Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pokolenie '89 wchodzi właśnie w dorosłe życie. Jak radzą sobie ludzie urodzeni w wolnej Polsce

Dorota Kowalska
Klaudia - wiecznie zabiegana. Uważa, że najważniejsza jest praca
Klaudia - wiecznie zabiegana. Uważa, że najważniejsza jest praca Bartek Syta/Polskapresse
Urodzeni w 1989 r. mają tyle samo lat co III RP. Niektórzy wyjechali z Polski, inni próbują ułożyć sobie dorosłe życie w kraju. Są pragmatykami.

Przemek Kucharski, urodzony 4 czerwca 1989. Spotykamy się w małej knajpce w Śródmieściu. Zastaję go zaczytanego. W ogóle dużo czyta. Telewizora w domu nie ma. Gazety kupuje sporadycznie. Męczy go cały ten zgiełk, nieustanne komentarze, to "brzęczenie" całodobowych kanałów informacyjnych. Przed wyborami do europarlamentu było to samo. Ciągle o tym, jakie to ważne, żeby pójść do urn. Oczywista oczywistość. Nie rozumie ludzi, którzy nie chodzą na wybory. Cała jego rodzina zawsze głosowała. Śmieją się w domu, że mama ma do niego pretensje, bo raz nie poszła na wybory - 4 czerwca 1989 r. Leżała na porodówce i rodziła swojego pierwszego syna, jego właśnie. - Ale to oczywiście takie żarty, bo wiadomo, że rodzice dostali tego dnia piękny prezent w mojej skromnej osobie - wybucha śmiechem. Przemek skończy 25 lat dokładnie 4 czerwca. - A tak wracając do głosowania. Uważam, że każdy z nas ma prawo wyboru, prawo głosu. Mamy możliwość wpływu na to, na co nas otacza. I nie przyjmuję argumentacji, że cóż to jeden głos, nic nie zmieni. - Oczywiście, że zmieni, bo jest jeszcze głos rodziców, braci i robi się nagle pięć głosów - tłumaczy. A jego pokolenie? Pokolenie '89? Mówi, że bardzo różnie ludzie do tego podchodzą, część chodzi na wybory, część nie.

Ale po kolei: urodził się w Elblągu. Tata jest oficerem Wojska Polskiego, mama po urodzeniu trzech chłopaków zajmowała się domem. Miał wspaniałe dzieciństwo: rodzice, bracia, dziadkowie - wszystkie uroki wielopokoleniowej rodziny. Z tamtej Polski nie ma złych wspomnień. Pamięta tylko gruby rulon banknotów, jakie babcia dała mu na czekoladę. Pomyślał wtedy, że strasznie ta czekolada droga, skoro trzeba za nią zapłacić taką ilością papierków. W 2004 r., już po naszym wejściu do Unii Europejskiej, przenieśli się całą rodziną do Brukseli, tata został tam oddelegowany. Cztery kolejne lata był najwspanialszym okresem w jego życiu. - Chodziłem do szkoły europejskiej, poznałem wspaniałych ludzi, z którymi utrzymuję kontakt do dzisiaj. Nie, nie odczuwałem specjalnej różnicy między Brukselą a Elblągiem. Pewnie, że przestrzeń była inna, ale nie było zachłyśnięcia wielkim światem. Wyjeżdżałem już z innej Polski - tłumaczy. - Odpowiadała mi tamta szkoła. Ta regularność, która była z nią związana. Zawsze było wiadomo, że lekcje zaczynają się o tej godzinie, kończą o tej. Podejście nauczycieli do uczniów: bardzo indywidualne, rodzinna niemal atmosfera panująca w szkole - tłumaczy. Tam, w Brukseli, poszedł na swoje pierwsze wybory. To był 2007 r. Mieszkali w bloku nieopodal konsulatu, kolejka do głosowania kończyła się niemal pod ich blokiem. Stał pół dnia, żeby oddać głos.

Potem był powrót do kraju. Chciał studiować architekturę, ale maturę zdawał w czerwcu, a w tym czasie praktycznie kończyła się rekrutacja na ten kierunek. Wybrał inżynierię biomedyczną na Politechnice Warszawskiej.

- Ale te studia okazały się porażką. Strasznie cierpiałem - przyznaje.

- To dlaczego nie poczekałeś roku i nie zdawałeś na architekturę 12 miesięcy później? - pytam.

- Szkoda mi było czasu, chciałem się rozwijać, uczyć - mówi.

Przeniósł się na architekturę krajobrazu na SGGW, został inżynierem architektem krajobrazu. Potem zrobił zaocznie studium plastyczne z projektowania wnętrz. Teraz robi w Łodzi architekturę wnętrz. Zaocznie, bo pracuje na pełny etat w wojsku. - To nie jest moja bajka, ale pracuję, żeby zarobić na studia, a przy okazji uczę się ciekawych rzeczy z innej dziedziny - wyjaśnia.
- Moje pokolenie? - zastanawia się chwilę. - Na pewno chcemy się rozwijać, pracować, realizować. Ale tym różnimy się od naszych rodziców, że pracujemy po to, aby żyć, a nie żyjemy po to, aby pracować - tak to widzi. - Chcemy być sprawiedliwie nagradzani za swoją pracę. Jeśli robimy coś ważnego, wartościowego, oczekujemy odpowiedniego wynagrodzenia - dodaje.

Bo żyją intensywnie. Ma wielu znajomych: jedni jeszcze studiują, inni pracują, ale zawsze znajdują czas na wspólne spotkania, widują się przynajmniej raz w tygodniu. Rozmawiają wtedy o tym, co w kraju, na świecie, w ich życiu, trochę kpią i szydzą z życia. Tak, ma przyjaciół, którzy robią kariery, pootwierali własne biznesy, ale często pracują kosztem rodziny i tych cotygodniowych spotkań. Wcale im się to nie podoba. Ma takich, którzy są sfrustrowani, nie mogą znaleźć roboty. Bo, jak tłumaczy, pracodawca chciałby 25-latka z megadoświadczeniem zawodowym, takiemu bez doświadczenia oferuje grosze.
- Teraz się dowiedziałem, że mój potencjalny pracodawca, z którym niedawno miałem rozmowę o pracę, prawdopodobnie mnie nie zatrudni. Znajomi z większym doświadczeniem na rynku pracy twierdzą, że wynika to z tego, iż jestem "przekwalifikowany" na stanowisko asystenta działu projektowania czy młodszego projektanta. Zdarzyło mi się usłyszeć to także po rozmowach o pracę, że nie odpowiadam profilowi, bo jestem zbyt wykwalifikowany albo przekwalifikowany. Z kolei z drugiej strony słyszałem, że nie mam dostatecznego przygotowania - wzrusza ramionami, bo szuka pracy w swoim wyuczonym zawodzie. - To jakaś schizofreniczna perspektywa, zasiewa ziarno zwątpienia w przyszłość i marzenia - dodaje.

Uważa, że trzeba robić w życiu różne rzeczy, szukać różnych zajęć. Wtedy nabiera się nowych doświadczeń. Tylko czasami młodym ludziom podcinają skrzydła. Zniechęcają, zamiast zachęcać. A oni chcą się rozwijać, działać, odcisnąć swój ślad. - Czas naszego pokolenia nadchodzi. Właściwie już chcielibyśmy przejąć stery - śmieje się.

- Co jest dla ciebie najważniejsze? - pytam. - Spokój. A spokój to ciekawa, satysfakcjonująca praca, mieszkanie, szansa wypadu ze znajomymi nad morze, spędzenie czasu wolnego, jak i gdzie chcę. Pewnie w dalszej perspektywie rodzina, jeśli będzie mnie na nią stać, bo jest dla mnie oczywiste, że muszę jej zapewnić jak najlepszy byt - wylicza.

****

Sara Komaiszko, urodzona 6 marca 1989 r. E-mail od Sary dostałam w sobotę nad ranem: "Pamiętam, że gdy byłam bardzo mała i w telewizji leciał Lech Wałęsa, to mama kazała mi być cicho. Potem, gdy byłam w zerówce, pamiętam wybory prezydenckie. Byłam w głębokim szoku, gdy niektóre dzieci mówiły, że ich rodzice głosują na Kwaśniewskiego. Nie bawiłam się z komunistami. Pamiętam fotografie z albumu rodzinnego: moja młoda mama stojąca we francuskim supermarkecie na tle półek z kolorowymi produktami, do zdjęcia pozuje z puszką konserwową i uśmiecha się szczęśliwie. Nie wpadłabym na to, że jestem dzieckiem demokracji, gdyby nie byłoby mi to podsunięte przez media. Urodziłam się w 1989 r., nie zaznałam komunizmu i dorastałam w wolnej, demokratycznej Polsce, dlatego identyfikowanie się z czymś, co po prostu jest jak powietrze, wydaje mi się trochę sztuczne. Bardziej niż dzieckiem demokratycznej Polski czuję się Europejką. Kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej, miałam 15 lat. Pamiętam flagi z gwiazdkami na niebieskim tle i "Odę do radości'' jak obietnice dobrej przyszłości, które zresztą Unia spełniała. Zagraniczne konferencje młodzieżowe fundowane przez UE, wymiana studencka Erasmus - wszystkiego tego miałam szczęście doświadczyć. Gdy wyemigrowałam do Anglii w 2008 r., w Polsce było jeszcze dwóch złych braci bliźniaków i jeden dobry Tusk. Teraz już jest chyba po PO-PiS-ach? W ogóle nie śledzę polskiej polityki. W sierpniu stuknie sześć lat, odkąd żyję w Wielkiej Brytanii. Mieszkam w Londynie, gdzie skończyłam studia licencjackie, kierunek komunikacja społeczna. Pracuje w organizacji charytatywnej, gdzie zarządzam biurem i koordynuję kampanie fundraisingową na terapie dla ludzi z niepełnosprawnościami i problemami psychicznymi. Praca daje mi satysfakcję, mam poczucie, że pomagam innym i fajnie, że mogę zmieniać świat od poniedziałku do piątku, od dziewiątej do piątej, i że mi za to dobrze płacą. Chwalę sobie życie w Anglii, utrzymuję się sama od 19. roku życia. Chociaż muszę przyznać, że na początku były momenty, kiedy na przykład między pracą na zmywaku a sprzątaniem w McDonaldzie mama wysyłała mi z Polski 50 funtów przez Western Union. Także rodzice dołożyli mi się na pierwszy rok studiów, na resztę wzięłam kredyt, który teraz spłacam. Najlepszy okres mojego życia to wymiana studencka Erasmus na Lazurowym Wybrzeżu. Pół roku studiowania w jednej z lepszych międzynarodowych szkół biznesowych we Francji. Mieszkałam w Nicei, w kamienicy na poddaszu na starym mieście, minutę od plaży. Pierwszy raz od czterech lat nie musiałam pracować, bo miałam dofinansowanie z Unii Europejskiej i brytyjski kredyt studencki. Był to przepiękny czas, dużo francuskiego wina i plażowania. Pracowałam wtedy online dla organizacji charytatywnej w Londynie i mimo że siedzenie z laptopem we francuskiej kafejce z widokiem na morze jest o wiele przyjemniejsze niż siedzenie w biurze, to i tak z przyjemnością wróciłam do Londynu, który nazywam już swoim domem. Obecnie, po wielu przeprowadzkach, wynajmuję pokój nieopodal słynnego mostu Tower Bridge, który wszyscy zapewne znają ze szkolnych podręczników do angielskiego. Co wieczór, wracając do domu, przechodząc tym mostem przez Tamizę, myślę sobie, że bardzo lubię swoje życie i że mimo iż nie mam oszczędności, rodziny, konkretnych planów na przyszłość, jestem dobrej myśli, bo wiem, że marzenia się spełniają, jeśli włoży się w nie pracę. I tak chyba opisałabym swoje pokolenie 25-latków. Zostali oni wychowani na ludzi, którym obiecano sukces, więc do tego sukcesu dążą. Wieloma rożnymi drogami, bo mają wybór, więc próbują różnych rzeczy. Generacja '89 to marzyciele, ale jednocześnie nietracący gruntu pod nogami, kochający wolność. Myślę, że mięliśmy duże szczęście urodzić się w takich czasach, bo w wieku 25 lat mamy nieskończoną liczbę możliwości - jeśli nie w Polsce, to gdziekolwiek indziej. Znamy języki, jesteśmy na czasie z rozwojem technologii, jednym kliknięciem myszki otwieramy coraz to nowsze okna na świat".

****

Kamil Szymański, urodzony 21 marca 1989 r. Jak sam o sobie mówi - "słoik". Wychował się w Gozdowie na Mazowszu, gdzie jego rodzice prowadzą gospodarstwo rolne. Łapię go gdzieś po Brodnicą, wciąż w trasie, w rozjazdach, zapracowany. W kieszeni - służbowy telefon, pod domem - służbowy samochód. Sam Kamil: z dystansem, na luzie, otwarty.
Było z nim trochę tak jak z każdym "słoikiem" - fajnie mu było w domu, bo polska wieś wygląda dzisiaj inaczej niż jeszcze 20 lat temu, ale trzeba było się uczyć. Na studia przyjechał do Warszawy. Dodatkowo przywiodła go tu miłość. Studiował na politechnice, znalazł pracę w polskiej firmie produkującej wagi elektroniczne.

- Miałem pewne wymagania związane z pracą. Chciałem ciekawą pracę w terenie, w ruchu. Nie potrafiłbym usiedzieć w jednym miejscu. No i oczywiście ważne było wynagrodzenie - nie owija w bawełnę. W Warszawie wynajmuje część domu, a musi przecież jeszcze żyć.

- Pracy, która by mnie satysfakcjonowała szukałem dość długo - przyznaje.

- To znaczy ile? - dopytuję.

- Około trzech miesięcy. Ale nie byłem zbyt aktywny w tym szukaniu - wybucha śmiechem. Jest bardzo zadowolony: rozwija się, spotyka z ludźmi, szkoli, sam chciałby jeszcze zrobić studia z automatyki. Ale zanim dostał ten etat, pracował dorywczo. Zawsze się czegoś nauczył, kogoś poznał. - Każde nowe doświadczenia zawodowe coś nam dają - tłumaczy.

- Nasze pokolenie? - zastanawia się chwilę. - Przebojowe, wychowane w raczkującej jeszcze wolnej Polsce, w atmosferze twardych zasad, ale dokładnie wiedzące, czego chce, otwarte - tak je ocenia.

W Polsce przeszkadzają mu najbardziej negatywne emocje, było je widać choćby na pogrzebie gen. Wojciecha Jaruzelskiego: po co to wszystko? Te wyzwiska, chamstwo? Obok była rodzina: żona, córka, wnuk. Człowiek nie żyje. Nie rozumie tej nienawiści. Przeszkadza mu ona, wkurza go. Musimy rozmawiać, dyskutować, a nie kłócić się. Tak jak ten brak pewności Polski na arenie międzynarodowej. Niby skąd te kompleksy? W czym jesteśmy gorsi od innych? Lubi Warszawę. Lubi chodzić do klubu przy pl. Bankowym, w którym można pograć na konsolach, uprawia sport. Ale mógłby mieszkać na wsi, choćby w rodzinnym Gozdowie, gdyby była tam odpowiednia praca.

- Jestem przywiązany do rodzinnych stron, od dziecka jestem związany z lokalną orkiestrą dętą, z którą koncertuję nie tylko w całej Polsce, lecz także za granicami kraju. Należą do krajowej czołówki, a podobnych zespołów jest u nas ponad 800 - mówi.
Czego by chciał? Spokoju, niemartwienia się o to, co będzie jutro, stabilizacji. Chciałaby być szczęśliwy.

****

Klaudia Jastrzębska, urodzona 3 marca 1989 r. Koleżanka Przemka Kucharskiego, warszawianka. Jak Przemek skończyła architekturę krajobrazu, teraz zaocznie robi architekturę wnętrz. Trzy miesiące temu dostała pracę na umowę zlecenie właśnie w firmie projektującej wnętrza. Więc ma szczęście - pracuje w zawodzie.

- Jeśli teraz, z perspektywy, coś bym zmieniła, to na pewno jedno: poszłabym od razu na studia zaoczne. Najważniejsza jest praca i zdobywanie doświadczenia - tłumaczy szybciutko, bo ona też wiecznie zabiegana. - Oczywiście, że studia są ważne, ale nic nie nauczy nas tyle, co życie, rozwiązywanie problemów z innymi - opowiada.

Studiowała dziennie i też szukała sobie jakiegoś zajęcia. Wychodzi z założenia, że w każdym miejscu można się czegoś nauczyć, a przede wszystkim poznać ludzi, przez nich kolejnych, a wtedy znacznie łatwiej znaleźć dla siebie coś naprawdę interesującego.
- Wielu moich rówieśników jest rozgoryczonych, bo bardzo trudno znaleźć pracę, a nawet jeśli się ją znajdzie, zarobki nie są oszałamiające. Wiemy też, że to nie jest wina pracodawców, którzy muszą odprowadzać od nas masę składek, ale państwa, które młodym ludziom tej pracy nie stara się zapewnić - wzrusza ramionami. I opowiada o koleżance. Dziewczyna kończyła biologię i wylądowała w sklepie za ladą. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że jej chłopak dostał pracę w Kazachstanie, jedzie tam za nim. Ma już etat w tamtejszym Instytucie Biotechniki jako młodszy specjalista, będzie uczyć innych. - To chyba daje do myślenia, prawda? Tam, młodzi, wykształceni i chcący pracować ludzie są w cenie - zastanawia się Klaudia.

Pewnie, że chciałaby się usamodzielnić, każdy młody człowiek marzy o własnym mieszkaniu. Tylko niby jak ma je kupić? Kto jej udzieli kredytu? Tak naprawdę mieszkanie z rodzicami jest jej teraz bardzo na rękę: nie musi płacić za wynajem i ma obok kochających ludzi.

Chwile się zastanawia: jej pokolenie na pewno walczy o siebie, o swoją przyszłość. Tak czasami rozmawia z rodzicami, różnią się te pokolenia. U nich, młodych, nie ma przypadku, nie ma życia z dnia na dzień, nie ma niechcianych ciąż. Jest plan: praca, kariera, mieszkanie, dopiero potem dziecko i rodzina. Czy to dobrze? Sama nie wie, ale chyba inaczej się nie da. Ale marzenia ma takie jak każda chyba kobieta: stabilizacja, dobra praca, mieszkanie, fajny facet, potem dzieciaki.

****

Magda Wodiczko, urodzona 22 kwietnia 1989 r. E-mail od Magdy dostałam w piątek wieczorem: "W momencie, gdy piszę te słowa, kończę pięcioletnie studia na kierunku komunikacji audiowizualnej na Uniwersytecie Complutense w Madrycie, jednym z najstarszych i największych uniwersytetów w Hiszpanii. Od trzeciego roku studiów pracuję i utrzymuję się z pracy pilota wycieczek dla jednego z polskich biur podróży. W ciągu tych pięciu lat miałam szczęście móc przyjeżdżać do Polski średnio raz na trzy miesiące, czytać polską prasę, oglądać polskie filmy i obserwować zmiany, jakie nastąpiły. Pamiętam wybory parlamentarne w roku 2007, kiedy to pokolenie '89 osiągnęło pełnoletniość i poproszono mnie o podzielenie się opinią na temat moich rówieśników i o naszych planach na przyszłość w Polsce niedawno przyjętej w szereg członków Unii Europejskiej. Minęło siedem lat i tak jak i wtedy, tak i dzisiaj jestem sceptyczną optymistką, starającą się skupić na tym, co dobrego udało nam się osiągnąć przez te 25 lat demokracji. Moje plany w 2007 r. były bardzo konkretne. Wyjechać na studia do Hiszpanii, przeżyć przygodę, zwiedzać świat. Wszystkie plany spełniłam w 100 proc. i za cztery miesiące, w pełni świadoma swojej decyzji, wracam do Polski, by tutaj rozpocząć swoją karierę zawodową i założyć rodzinę.

Mogłabym zostać w Hiszpanii albo wyjechać do Ameryki Południowej, skąd dostałam kilka propozycji pracy, ale wiem, że nigdzie nie będę się czuła tak swobodnie jak we własnym mieście. Czy urodzeni w 1989 r. mamy ciężko w życiu? Łatwo nie mamy, ale czy pokolenie naszych dziadków dorastających podczas wojny albo nasi rodzice umawiający się na randki podczas stanu wojennego mieli łatwiej? Problem, z którym się stykamy, to brak określonych zasad, brak jednoznacznej recepty na sukces. Nikt nie jest w stanie powiedzieć nam, co robić, bo żadne pokolenie przed nami nie znalazło się w podobnej sytuacji. Urodzeni w demokracji, uczący się kapitalizmu na błędach rodziców zainwestowaliśmy w naukę języków, tytuły uniwersyteckie, ale i jednocześnie w swoje pasje. Nie mamy się czego wstydzić na arenie międzynarodowej.

Pracujemy za niższe stawki niż nasi starsi koledzy, przyjmujemy śmieciowe umowy i staże, ale mimo to radzimy sobie. Dostajemy awanse, podwyżki, szukamy pracy, która będzie dla nas satysfakcją, a nie codzienną rutyną pozwalającą dociągnąć do pierwszego. Jestem świadoma, że poza tym, co dali mi rodzice, nikt inny niczego mi za darmo nie podaruje. Na wszystko muszę zapracować sama. Mam fascynującą pracę, która pozwala mi jeździć po świecie. Moi znajomi też sobie radzą, chociaż obrali zupełnie inne kierunki; architekci, graficy, sportowcy, moja przyjaciółka pnie się na szczeblach kariery w reklamie, znam nawet profesjonalną iluzjonistkę. Ktoś dostał kredyt i kupił mieszkanie, inni zaręczyli się i planują wesele.

Jednego, czego się boję po powrocie, to wszechobecnej żółci wylewającej się z ekranu telewizora. Wzajemnego obrażania się, wytykania palcami, tworzenia problemów w miejscu, gdzie być ich nie powinno, chamstwa i nietolerancji. Z niedowierzaniem śledziłam kolejne podpalenia tęczy na placu Zbawiciela. Zastanawiam się, czy w Polsce jest już tak dobrze, że nie mamy innych problemów do roztrząsania, czy też komuś zależy na grze na najniższych ludzkich instynktach i podżeganiu do bezsensowej nienawiści i wandalizmu. Wciąż istnieją jednostki próbujące nam wmówić, że mają jedyny przepis na Polskę. Przepis archaiczny i żerujący na narodowych kompleksach i bolączkach.

Nie identyfikuję się z hasłami martyrologicznymi ani nie chcę przelewać swojej krwi na barykadach w obronie polskości. Nie jestem z pokolenia rewolucjonistów, lecz pragmatyków i oportunistów w dobrym tego słowa znaczeniu. Chcę mieć dobrą pracę, mieszkanie, móc sobie pozwolić na zagraniczne wakacje, hobby, kolację w restauracji z przyjaciółmi. Chcę spokojnego, dostatniego życia rodzinnego z dala od politycznych i ideologicznych zawieruch. Nic więcej. I mam szczerą nadzieję, że moi rodacy mi na to pozwolą".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Pokolenie '89 wchodzi właśnie w dorosłe życie. Jak radzą sobie ludzie urodzeni w wolnej Polsce - Portal i.pl

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska