Pod koniec lat 50. na terenie powiatu wałbrzyskiego oraz w pobliskich Górach Sowich, rozbiły się dwa myśliwce. Świadkowie twierdzą, że były to samoloty odrzutowe MiG-15, należące do sił powietrznych Ludowego Wojska Polskiego. Wzmianek na temat katastrof próżno szukać w archiwalnych wydaniach lokalnej prasy. Takie informacje były skutecznie wyciszane przez wojsko, służbę bezpieczeństwa oraz cenzurę. Pamięć o dramatycznych wydarzeniach sprzed ponad pół wieku przetrwała dzięki naocznym świadkom. Pierwszy dramat rozegrał się w lipcu 1956 r. na terenie Sierpnicy w gminie Głuszyca. Odrzutowiec rozbił się tam o stok zbocza.
- Miałem wówczas 10 lat. Usłyszałem huk eksplozji, a później odczuwalne były jeszcze drgania słupów energetycznych. Spadający samolot ściął bowiem przewody wysokiego napięcia - mówi Marian Kozak, wówczas mieszkaniec gminy Głuszyca. - Z relacji osób, które widziały końcową fazę lotu maszyny, wynika że następowały przerwy w pracy jej silnika. Samolot kiwał skrzydłami na boki, w końcu runął na ziemię i uderzył w zbocze góry.
Zobacz KONIECZNIE: Tak zmieniała się ulica Legnicka i okolice
Marian Kozak dodaje, że siła uderzenia musiała być ogromna. Ogon samolotu z namalowaną na nim biało-czerwoną szachownicą pozostał u podstawy wzniesienia. Natomiast pozostałe szczątki maszyny wyrzucone zostały w górę zbocza na odległość 500-600 metrów.
- Na miejscu katastrofy widziałem ciała dwóch osób w kombinezonach lotniczych, chyba kapitana i majora. Za nimi były otwarte spadochrony, prawdopodobnie próbowali się katapultować - wyjaśnia Marian Kozak. - Lotnicy nie mieli na głowach hełmów tylko coś, co przypominało hełmofony czołgistów. Pamiętam, że hełmofon jednego z nich był częściowo rozdarty i widać było częściowo oskalpowaną głowę lotnika. Widok był straszny.
Dorośli mieszkańcy trzymali się od miejsca katastrofy z daleka, obawiając się funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Przy rumowisku kręciła się natomiast liczna grupa dzieci, których żołnierze nie przeganiali. Po oględzinach miejsca katastrofy, wojsko zabrało ciała poległych lotników i wywiozło na ciężarówkach szczątki samolotu. Sprawie nie nadano żadnego rozgłosu.
Dwa lata później w pobliskich Górach Sowich rozegrał się podobny dramat. Ponownie doszło do katastrofy myśliwca MiG-15, który również należał do sił powietrznych Ludowego Wojska Polskiego. Tym razem dramat rozegrał się na szczycie Małej Sowy (972 m n.p.m.).
- Do zdarzenia doszło jesienią 1958 r. Samolot leciał od strony Dzierżoniowa, a świadkiem katastrofy był mój kolega, który spędzał krowy z łąki i zobaczył błysk rozbijającego się samolotu - wspomina Marian Kozak. - Po katastrofie przyjechało wojsko, by szukać ciała poległego pilota i szczątków rozbitego samolotu. Poszukiwania prowadzone przez dwa tygodnie, nie przyniosły rezultatu. Na wrak rozbitej maszyny natrafił dopiero przypadkowy turysta.
CZYTAJ DALEJ: Wojsko zadbało, by wyciszyć obie sprawy, ale w miejscach gdzie rozbiły się samoloty wciąż są odnajdowane ich niewielkie elementy
Żołnierze uprzątnęli miejsce katastrofy myśliwca. Wnikliwie przetrząsnęli również punkt skupu złomu w Walimiu. Potwierdziły się ich informacje, że kilku okolicznych mieszkańców dotarło wcześniej na miejsce katastrofy, wymontowało spore elementy silnika i sprzedało na złom. Elementy te zostały przez wojsko odzyskane.
Obie katastrofy odrzutowych myśliwców z końca lat 50., mają swoje potwierdzenie nie tylko w relacjach naocznych świadków. W miejscach gdzie rozbiły się samoloty wciąż są odnajdowane ich niewielkie elementy. Wojsko zadbało, by wyciszyć obie sprawy i nie nadawać im rozgłosu. Dlatego nie wiadomo, co było przyczyną obu katastrof. Prawdopodobnie odpowiedź na to pytanie znajduje się gdzieś w archiwach wojskowych. Być może do akt dołączona jest również dokumentacja fotograficzna.
Nim w regionie wałbrzyskim runęły na ziemię dwa odrzutowe myśliwce, dochodziło tu do innych katastrof lotniczych, o których wiemy dzięki relacjom naocznych świadków. Jednym z takich zdarzeń jest zestrzelenie radzieckiego samolotu zwiadowczego. Miało miejsce latem 1946 r. w pobliżu szczytu Włodarza (811 m n.p.m.).
Czytaj też: Historia. W Breslau też łamano prawo
Relacje na temat tej katastrofy pochodzą od dwóch nieżyjących już naocznych świadków. Zestrzelenie samolotu widział Filip Rozbicki, który miał wówczas około 20 lat i był organistą w kościele w Walimiu oraz Piotr Barycz, wówczas kilkunastoletni chłopiec pochodzący z rodziny polskich osadników wojskowych.
- Z relacji obu świadków wynika, że samolot został ostrzelany z broni maszynowej. Następnie zaczął dymić i runą ła na ziemię - tłumaczy Łukasz Kazek, miłośnik historii Gór Sowich. - Filip Rozbicki był na miejscu katastrofy i widział częściowo spalone ciała dwóch osób w radzieckich mundurach oraz szczątki maszyny, na których widoczne były czerwone gwiazdy.
Nie wiadomo kto zestrzelił samolot. Mówi się o niemieckich dywersantach, niedobitkach oddziałów Wehrmachtu lub Waffen-SS oraz omyłkowym zestrzeleniu maszyny przez żołnierzy Armii Radzieckiej.
W 2013 r. Krzysztof Kobusiński, historyk amator z Wałbrzycha, rozwikłał z kolei zagadkę samolotu, który rozbił się na Trójgarbie (778, 757 i 738 m n.p.m). - Pierwszy raz o tym zdarzeniu usłyszałem kilkadziesiąt lat temu od Niemca, który był naocznym świadkiem - mówi Krzysztof Kobusiński. - Powiedział mi, że miało ono miejsce wiosną 1945 r. Panowały wówczas fatalne warunki atmosferyczne. We mgle pilot zboczył z kursu i uderzył w stok wzniesienia.
Z relacji świadka wynikało, że katastrofę przeżyły wszystkie osoby na pokładzie. Wrak leżał na stromym stoku i jego usunięcie było problemem. Po zakończeniu wojny Rosjanie wymontowali część wyposażenia, a resztę wywieźli na złom. Wałbrzyszanin wyjaśnił zagadkę, dzięki wsparciu zaprzyjaźnionego z nim historyka-amatora z Czech. Dotarł on do dokumentów i zdjęcia, które dokumentują zdarzenie. Teraz wiadomo, że na Trójgarbie rozbił się transportowy Junkers Ju 52. Na jego pokładzie byli ranni niemieccy żołnierze, ewakuowani z Wrocławia.
Krzysztof Kobusiński i jego kolega z Czech, próbują również wyjaśnić sprawę zestrzelenia amerykańskiego bombowca Liberator B-24. Na podstawie dokumentów z niemieckich archiwów wiadomo, że maszyna rozbiła się 20 listopada 1944 r. w okolicach Bielawy. Samolot leciał z włoskiej Pantanelli bombardować cele w Kędzierzynie-Koźlu. Lecąc nad Pardubicami został zaatakowany i uszkodzony przez niemieckie myśliwce.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?