojciecha Chądzyńskiego wówczas sympatycznego młodego redaktora. Kryzys lat siedemdziesiątych, początek osiemdziesiątych wstrzymał budowę.

Pierwsza połowa lat siedemdziesiątych nie zapowiadała dramatycznych zmian w Polsce. Życie toczyło się swoim zwyczajnym torem. Miasto było przyjazne dla swoich mieszkańców. Z synkiem spacerowałam ulicami Starego Miasta, Biskupina. Latem wyprawialiśmy się na Niskie Łąki na tamtejsze kąpielisko lub nad "Morskie Oko". Wędrowałam z nim śladami swojego dzieciństwa: ZOO, Hala Ludowa, Park Szczytnicki. Często robiłam zakupy w Pedecie.

Tak powszechnie nazywano największy dom handlowy we Wrocławiu. Po piętrach PDTu wędrowało się godzinami, oglądało, kupowało, jadło. Panował tu klimat gorączki złota. Każdy czegoś szukał. Jeśli szukał słodyczy, to znajdował je w Delikatesach od strony ul. Podwale. Do dziś nie mogę zapomnieć smaku małych, oblanych czekoladą, z likierowym nadzieniem cukierków o nazwie Kawka. Często zaglądałam do Cepelii przy placu Kościuszki i sklepiku ze znaczkami. Praca, dom, czas poza domem.
Wszystko wypełniało mi życie. Radość i smutki, świat wcale nie był szary i nijaki. W "Eurece" kupowałam książki. Zgromadziłam dość pokaźną bibliotekę. Książki nie były tak drogie jak dzisiaj. Księgarnia funkcjonuje szczęśliwie do dziś. Ciągle coś się działo. Kino, teatr, ciekawe wystawy artystyczne. Żyliśmy sprawą budowy rotundy dla Panoramy Racławickiej. Kryzys w kraju dał znać o sobie wyraźnie. Strajki. Puste półki w sklepach. Codzienna walka o zdobycie podstawowych produktów do życia. Trud przetrwania w dużym mieście. Powstanie NSZZ Solidarność. Stan wojenny.

Mój zakład pracy zmilitaryzowano. Budowę dworca wznowiono. Zdobywanie materiałów budowlanych na jego kontynuację można przyrównać do drogi cierniowej. Wiem w jakich bólach rodził się ten dworzec. Po wielu latach oddano go do użytku. Przed miesiącem wyczytałam w Gazecie Wrocławskiej, że "najwyższy czas aby usunąć z powierzchni ten gierkowski gniot". Trochę zabolały mnie te słowa.

Lecz najbardziej bolesna była decyzja o rozwiązaniu mojego zakładu pracy, na wniosek zakładowej Solidarności. W roku 1990 po 21 latach pracy zasiliłam szeregi bezrobotnych. Rozpoczął się mój dramat. Ale to już inna historia. Po transformacji ustrojowej moje miasto zaczęło się zmieniać. PDT i FENIKS nie były już jedynymi domami handlowymi. Nastąpił boom budowlany. Powstały dziesiątki hipermarketów. Wszechobecne stało się naśladownictwo Zachodu. Liszajowate domy ubrały się w kolorowe piórka. Choć w moim mieście szarość zniknęła wciąż tęsknię za tamtą szarością. Za tym co tętniło życiem a teraz budzi grozę swą brzydotą. Myślę, że Marszałek Piłsudski wolałby być patronem ulicy sprzed lat. Mimo wielkich planów rozbudowy Wrocławia wciąż straszą dziury po dawnych budowlach. Nie wskrzeszono basenu olimpijskiego, na którym spędzałam cudowne wakacje.

Namiastką Małpiego Gaju stał się plac po byłym dworcu PKS. Z szacunku dla Konstytucji 3 Maja powinno się zmienić nazwę tego placu. Dworzec Świebodzki zamieniony w wielkie targowisko. Pamiętam kiedy to w latach pięćdziesiątych Mama odprawiała mnie do babci w Legnicy. Wsiadałam wprost z perony do przedziały niedużego wagonu. Piękna lokomotywa parowa ciągnęła cały skład. Dziś? Dziś ze smutkiem patrzę na haniebną funkcję dawnego dworca. Kina? Większość z nich nie działa i skurczyła się zaledwie do ośmiu. Bilety są tak drogie, że zniechęcają do pójścia na nawet bardzo ciekawy film. PDT - dziś RENOMA, wewnątrz sklepy tylko dla bogatych, brak dawnego klimatu. Cieszyć może tylko fakt że uznany został za najpiękniejszy dom handlowy.

Wędrując ze swym dorosłym wnukiem ulicami swojego dzieciństwa, młodości i wieku dojrzałego często mówię: patrz tutaj gdzie stoi ta galeria, było to i to, a tu gdzie jest ten plac było to lub tamto. Mojego miasta wciąż ubywa i przybywa. Znikają sklepiki które odwiedzałam latami. Kiedy ostatnio odkryłam że zniknął mój ulubiony sklep "Horbowego" w Rynku, uświadomiłam sobie kończy się dla mnie jakaś epoka. Panta rei! Czasu nie zatrzymam. Ciągle miesza mi się to co było z tym co jest. Swoje miasto widzę przez pryzmat przemijania. Tu zapuściłam korzenie. Tak głęboko, że nic ich nie wyrwie. Może tylko śmierć, lecz nawet po śmierci moja dusza należeć będzie do Wrocławia.

Maria Pietrzyk
Z domu Gołąbek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska