Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Józef Sontowski - najstarszy burmistrz

Janusz Pawul
Janusz Pawul
- Mam 71 lat. Zdrowie? A, dziękuję. Nie narzekam. Życzę, żeby inni w moim wieku mieli takie samo. Jestem z innej planety? Niekoniecznie. Proszę zobaczyć na tych, którzy byli w niemieckich obozach. Ci ludzie często żyją do późnego wieku. Po co daleko szukać, profesor Władysław Bartoszewski. To dla mnie niedościgniony wzorzec - pisze Janusz Pawul

Zaśnieżona ulica Wilcza w Zawidowie, żywopłot, a za nim niewielki, parterowy dom. W domu od razu wiadomo, kto nosi spodnie. Gospodarz Józef Sontowski zaprasza już od schodów i prosi do salonu. Jego żona krząta się w kuchni. Będzie bigos. Firmowy i popisowy w wykonaniu Elżbiety Sontowskiej.

- Na ten bigos przyjeżdżają wszyscy. Burmistrzowie, posłowie. A jak w sierpniu była powódź, to i reporterzy z telewizji się załapali. Nie mogli się nachwalić - śmieje się gospodyni.

Siadamy przy stole przykrytym białym obrusem.

- Mój ojciec pochodził z Grudziądza, a matka ze Stanisławowa. Pobrali się i dostali pracę w Brześciu, oboje byli nauczycielami. Tam ja się urodziłem. Jako najstarszy. Miałem potem jeszcze czworo rodzeństwa. Jednego brata Niemcy wykończyli w obozie, ale pozostali dożyli jakoś, dzięki Bogu, wczesnej starości - zaczyna opowiadać swoją historię Józef Sontowski. - Z Brześcia Niemcy nas wywieźli. Mnie zabrali i umieścili w obozie na zniemczanie. Miałem 3 lata, byłem fajnym blondynkiem o niebieskich oczach. Chyba im pasowałem - uśmiecha się smutno. - Trafiłem do Mittweida, niedaleko Drezna. Pamiętam, jakeśmy wyglądali przez płot, za którym w każdą niedzielę Hitlerjugend miało ćwiczenia. Maszerowali przez miasteczko, wybijając rytm butami i na werblach. A my patrzyliśmy na nich przez dziury po sękach. Moją grupę prowadziła Polka, pani Stemplewska. Była lektorem języków obcych. Niemcy zastrzelili ją potem na placu apelowym. Pamiętam też powieszenie, już po wyzwoleniu, naszego Lagerführera. To są straszne wspomnienia. I to jest prawda, kiedy ktoś mówi, że takie sceny śnią się potem po nocach. Mnie się śnią. Trudno się o tym mówi - zawiesza głos gospodarz.

- Nasz obóz wyzwalali Amerykanie. To też doskonale pamiętam. Miałem 6 lat i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Murzyna, amerykańskie czołgi i pomarańcze, i jak inne dzieci umierały z przejedzenia. Tak, tak, z przejedzenia, bo to był obóz, a nie dom wczasowy. Tam było dwieście głodnych dzieciaków, na piętrowych łóżkach. I kiedy przyszło wojsko, i były owoce, chleb i czekolada, wiele z nich nie mogło się powstrzymać...

- Bigos! - przerywa tę opowieść żona gospodarza. Trzeba zjeść, potem się lepiej rozmawia - doradza. Faktycznie, palce lizać. - Moim bigosem zajadał się nawet świętej pamięci Jerzy Szmajdziński, bo i on u nas bywał - wspomina gospodyni.

Znad talerzy z bigosem faktycznie jakoś łatwiej znów wrócić do przeszłości.

- Po wyzwoleniu wszystko się pomieszało i znalazłem się w radzieckiej strefie okupacyjnej. Rosjanie oddali mnie i kilka innych dzieciaków na wychowanie do kobiety, która w czasie wojny była powiatową szefową żeńskiego odpowiednika Hitlerjugend. Nazywała się Toni Bach. Jakiś czas temu byłem na jej grobie z kwiatami, bo to dobra kobieta była. Zajmowała się nami do 1948 roku. Potem, pewnego dnia stanął przede mną taki wysoki facet i taka niższa, krępa pani i powiedzieli, że są moimi rodzicami. Oni także trafili do Niemiec, na przymusowe roboty. A gdy wojna się skończyła, nie wyjechali, tylko zaczęli nas szukać. Mojego brata już nie znaleźli. Leżał na cmentarzu w Chemnitz. Potem ten cmentarz został zbombardowany i teraz już nie ma po nim śladu - zamyśla się gospodarz, a jego oplatany kapuścianą mgiełką talerz przywołuje skojarzenie z dymami nad zbombardowanym miastem.

- Rodzice zabrali mnie do Polski. Dowcip polegał na tym, że z tym panem mogłem się dogadać w języku, który znałem. Natomiast z tą panią porozumieć się nie mogłem. Pamiętam, jechaliśmy pociągiem do Wrocławia i transporty szły przez Zgorzelec. Uciekłem. Bałem się tego miejsca, gdzie mnie zabierali, tych ludzi. Nie miałem pojęcia, co to rodzice. Wtedy jednak znów w moje życie wkroczyli Rosjanie. Żołnierze złapali mnie i odstawili do ojca i matki.

- A rodzice, pamiętam, dostali placówkę w Bożkowie, pomiędzy Nową Rudą a Kłodzkiem. Tam dorastałem, tam skończyłem siódmą klasę. Pierwsza polska książka, którą przeczytałem i którą dostałem od ojca z dedykacją, to był podręcznik "Nauka o Polsce i świecie współczesnym". Tam na początku był taki dwuwiersz: "Póki świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem". I to mi wbijali do głowy od rana do wieczora. Zapomniałem języka, zapomniałem wszystkiego, czego się nauczyłem. A w autobusie w Wałbrzychu, kiedy usłyszałem, jak matka z córką rozmawiają po niemiecku, to musiałem wysiąść, bo miałem w sobie taki gniew, że mógłbym podejść i napluć albo uderzyć. Wolałem wyjść - cichnie na chwilę Józef Sontowski. Zaraz się jednak uśmiecha, bo spod stołu przyjaźnie zaczepia go Amadeusz. Kundel. Znajda. Błąkał się po sierpniowej powodzi, Sontowscy go znaleźli i przygarnęli. On też już poczuł słodko-kwaśny zapach bigosu.

Z Bożkowa nowy właściciel Amadeusza wyjechał w wieku 14 lat. Do Bytomia, do technikum. Do rodzinnego domu nigdy już nie wrócił. Nawet wakacje spędzał na różnego rodzaju obozach czy akcjach żniwnych. I na Śląsku już został. W kopalniach przepracował na dole 19 lat, 6 miesięcy i 21 dni, jak wylicza skrupulatnie. Większość tego czasu w Przedsiębiorstwie Robót Górniczych. Robił wszystko, poza wydobywaniem węgla. Udrażniał walące się chodniki, betonował wykręcające się szyby. To była ciężka praca, ale dobrze płatna. Zrobił wtedy specjalizację - cementacja górotworu. Takich jak on było może 5 w kraju. - W 1968 roku, kiedy w Polsce zaczęto bić Żyda, nam na Śląsku też kazali. Któregoś dnia towarzysz Pyka, późniejszy wicepremier, który był wtedy pierwszym sekretarzem w Bytomiu, zwołał wiec w kinie Rozbark. Pamiętam, wszedłem wtedy na mównicę ostatni i powiedziałem, że ja bić Żyda nie będę, bo ja w swoim oddziale na 120 ludzi mam jednego Żyda, bardzo dobrego cieślę i porządnego człowieka. Następnego dnia znalazłem się na dywaniku u towarzysza sekretarza. Dano mi do wyboru, gdzie mogę zniknąć. I wybrałem NRD. Spakowałem się w tydzień.

Do NRD Józef Sontowski wyjechał ze swoją pierwszą żoną w 1968 roku. Potem ona wyjechała jeszcze dalej na zachód, do RFN. I została. On nie chciał. Swoją obecną żonę poznał w Zgorzelcu. Był 4 marca, Kazimierza. Ona wynajmowała pokój, on przyszedł do gospodarzy na imieniny. Dziś są już 33 lata po ślubie.

Sontowscy wyjechali do Bytomia, ale nie zasiedzieli się tam zanadto. Zdecydował nieudany urlop w Karpaczu i pewien znajomy lekarz, który powiedział, że zadymiony, brudny Śląsk im nie służy.

- Dwie huty, sześć kopalń i dworzec naprzeciwko nas. Tam nie było czym oddychać - mówi Elżbieta Sontowska. - I kiedy tak ciągle padało w tym Karpaczu, przyjechaliśmy odwiedzić rodziców żony do Zawidowa. I znajomi nas przekonali, żeby tu zostać - dodaje Józef Sontowski.

To wtedy właśnie zaczęła się ich przygoda z ogrodnictwem. Zaczęli uprawiać ogórki, pomidory i chryzantemy. - Założyliśmy, że 5 lat się pomęczymy, a potem będzie z górki. Tyle że przyszła inflacja i dewaluacja. A myśmy mieli do spłacenia kredyt. 15 mln zł na budowę szklarni, który potem trzeba było przemnożyć razy 600 proc. Ostatniego roku było już tak, że za węgiel musieliśmy zapłacić 70 mln zł, a za pomidory utargowaliśmy 50 mln zł. Wtedy trzeba było odkurzyć dyplom budowlańca. Nająłem się do prywatnej firmy budowlanej i zostałem jej prokurentem w Niemczech - opowiada Józef Sontowski. - Po drodze zrobiłem jeszcze dyplom mistrza sztukatora. I zająłem się remontami fasad zabytkowych kamienic w Görlitz. Dziś nie ma w tym mieście ulicy w centrum, przy której nie stałby przynajmniej jeden odnowiony przeze mnie dom. A wyremontowałem ich w sumie ok. 150 - pokazuje zdjęcia "swoich" kamienic Józef Sontowski.

Pewnego dnia przyszła do niego dyrektor gimnazjum w Zawidowie i powiedziała: "panie Józefie, niech pan mnie ratuje, niech pan przyjdzie uczyć dzieci niemieckiego". - I po niecałym roku nauczania zdobyłem wyróżnienie w plebiscycie uczniów na najmniej stresującego nauczyciela - nie bez dumy mówi Józef Sontowski. I dodaje: - A to, że zdecydowałem się kandydować na burmistrza, zawdzięczam właśnie pracy w szkole, a konkretnie paniom sprzątaczkom, które powiedziały mi: "panie Józefie, pan się tu marnuje, niech pan startuje". Wtedy już byłem radnym powiatu pierwszej kadencji. Liznąłem trochę samorządności, więc pomyślałem, dlaczego nie. I wygrałem wybory.

- Ambicja? Oczywiście! Pewnie też, jak powiem, że zależy mi na ludziach, to zabrzmi to górnolotnie. Ale naprawdę mi zależy - wyłuszcza powody, dla których tak mocno zaangażował się w samorząd, Józef Sontowski. I zaznacza:

- Ale jedna kadencja to za mało. W pierwszej udało mi się zrobić dwie rzeczy, ale za to najważniejsze: żeby ludzie mieli w domach czystą wodę i żeby nas gnojowica nie zalała. Wyremontowałem też trochę ulic, trochę chodników, trochę szkołę i trochę przedszkole. Ale to wszystko było trochę. A ja nie tak sobie zaplanowałem. Ze mną w ogóle jest tak, że jeśli już coś zaczynam robić, to do końca, do spodu. Dlatego potrzebna mi była druga kadencja, żeby to wszystko pociągnąć dalej. W ciągu 8 lat w tak niewielkim miasteczku, jakim jest Zawidów, wydałem na inwestycje 26 mln zł. W ciągu 2 lat doprowadziłem do tego, że bezrobocie spadło z 24 proc. do 4.

- A teraz? Po co panu teraz były kolejne wybory i trzecia kadencja? - pytam.
- Po prostu chciałem i dalej chcę pracować dla ludzi. - mówi z uśmiechem Józef Sontowski, najstarszy burmistrz w Polsce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska