Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Praca w drogówce to koszmar. Ze śmiercią stykam się na co dzień

Edward Mazurkow
Rozmawiamy z asp. Piotrem Zawadowskim z ogniwa wypadkowego Komendy Miejskiej Policji w Łodzi.

– Jak często wzywany jest pan do wypadków, w których są ranni i zabici?
– Kilkanaście razy w miesiącu. Rekordowy pod tym względem był dla mnie 2006 rok. Wtedy zdarzało się, że na jednej służbie obsługiwałem nawet dwa zdarzenia śmiertelne. W sumie podczas mojej dwudziestoletniej służby w policji brałem udział w likwidacji skutków aż pięćdziesięciu wypadków drogowych z ofiarami śmiertelnymi. W czterdziestu kilku z nich musiałem powiadomić rodziny o śmierci bliskich.
– Pamięta pan swój pierwszy wyjazd do takiego zdarzenia?
– Doskonale. Na ul. Chocianowickiej czterdziestokilkuletnia kobieta wpadła między wagony tramwaju. Zaczepiła się o podwozie drugiego wagonu i tramwaj ciągnął ją przez ponad 60 metrów. Gdy zakończyłem czynności na miejscu zdarzenia, z wiadomością o śmierci kobiety pojechałem do jej domu. Zastałem tam jej 18-letnią córkę. Była sama. Poprosiłem, żeby przyszedł ktoś z jej znajomych lub bliskich. Dopiero gdy pojawili się sąsiedzi,powiedziałem, że jej mama zginęła w wypadku drogowym.
– Spotyka się więc pan z ekstremalnymi emocjami...
– Jedni krzyczą, inni płaczą, histerycznie śmieją lub stoją jak zamurowani. Niektórzy czują się winni śmierci bliskich. Zimą kilka lat temu na oblodzonej jezdni kierowca osobowego mercedesa wpadł w poślizg, zjechał na pobocze i prawym bokiem samochodu uderzył w drzewo. Auto przełamało się na pół i owinęło wokół drzewa. Lekarz stwierdził zgon kierowcy i jego narzeczonej. Kobieta, która jechała na tylnym siedzeniu, w stanie krytycznym trafiła do szpitala. Późnym wieczorem, po wykonaniu czynności, pojechałem z kolegą do rodziców zmarłego. W pobliżu ich domu zauważyliśmy mężczyznę, który nerwowo chodził w kółko. Domyśliłem się, że jest to jego ojciec. Zaprosiłem go do radiowozu. Przedstawił się i zaczął nas wypytywać, czy nie było wypadku z udziałem jego syna. Zapytałem go, jak syn ma na imię, jakim autem jeździ, o której wyjechał z domu. Wszystko zgadzało się co do joty. Nie mówiąc, o co chodzi, zaproponowałem mężczyźnie, że podwieziemy go do domu. Była tam jego żona. Oboje wyczuwali, że stało się coś złego. Gdy pokazałem dowód osobisty ich syna, kobieta wybiegła do kuchni, jej mąż na podwórko. Z trudem udało się nam zapobiec tragedii. Oboje trafili do szpitala.
– Czy wyjeżdżając z taką misją zawsze zakłada pan taki rozwój wydarzeń?
– To jest niestety konieczne. Musimy być przygotowani na każdą ewentualność. Dlatego ja, jak i inni moi koledzy, mający przekazać informacje o osobach, które poniosły śmierć w wypadkach drogowych, wyjeżdżają z jeszcze jednym policjantem. Dokładamy też starań, aby była szybka łączność z dyżurnym na stanowisku kierowania. Zanim zapukamy do drzwi osoby, której mamy przekazać tragiczną wiadomość, wypytujemy np. jej sąsiadów o zmarłego, z kim mieszkał, o stan zdrowia domowników. Jeśli okaże się, że któryś z nich jest w podeszłym wieku i np. choruje na serce, prosimy dyżurnego, aby na miejsce skierował karetkę pogotowia. Przekazując wiadomość o śmierci, nie mówimy, czy ich bliski był np. winny spowodowania wypadku. Z rozmówcą zostajemy do chwili, aż się upewnimy, że nie zrobi sobie nic złego. Jeśli jest taka konieczność, prosimy, żeby zaopiekował się nią ktoś z krewnych lub znajomych albo wzywamy psychologa.
Pokutuje opinia, że praca w wydziale ruchu drogowego sprowadza się głównie do karania kierowców. Nic bardziej mylnego. Nie wszyscy wiedzą, ale do obowiązków policjanta na miejscu wypadku należy także przeszukanie zwłok. Nawet tych, które są mocno pokiereszowane. Trudno wtedy opanować emocje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na expressilustrowany.pl Express Ilustrowany