Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po bandzie

Wojciech Koerber
Janusz Wójtowicz
Turniej Czterech Skoczni. Uwielbiany przez polskich kibiców, znienawidzony przez Izę Małysz. Z powodu tej paskudnej imprezy żona Orła z Wisły rokrocznie musi spędzać sylwestra bez małżonka. Ten pije przecież szampana (lampkę tylko, góra dwie!) z kolegami w Garmisch-Partenkirchen, czekając na noworoczny konkurs.

Ale 1 stycznia, miast samemu się leczyć, jest lekarstwem wszystkich Polaków. Remedium na kaca społeczeństwa. I tak już od dziesięciu lat, bo właśnie równą dekadę temu wybuchła małyszomania. Wówczas, w końcówce grudnia 2000 roku, mało kto w kraju wiedział, że jak wieje w plecy, to jednak gorzej. Że tutaj powiedzenie "biednemu zawsze wiatr w oczy" kompletnie nie ma racji bytu. Kilkanaście dni później ci sami ludzie byli już ekspertami.

Małysz sam jeden poruszył gospodarkę. To on zbudował skocznie, które dziś stoją, to dzięki niemu mali mają w czym skakać, a starsi - jak prezes Tajner (wcześniej Paweł Włodarczyk) - wyglądają jak choinki. Na kurtkach logo przy logo, sponsor na sponsorze. Kiedy mój znajomy od motorków, Andrzej Rencz, chce się podzielić z Czytelnikami sukcesami dolnośląskich motocrossowców, żartobliwie pyta, czy nie znalazłoby się jakieś malutkie miejsce, gdzieś w pasku nad nekrologami. I tam właśnie przez lata było miejsce skoków narciarskich. Pisało się, że wygrał Ahonen, a najlepszy z Polaków (Kowal, Skupień, Mateja) był 29. I wsio. Wszystkim starczało. Dopiero Małysz wyprowadził dyscyplinę z okolic nekrologów na pierwsze strony, na rozkładówki, na szczyty. Ożywił dyscyplinę. Dziesięć lat temu o tej porze roku wraz z Tajnerem przeczuwali już, że jadą do Niemiec oraz Austrii po coś wielkiego. Ale zapeszać nie chcieli, początek sezonu był bowiem pechowy. A to przekładano zawody, bo brakowało śniegu, a to dyskwalifikowano Polaka za zbyt długie narty. Jak w Kuopio, gdzie trzeba było piłować deski. To tam, jak niesie wieść, miał nosić Tajner naszego mistrza na barana, by na porannym mierzeniu był jak najwyższy. Bo jak wiadomo, po nocy człowiek jest nieco dłuższy, za dnia dopiero się ściera o centymetr, o pół.

Skąd się wzięła magia Turnieju Czterech Skoczni? To proste. Ktoś niezwykle umiejętnie wpasował tę imprezę w kalendarz. Przełom roku zawsze jest chwilą sportowej pustki, a największą konkurencję w tej części Europy robi... koncert wiedeńskich filharmoników. Tyle że to już nieco inna branża. Gdy chodzi jednak o skoki, dziesięć lat minęło, a faworytem imprezy - OK, jednym z kilku - wciąż jest Małysz. Wczoraj odleciał wszystkim podczas MP na Wielkiej Krokwi im. Marusarza. To ten, który po latach opowiadał przy kominku, jak to drzewiej na zawodach w Skandynawii bywało - "leeecę, leeecę, mijam 110. metr, 120., aż tu nagle przyszedł halny i zepchnął mnie na 90.". Ale to rzeczywiście nie mniej legendarna postać niż Małysz, przy którym swoje pięć minut mieli też Skupień czy Mateja. Jak biathloniści nasi przy Sikorze. Kto by dziś znał takiego Łukasza Szczurka? A jednak wiemy, że w Vancouver pokonał tylko Grenlandczyka oraz Australijczyka. Mógł wyprzedzić też Greka, lecz ten go przechytrzył i nie dobiegł do mety. Ja Wam mówię, że ten Szczurek to może być jeszcze świetny biathlonista. Dwie rzeczy musiałby tylko poprawić. Bieganie i strzelanie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska