Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anna Dutkiewicz o tym, jak to jest być pierwszą damą Wrocławia

Hanna Wieczorek
Anna Dutkiewicz: - Od czasu, kiedy skończyłam studia, miałam taką zasadę, że przynajmniej raz do roku zrobiłam coś dobrego dla innych
Anna Dutkiewicz: - Od czasu, kiedy skończyłam studia, miałam taką zasadę, że przynajmniej raz do roku zrobiłam coś dobrego dla innych Paweł Relikowski
O tym, co by zmieniła w swoim domu, czy jest konsekwentna w wychowaniu dzieci, dlaczego ma kolekcję poskręcanych widelców, za co lubi USA i czemu zajęła się organizowaniem największego balu charytatywnego w Polsce. Z Anną Dutkiewicz, żoną prezydenta miasta Rafała Dutkiewicza, rozmawia Hanna Wieczorek

Jest Pani architektem?
Tak.

Lubi Pani projektować?
Uwielbiam, ale teraz nie projektuję. Wszystko przez mojego męża.

Mąż nie pozwala?
Nie mąż, a polskie prawo. Ustawa antykorupcyjna zabrania mi wchodzenia w jakiekolwiek relacje z urzędem miejskim. A nie da się niczego zaprojektować bez zgody urzędu.

Nie może Pani projektować gdzie indziej?
Teoretycznie tak, ale praktycznie nie, szczególnie, kiedy ma się dorastające dzieci. Próbowałam realizować zlecenie w Częstochowie, zresztą niezwykle ciekawy projekt, jednak fatalny stan dróg i brak sensownych połączeń skutecznie mi to uniemożliwiły.

Swój dom Pani też projektowała?
Tak. To był najtrudniejszy projekt w moim życiu, ponieważ nie miałam do niego dystansu. Nie wiedziałam, czy ma być bardzo współczesny, czy tradycyjny, czy do czegoś nawiązywać, czy łamać schematy. Zrobiłam ze dwadzieścia różnych koncepcji i dałam Rafałowi do zadecydowania, a on powiedział, że ma być dworek. I jest dworek.

Zmieniłaby Pani coś w tym dworku?
Tak. Kiedy jest lato, w zasadzie mieszkamy na tarasie i w ogrodzie, wtedy się zastanawiam, po co nam taki duży dom. Jak przychodzi zima i święta, to myślę, dlaczego jest taki mały. W zależności od pory roku zmieniałabym w nim coś bez przerwy.

Kończyła Pani Politechnikę Wrocławską.
Tak, za czasów rektora Porębskiego. Myślę, że jego wymagania w stosunku do Politechniki i studentów były tak wielkie, że już wtedy była to absolutnie najlepsza uczelnia techniczna w Polsce. Tak zostało do dziś.

Dużo Pani rysowała?
W szkole podstawowej chodziłam do MDK-u przy Kołłątaja. W szkole średniej nie rysowałam, bo wtedy człowiek negował wszystko, co robił wcześniej. I na początku IV klasy z przerażeniem stwierdziłam, że zapomniałam, jak się rysuje. Poszłam na prywatne lekcje, gdzie sesje rysownicze trwały 3 godziny. Koniec końców bardzo dobrze zdałam egzaminy na architekturę, chyba ze strachu.
Ze strachu?
W liceum, wrocławskiej IX, miałam fantastyczną klasę. Do dzisiaj utrzymujemy ze sobą kontakt. Na 46 uczniów na klasowe zjazdy przyjeżdża 35 do 39 osób z całego świata. W liceum oczywiście nie mieliśmy czasu na permanentne zagłębianie się w naukę, jednak kiedy przyszedł rok maturalny, przyszło otrzeźwienie i wszyscy zabraliśmy się do roboty. Cała nasza klasa dostała się na studia. Nie miałam żadnych problemów z egzaminami, a z matematyki byłam zwolniona ze wszystkich egzaminów do III roku włącznie. Co strach robi z człowieka...

Miała Pani w dzieciństwie zwierzęta?
Tak, ale nie było ich za dużo. Trzy psy i dwie papużki.

Jak teraz Pani dogaduje się z kotami?
To one dogadują się ze mną. Koty mają swój charakter i to one wybierają sobie ludzi do kochania. My nie mamy tu nic do powiedzenia. Mam w ogródku szopkę dla kotów, tam może wejść każdy kocur czy kotka. Zostają te, które chcą. Teraz przybłąkał się do nas piąty kot.

Do domu się nie wprowadzają?
Do domu staram się ich nie wpuszczać. Koty bardzo ładnie udają, że są dobrze wychowane i jak jesteśmy, to po stole nie chodzą. Jednak, kiedy tylko wyjdę z kuchni, to wyjadają nam z talerzy, więc po prostu ich nie wpuszczam. Ale szczerze mówiąc, to niewpuszczanie jest bardzo teoretyczne, ponieważ kiedy otwieram drzwi, wszystkie pięć kotów wpada do domu. Wtedy zaczyna się ich łapanie, a one traktują to jako zabawę i chowają się, gdzie tylko mogą. Zdarza się, że znajduję zadowolonego z siebie kota dopiero po czterech godzinach.

Dzieci nie próbują przemycać kotów?
W zasadzie nie. Powiedziałam jasno, że jeśli kot nabrudzi w domu, to sprząta po nim ten, kto go przemycił. I sprawa jest rozwiązana. Bo jestem śmiertelnie konsekwentna. Jak to moje dzieci określają - uparta.

Nigdy nie odpuszcza Pani dzieciom?
Czasami konsekwencja kosztuje więcej mnie niż dzieci. Myślę, że dlatego inni rodzice często wolą sobie odpuścić. Ja nie. Zawszę mówię: "Synek, zrobisz to i to, a będzie tak". Ale dzieci, mimo że wiedzą, jaka jestem, zawsze próbują dojść do ściany.
Konsekwencja jest skuteczna?
Tak. Mój syn, kiedy przeszedł do czwartej klasy szkoły podstawowej, postanowił nie prowadzić zeszytów. Prosiłam go od października, żeby zabrał się do pracy. Powiedziałam, że nie pojedzie na obóz narciarski, mówiłam: "Będziesz siedział w czasie ferii i przepisywał zeszyty". Nie uwierzył, przecież obóz był zapłacony. I obóz przepadł. Syn codziennie przepisywał jeden zeszyt. Zaczynało się od tego, że od 10 do 14 ryczał na głos i musiałam się powstrzymywać, żeby go nie zamordować, potem bolała go głowa i w końcu siadał do przepisywania. I tak było przez całe ferie. Konsekwencja jest czasem bolesna dla obu stron, choć dla matki chyba bardziej, ale od tego czasu nie było już kłopotów z zeszytami. Moja córka nawet nie próbowała mieć podobnych pomysłów...

Teraz dzieci weszły w trudny wiek, to już nastolatki...
Myślę, że ten wiek jest trudny przede wszystkim dla samych dzieci. W głowie mają burzę hormonów, a równocześnie uważają się już za dorosłe. A kiedy się pójdzie do gimnazjum, to widać, jak biegają po korytarzach, kopią się, rzucają w siebie tornistrami czy kanapkami... Nie widziałam dorosłych ludzi, którzy tak by się zachowywali. Gimnazjum namieszało w głowie dzieciom i wyrwało je ze środowiska (szkoły podstawowej), w którym były znane. Gdzie wiadomo było, jak z nimi pracować. Dzieci w tym wieku mają bałagan w głowach i pokojach. Tylko że sprzątanie w ich głowach nie jest tak proste, jak porządkowanie ich pokoi.

Trzyma Pani dom żelazną ręką.
Chyba tak, cały dom jest na mojej głowie, absolutnie wszystko. Poza tym Rafał zajmuje się w tej chwili organizowaniem różnych spraw zawodowych na zupełnie innym poziomie, więc nie ingeruje w to, co robię. Dowiaduje się tylko, co i jak. Bo jest człowiekiem, który musi absolutnie wszystko wiedzieć. Więc wszystko wie.

Kiedy miał więcej wolnego czasu? Kiedy był biznesmenem czy teraz, kiedy jest prezydentem?
Kiedy postanowił odejść z biznesu, przekonywał mnie: "Anulko, teraz będę miał dużo czasu, będziemy 3-4 razy w tygodniu wspólnie jeść lunch. Tutaj jest tyle kawiarenek, będę schodził, nareszcie będzie dużo czasu na rozmowy i będę mniej wyjeżdżał do Warszawy". No i co ja teraz mam powiedzieć? Przez te osiem lat jedliśmy wspólnie lunch dwa razy, i to tylko dlatego, że wypadła nam rocznica ślubu. Ja w tym czasie znielubiłam jedzenie poza domem, ponieważ mam dość dużo oficjalnych spotkań. Doszłam do wniosku, że jedzenie poza domem jest szkodliwe. Można od czasu do czasu zjeść gdzieś dla przyjemności, ale nie bez przerwy. Dlatego, kiedy mam wolny czas, to robię w domu biesiadę.
Jest danie, które obowiązkowo musi być na takiej biesiadzie?
Nie, ponieważ co biesiada wymyślamy sobie kulinarny temat przewodni i odpowiednie dania do tego tematu. Siadamy do stołu około godziny 11 i siedzimy do 16-17, wstając od czasu do czasu i przeciągając się jak koty. Udaje nam się to jedynie 3-4 razy w roku, niemniej te biesiady mają duże znaczenie dla rodziny.

W wymyślaniu tematu przewodniego uczestniczy cała rodzina?
Tak. Na przykład, kiedy wracaliśmy ostatnio z Japonii, kupiłam po drodze jakieś japońskie pikle. Nie wiem z czego, ponieważ Japończycy jedzą tak zupełnie inaczej od całego świata, że w zasadzie, jak się chce skosztować ich kuchni, to człowiek nie wie, co je. Nie ma tłumaczeń, nie ma chyba nawet angielskich nazw, nie mówiąc już o polskich, na rzeczy, które oni wyławiają. A jedzą wszystko, co pływa i połowę rzeczy z ziemi. Wtedy była kompletnie zaskakująca biesiada japońska.

I może czasem lepiej nie wiedzieć, co się je?
Ja wiem czy lepiej? Jak oni jedzą, to ja chyba też mogę. Proszę popatrzeć na przeciętnego Japończyka: wszyscy są szczupli, wszyscy mają gęste, czarne włosy. Na ulicy nie ma grubych i łysych. To jest chyba kwestia diety, i to od pokoleń. Zupełnie inny obraz jest w Ameryce, tam wszyscy są otyli, łysi i niezdrowi. Kiedy przez trzy tygodnie podróżowałam z moją przyjaciółką po Stanach, postanowiłam nie jeść fast foodów. A jestem konsekwentna także wobec siebie i w efekcie głód zapanował taki, że schudłam prawie sześć kilogramów. Na szczęście nie czułam tego, ponieważ było na tej wyprawie dużo innych emocji.

Była Pani w Nowym Orleanie?
Nie, to jest jeszcze przede mną. Kiedy podróżuję z moją przyjaciółką, wymyślamy sobie różne cele, po czym wprowadzamy je w życie, ku zgrozie całej rodziny. Zawsze są to cele dla rodziny zaskakujące, nie będę zdradzać tajemnicy, że dla nas też. W zeszłym roku, w maju, byłyśmy w Norwegii. Wypożyczyłyśmy auto, żeby pojeździć, dotrzeć do różnych zakamarków. Okazało się jednak, że połowa naszych planów jest niemożliwa do zrealizowania ze względu na norweskie drogi. Tam nikt się nie spieszy, ponieważ i tak średnia prędkość jazdy wyniesie 30 km na godzinę. Nasze planowanie legło w gruzach, ale za to zagłębiłyśmy się w zupełnie niebywały świat. Byłyśmy nawet na morskim safari - cały dzień płynęłyśmy statkiem za waleniami. Maj, a my na tym statku byłyśmy w ocieplaczach, swetrach, rękawiczkach, okularach, żeby nas wiatr nie zamroził. Płynęłyśmy w strefie ciepłych prądów - morskich i powietrznych - temperatura wynosiła plus 2-3 stopnie Celsjusza. Co kilkanaście minut wpadało się do kajuty, piło gorącą herbatę i od nowa szło na pokład. Na nogi nas postawiła dopiero gorąca zupa rybna.

A teraz gdzie się Panie wybierają?
Wahamy się czy Irlandia, czy Islandia.
Od czego to zależy?
To trochę kwestia ekonomiczna. Szukamy tanich lotów lub takich, gdzie można dostać bilety za punkty. Nasi mężowie tak często latają, że mamy punkty na darmowe bilety i wykorzystujemy takie loty, które je uwzględniają.

Ma Pani w domu całą misę poskręcanych widelców.
Tak, mam szklaną misę, do której dokładamy poskręcane widelce. Co prawda, kiedy mąż nie widzi, czasem wydaję je komuś.

Pamięta Pani pierwszy eksponat z tej kolekcji?
Byliśmy kiedyś z dziećmi i przyjaciółmi we Włoszech, w Toskanii. Poszliśmy do jakiejś trattorii na kolację, strasznie długo czekaliśmy na nasze dania. Zaczęliśmy żartować, wtedy Rafał powiedział: "Popatrzcie, to jest widelec, za chwilę siłą woli skręcę go, tylko patrzcie uważnie". Wziął widelec i wygiął go w rękach. A potem to już poszło. Rafał największy chyba widelcowy sukces odniósł w Poitiers. Przyjmujący nas Francuzi zaprosili mnie i męża do ekskluzywnej restauracji. Zapytali oczywiście o historię z widelcem. Nie wiem, skąd wiedzieli. Mąż potwierdził, że skręca je siłą woli i wykręcił jeden. Piętnastu Francuzów zabrało się za kręcenie platerowych widelców i choć żaden nie powtórzył tej sztuki, to wszyscy zniszczyli swoje widelce. Restauracja była na tyle ekskluzywna, że oko nie drgnęło ani kelnerowi, ani szefowi sali. Dopiero żegnając się z nami, szef sali powiedział, że serdecznie nas ponownie zaprasza. Prosi tylko, żeby go uprzedzić, bo chciałby następnym razem podać plastikowe sztućce. W paru restauracjach mąż usłyszał: "Bardzo się cieszymy, że pan jest naszym stałym gościem, ale może niech pan nie wykręca więcej widelców, bo na naszej tablicy korkowej wisi ich już siedem". Najtrudniej skręca się widelce w Stanach Zjednoczonych, bo tam często sztućce są jednorazowe.

Z plastikiem trudno walczyć.
Oni mają zupełnie inny sposób patrzenia na świat. Kiedy mąż nie był jeszcze prezydentem, pojechaliśmy do Nowego Jorku i postanowiliśmy zobaczyć sztukę na Broadwayu. Byliśmy w upragnionym miejscu, okazało się, że nie było tam zwykłych foteli, tylko małe stoliki, a do tego można było zamówić poczęstunek. Rafał wybrał z karty szampana i półmisek serów. Dostaliśmy szampana w plastikowych kieliszkach, a sery na styropianowym talerzu. Wnętrze znakomite, wszystko znakomite i nagle dysonans ze styropianem i plastikiem. Stany trzeba brać takimi, jakimi są. Jest to inny świat.

Ale lubi Pani Stany?
To wielki kraj, różnorodny, każdy stan ma swoją odrębność. Myślę, że każdy człowiek może tam znaleźć miejsce dla siebie.
Jak by się Pani opisała? Dom, podróże, co jeszcze?
Pogoda ducha i optymizm. Z tego jest zbudowany i mój dom, i podróże, i wszystko, co mnie spotyka.

Podróże zapełniają Pani miejsce po pracy zawodowej?
Nie, to jest coś kompletnie innego. Kiedy wyjeżdżam z domu, zostawiam Rafała z dziećmi. Przez te dwa-trzy tygodnie są skazani na siebie. Mąż, mimo pracy, musi się zająć dziećmi. To wymusza między nimi relacje, których ja w "pokojowych" warunkach im nie zapewnię, choćbym nie wiem, jak się starała.

"Pokojowych" warunkach?
Dla Rafała każdy mój wyjazd jest wyzwaniem na miarę pójścia na wojnę. To dla niego nieznany obszar, bo nie zdaje sobie na przykład sprawy, że czerwony ołówek, a dokładnie jego tajemnicze zaginięcie, może być przyczyną tragedii, która zepsuje poranek, przewróci cały dzień do góry nogami, że wychodzi się wtedy z domu w nerwach, z trzęsącymi się rękami.

Ołówek gdzieś wsiąkł, a jest koniecznie potrzebny...
Widać, że dla dziecka to sprawa szczęścia na całe życie. I to doświadczenie odmienności problemów życia codziennego od problemów zarządzania miastem dobrze robi wszystkim. Powracają relacje dzieci - ojciec, a ja odpoczywam. W momencie, kiedy się oddalam z domu na te dwa-trzy tygodnie, czuję się, jakbym znowu miała osiemnaście lat, jakby cały świat należał do mnie. Poza tym wyjeżdżam z przyjaciółkami, a dopiero po trzydziestce odkryłam kobiety jako fantastyczne partnerki do spędzania wolnego czasu. I nie mogę się nadziwić, że jesteśmy takie fajne.

Skąd się wziął pomysł Pani balu dobroczynnego?
Kiedy Rafał został prezydentem, myślałam o tym, jak się zmieni moje życie, jaka będzie moja rola i czy się w niej odnajdę. Bo najważniejsze jest, jak się z kimś dzieli życie, żeby obu stronom było w tym życiu przyjemnie.

Organizowanie balu sprawia, że Pani życie jest przyjemne?
Od czasu, kiedy skończyłam studia, miałam taką zasadę, że przynajmniej raz do roku zrobiłam coś dobrego dla innych. Tak, żeby dobrze się czuć ze sobą. Stwierdziłam więc, że jak Rafał zostanie prezydentem, to ja wykorzystam jego pozycję, żeby zrobić więcej dobrych rzeczy.
Trudno było przygotować pierwszy bal?
Zupełnie nie orientowałam się, jak się robi takie bale. Robiłam go wtedy z DIG-iem. Wymyśliłam, jak chciałabym, żeby nasz bal wyglądał, nie patrzyłam, jak inni to robią. Na pierwszym balu zebraliśmy 88 tysięcy złotych, a ja nie wiedziałam czy to dużo, czy mało. Bardzo się ucieszyłam, że ta kwota wystarczy na cel, który był wyznaczony. Byłam przeszczęśliwa i zabrałam się za drugi bal. Samodzielnie! Planowałam go skromnie, podobnie jak pierwszy. Okazało się, że trzeba zamienić salę uniwersytecką na większą - politechniczną, a i tak było nam strasznie ciasno. Zebraliśmy wtedy 270 tysięcy zł. Ja dopiero w ubiegłym roku przeczytałam informację o największym w Polsce charytatywnym balu dziennikarzy, na którym zebrano w tym roku 250 tysięcy. Pomyślałam: aha, dobrze organizuję bale, więc będę je robić dalej.

Ma Pani specjalny patent na zbieranie pieniędzy?
Kiedy wyobraziłam sobie pierwszy bal, wymyśliłam, że będę chodzić do sponsorów z własnym dokumentem wpłaty. Pokazuję, iż też płacę za bal, mimo że pracuję przy jego organizacji. Płaci zresztą każdy uczestnik, u mnie nie ma zwolnień, przecież zbieram pieniądze. Zwracam się do firm o sponsorowanie celu, ale nie daję sponsorom darmowych zaproszeń dla prezesów czy dyrektorów. Uważam, że pracowników zarządu czy właścicieli firm stać na ich kupno. Nikt jakoś nie narzeka, co więcej, przyjeżdżają do mnie ludzie z Warszawy, gdzie są zupełnie inne obyczaje. W stolicy zaprasza się na bale charytatywne celebrytów, by przyciągnąć gości, po to, żeby efekt końcowy był lepszy. Ludzie jednak cenią i szanują nasz bal. Przy tym mam jeden z droższych balów Polsce. Kiedy ustalałam ceny, chciałam mieć jakiś punkt odniesienia. Zadzwoniłam do koleżanki i zapytałam: "Byłaś w zeszłym roku na balu charytatywnym w Warszawie". Potwierdziła. "Ile kosztowało wejście?". Odpowiedziała, że 600 złotych. Pomyślałam: "Boże, a u mnie tylko 400, to podnoszę do 500". Po latach okazało się, że ona podała cenę zaproszenia dla pary, a ja podałam dla osoby. Rafał zawsze mówi: "Zobaczysz, uciekną ci ludzie". Ale nie uciekają. Są pary, które zamiast wpłacić 1200, wpłacają nawet 2000 zł.

Lubi Pani tańczyć?
Ja tak, ale Rafał nie. Poza tym przy licytowaniu robimy z mężem tyle kilometrów, że nie mam już siły na taniec. Pojawiam się w sali balowej około godziny 17, a wracam do domu o 6-7 rano. To jest ciężka praca, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Zawsze przeżywam bale i jestem przed nimi tak zdenerwowana, że Rafał stawia mnie przed sobą i mówi: "Anulko, za dwie godziny bal, nie masz już na nic wpływu, przestań się denerwować".

Nie marzy się Pani kariera polityczna?
W żadnym wypadku. Do polityki trzeba mieć inny temperament, inne podejście do ludzi i świata. Ja jestem osobą, która ufnie patrzy na świat i absolutnie wierzy wszystkim ludziom. W stanie wojennym robiłam różne rzeczy, prowadziłam Arcybiskupi Komitet Charytatywny, jako młoda osoba, studentka, potrafiłam bez żadnych tytułów kierować pracą ponad setką ludzi. Ale polityka? Absolutnie nie.

Arcybiskupi Komitet Charytatywny to nie była polityka?
To, co wtedy robiliśmy, związane było z określeniem swojej postawy politycznej, ale nie była to sama polityka. Świat był wtedy czarno-biały i trzeba było się opowiedzieć po białej albo czarnej stronie. Demokracja to różne odcienie szarości, a ja nadal zostałam czarno-biała, więc się do polityki absolutnie nie nadaję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Anna Dutkiewicz o tym, jak to jest być pierwszą damą Wrocławia - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska