Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Władysław Żmuda II: Zbieg wielu niekorzystnych okoliczności [WYWIAD]

Piotr Janas
Władysław Żmuda na Stadionie Olimpijskim (z prawej)
Władysław Żmuda na Stadionie Olimpijskim (z prawej) Archiwum rodzinne
O argentyńskim mundialu, zawiłych losach piłkarskiej kariery w trudnych czasach i planach na przyszłość opowiada Władysław Żmuda.

Podczas MŚ w 1978 roku w Argentynie był Pan jedynym reprezentantem Śląska Wrocław. Jak w ogóle trafił Pan do Wrocławia?

W Śląsku wylądowałem już w 1974 roku. Do Wrocławia przeszedłem głównie ze względów rodzinnych. Żona pochodzi z Jeleniej Góry i to była główna przyczyna. Muszę przyznać, że te sześć lat spędzonych w stolicy Dolnego Śląska wspominam z wielkim sentymentem. To były jedne z najlepszych momentów w mojej karierze klubowej. To w Śląsku zdobyłem pierwsze mistrzostwo Polski i byłem regularnie powoływany do reprezentacji.

Wiedzieliście, że w tamtym okresie w Argentynie była bardzo napięta sytuacja polityczna. Baliście się tego wyjazdu?

Nie, nie baliśmy się. Wiedzieliśmy, że organizatorzy zrobią wszystko, by odpowiednio zabezpieczyć tę imprezę. Wszędzie było pełno ochrony, i to nie tylko podczas meczów, ale też treningów czy nawet posiłków. Taka liczba ludzi odpowiedzialnych za nasze bezpieczeństwo sprawiała, że czuliśmy, iż coś się dzieje, ale wiedzieliśmy, że nic nam nie grozi.

Na Waszym zespole ciążyła duża presja. Po sukcesie na poprzednim mundialu wiele się od Was oczekiwało. Dodatkowo graliście mecz otwarcia z RFN, z którym cztery lata wcześniej przegraliście w półfinale.

Zgadza się. Na pewno przed mistrzostwami balon był mocno napompowany. Oczekiwania były ogromne i mieli je zarówno kibice wobec nas, jak i my sami wobec siebie. Wydawało nam się, że jesteśmy drużyną skazaną na sukces. Obecność takich zawodników, jak Boniek, Deyna, Nawałka itd. mówiła sama za siebie. Ten pierwszy mecz był oczywiście spotkaniem z kategorii tych, na które nie trzeba się dodatkowo motywować. Wiadomo, że w kontekście tego meczu było wiele podtekstów politycznych. Bardzo chcieliśmy wygrać, ale szczerze mówiąc, nie traktowaliśmy go jako rewanżu za tamten półfinał. Choć było to spotkanie na poziomie MŚ, to jednak był to tylko mecz w fazie grupowej, a nie o finał największej piłkarskiej imprezy na świecie. Niestety, to spotkanie nie było zbyt porywające. Zremisowaliśmy 0:0.

Potem przyszły jeszcze wygrane z Peru i Meksykiem, które dały awans do kolejnej fazy. Tam niestety nie poszło już tak dobrze. Dlaczego?

Na to złożyło się wiele czynników. Między innymi pech przylosowaniu. Warunki do gry były ciężkie dla Europejczyków, a my trafiliśmy na gospodarzy, Brazylię i Peru. Przyczyn można by pewnie jeszcze kilka znaleźć, ale według mnie nie było jakiejś jednej konkretnej. Nasza słabsza gra na tym turnieju była po prostu zbiegiem kilku niekorzystnych dla nas okoliczności.

Mówi się, że w tamtym zespole były jakieś konflikty, m.in. o pieniądze i o brak pełnego zaufania do trenera. Ile w tym wszystkim było prawdy?

Powiem tak. Na zgrupowaniu przed tą imprezą spędziliśmy ze sobą miesiąc. Sam mundial to kolejny miesiąc w tym samym składzie. Nie ma siły, żeby przez tak długi okres wszyscy się do siebie wciąż uśmiechali. Pewnie, że zdarzały się jakieś spory, ale nie było to nic nadzwyczajnego. Jestem przekonany, że akurat to nie miało wpływu na naszą grę. Zresztą ja wyznaję taką zasadę, że jak wyniki są dobre, to atmosfera też. Jak zaczyna się coś psuć, to wtedy każdy dopatruje się jakichś nieścisłości.

Jak oceniłby Pan nowe metody treningowe wprowadzane przez trenera Jacka Gmocha?

Na pewno były innowacyjne. Trener wprowadził całą masę nowinek, które tak naprawdę stosowane są do dziś. To z nim zaczęliśmy trenować grę pressingiem czy też zmieniliśmy system gry w obronie. Jacek zaczerpnął go z amerykańskiej koszykówki i w skrócie chodzi o to, żeby obrońca grał przed zawodnikiem, którego pilnuje, a nie za – tak jak dotychczas. Wprowadził też całą masę badań, i to nie tylko sprawdzających nasz fizyczny stan zdrowia, ale też badania psychologiczne, co było dla nas zupełną nowością. Jego pomysły oceniam bardzo pozytywnie. Na jego nieszczęście trener rozliczany jest przede wszystkim z wyników, a te, biorąc pod uwagę oczekiwania, nie były najlepsze.

Myśli Pan , że trener Gmoch nie był wystarczająco doświadczony, żeby samodzielnie prowadzić pierwszą reprezentację?

Możliwe. On był naprawdę dobrym trenerem, tylko po prostu nie wyszedł nam ten turniej. Ja uważam, że piłka nożna to taki sport, w którym często niewiele zależy od fachowości trenera. Jako rewelacja sprzed czterech lat, tym razem mieliśmy zdobyć złoto, ale chyba nie byliśmy na to gotowi. Trzeba też pamiętać o tym, że większość z nas bardzo późno kończyła sezony ligowe, przez co wakacji nie mieliśmy praktycznie wcale. Nie trudno więc się domyślić, że z naszym przygotowaniem fizycznym też nie było najlepiej. Ale czy to jest wina trenera, że dostaje zmęczonych zawodników? I co, ma z nimi nie trenować, żeby wypoczęli? Przecież to nonsens. Poza tym, patrząc z perspektywy czasu, to jak na niedoświadczonego trenera i tak osiągnął bardzo dobry rezultat. Nie oszukujmy się. Dzisiaj piąte miejsce na mundialu bralibyśmy w ciemno.

Po mistrzostwach przeszedł Pan do Serie A, a konkretnie do Hellas Verona. Potem był jeszcze krótki epizod w USA i powrót do Włoch. Który z tych okresów wspomina Pan najlepiej?

W tamtych czasach zawodnicy z Polski mogli wyjeżdżać do klubów zagranicznych praktycznie na emeryturę. Początkowo w wieku 30 lat, choć potem obniżono ten limit do 28. Wcześniej, mimo że zainteresowanie ze strony innych klubów było, to na wyjazd nie zezwalały władze. Muszę przyznać, że byłem bardzo dumny z tego, iż udało mi się trafić do Włoch. W tamtych czasach w Serie A w ogóle grało tylko kilku obcokrajowców! I byli to albo pomocnicy, albo napastnicy, ale na pewno nie obrońcy. Włosi słynęli z bardzo dobrej gry w defensywie i w Italii stawiano głównie na rodzimych zawodników. Dlatego tym bardziej czułem się doceniony, bo przecież nominalnie byłem właśnie defensorem. Miałem 28 lat i czułem, że mimo nieudanych mistrzostw jestem w życiowej formie. Wszystko było pięknie do momentu, aż złapałem poważną kontuzję i miałem nieudaną operację. To spowodowało, że musiałem odejść z klubu. Na szczęście udało mi się dopiąć transfer do New York Cosmos.

Nie zagrzał Pan tam jednak długo miejsca.

Prawda jest taka, że już lecąc do Stanów, wiedziałem, że jadę tam na 3, góra 4 miesiące. Prezydent klubu powiedział mi wprost, że liga lada moment splajtuje. Mimo wszystko cieszyłem się, że ten klub chce dać mi szansę, bo przecież przez kilka miesięcy nie mogłem grać w piłkę. Rozegrałem tam kilka spotkań, a potem faktycznie kluby zaczęły bankrutować i liga się rozsypała. Dla mnie najważniejsze było to, że mogłem wrócić do gry i dzięki temu zaraz po rozwiązaniu kontraktu z Cosmos trafiłem doCremonese. Tam przez rok mogłem jeszcze grać w Serie A i choć potem spadliśmy do Serie B, to ja znów mogłem cieszyć się grą. Oczywiście po tej kontuzji i przede wszystkim nieudanej operacji już nigdy nie wróciłem do dawnej dyspozycji, ale wciąż nie schodziłem poniżej pewnego poziomu. A kiedy poczułem, że mój organizm ma już dość, postanowiłem zakończyć karierę.

Po pewnym czasie został Pan trenerem młodzieżowych reprezentacji Polski. Kariera trenerska nie była jednak dla Pana tak udana jak piłkarska. Z czego to wynikało?

Nie do końca się z tym zgadzam. Może i faktycznie te reprezentacje, które ja prowadziłem, nie odnosiły sukcesów, ale uważam, że rolą trenera grup młodzieżowych nie jest zdobywanie medali na każdej imprezie, tylko umiejętna selekcja i dążenie do tego, aby ci za-wodnicy mogli grać później w pierwszej reprezentacji. Mimo że późniejsze roczniki odnosiły pewne sukcesy, to gdzie dzisiaj są ci zawodnicy? Większość z nich nie była w stanie odnaleźć się w piłce seniorskiej. W drużynach, które ja prowadziłem, grali tacy piłkarze, jak Błaszczykowski, Peszko, Fabiański i wielu innych zawodników, którzy dziś są w pierwszej reprezentacji.

A nie ciągnęło Pana do piłki klubowej?

Wtedy nie. Byłem trenerem związkowym i poza samodzielnym prowadzeniem młodzieżówek byłem też asystentem Pawła Janasa i Jerzego Engela, gdy ci prowadzili pierwszą reprezentację. Wiadomo, że praca w klubie różni się od pracy w reprezentacji. Pracując przy kadrze, ma się więcej czasu dla rodziny, co było i jest dla mnie bardzo ważne.

Miał Pan jakieś oferty z klubów?

Pojawiały się jakieś zapytania, ale ja grzecznie odmawiałem. Nie oznacza to jednak, że jako trener powiedziałem już ostatnie słowo. Wciąż się rozwijam. W tym momencie od otrzymania licencji UEFA PRO dzieli mnie tylko jedna mała formalność.

Czy to oznacza, że w niedalekiej przyszłości znów możemy spodziewać się Pana na ławce trenerskiej? Tym razem w klubie?

Zobaczymy, jak się sprawy potoczą, ale na pewno, jeśli pojawią się jakieś oferty, to będę je rozpatrywał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska