Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Bała reżyseruje prapremierę "Fragmentów nieistniejącego świata" według Jacka Baczaka

Małgorzata Matuszewska
Jacek Bała
Jacek Bała Janusz Wójtowicz
Jacek Bała, reżyser spektaklu we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, czuje się wolny w obecności starych ludzi. Prapremiera 12 kwietnia na Małej Scenie przy ul. Rzeźniczej.

Dlaczego sięgnął Pan po tak trudny temat – przebywanie ze starymi, chorymi, umierającymi ludźmi?
Dla mnie to nie jest trudny temat. I nie mówię tego z pozycji młodego chojraka, który nie wie, z czym obcuje, tylko z pozycji kogoś, kto zawsze dobrze czuł się w towarzystwie staruszków, nawet bardzo ciężko chorych i nie przejmował się za bardzo różnicą wieku.

Co Pana pociągało w dojrzałych ludziach?
Zawsze mnie fascynowała delikatna różnica w błysku oka. W obecności starych ludzi czułem się w pewien sposób wolny. Widziałem, że oni są już poza czymś, co napinało moje życie: szkoła, zastanawianie się, jak będzie z pracą, obowiązki. Tu spotykałem się ze swobodą. Nawet, kiedy później pojawiało się cierpienie związane z chorobą czy odchodzeniem tych osób, to jednak ta mityczna część spotkań bardzo silnie funkcjonuje w pamięci.

Użył Pan określenia odchodzenie, wolę nazywać sprawy po imieniu: umieranie. To wciąż jest trudny temat we współczesnym świecie. Im więcej jest wokół dramatycznego umierania, tym bardziej nie chcemy o nim słuchać i go oglądać.
Mówiąc o odchodzeniu, użyję konkretnego przykładu: moja babcia ma teraz 88 lat, a od mniej więcej 30 umiera, czy też "odchodzi". To cykliczny proces odchodzenia: setki razy - na działce, podczas spacerów, w czasie zawrotów głowy. Może też dlatego przestałem poważnie traktować śmierć, a w naszej rodzinie krążą żarty, że babcia i tak wszystkich nas przeżyje. Mogę powiedzieć o swoim doświadczeniu: jeśli iść drogą myślenia o przyszłości -co będzie dalej, jeśli próbować ująć to wyobraźnią, to naturalne jest, że pojawia się strach. Staram się w związku tym całą swoją duchową pracę skierować na tory bycia tu i teraz. Oczywiście, rozumiem cywilizacyjny strach, czy to, co się nazywa kultem młodości, ale upierałbym się przy tym, że nie trzeba go doświadczać, że to jest kwestia decyzji i znalezienia odpowiedniego kąta nachylenia. Jeżeli uznaję, że wszystko ode mnie zależy, przejmuję całkowitą kontrolę nad swoim życiem, to rzeczywiście może być mi bardzo trudno, a śmierć może się wydawać wtedy czymś nie do ogarnięcia… Na pewno nie dlatego pracuję nad tekstem Jacka Baczaka, żeby się zmierzyć ze swoim lękiem przed śmiercią, czy też wyprowadzić cios ku cywilizacji młodości, taki rodzaj rozrachunku czy walki mnie nie interesuje.

A co Pana zainteresowało w tekście?
To, że się rozpłakałem, jak go przeczytałem. To tyle. Ostatnio zorientowałem się, że w teatrze wciąż można czuć ciarki na plecach, doznawać bardzo prostego wzruszenia. Jakiś czas temu z Samborem Dudzińskim, który grał na instrumentach, Tomkiem Cymermanem, Bogusławem Kiercem i moją żoną Agnieszką (Agnieszka Bała jest autorką adaptacji książki Jacka Baczaka – przyp. red.) – byliśmy we wrocławskim hospicjum Bonifratrów i czytaliśmy tam pacjentom wiersze Brzechwy. Jedna z chorych- 92-letnia pani Irena- wyglądająca jak indiańska szamanka: chude nadgarstki, bardzo wielkie dłonie… powiedziała, żebyśmy koniecznie zajmowali się sztuką, bo jeszcze tylko sztuka może zaprowadzić pokój na Ziemi. Kontynuując tę myśl: pokój może zaprowadzić wywołanie wzruszenia, uruchomienia wrażliwej strony widza. Od dziecka nawiązywałem prosty kontakt ze staruszkami i czułem miłosną siłę tego spotkania. Cały czas uwielbiam słuchać opowieści staruszków, nawet jak się powtarzają setny raz, za każdym razem mnie to porusza.

A jaki jest sens tekstu Jacka Baczaka?
Książkę Baczaka odczytuję jako medytację nad sensem czy też bezsensem umierania, a także nad spotkaniem z chorymi. Kiedy spotykamy się z umierającym, stawiamy sobie samym wielkie wymagania, koniecznie chcemy dla tej osoby coś zrobić. A może naszym zadaniem jest tylko towarzyszenie , Charonowe odprowadzanie na drugi brzeg. Problem jednak w tym że w rozpaczy uruchamia się w nas - idąc dalej tropem mitologicznym- odwieczne pragnienie Orfeusza, który łamie podstawową, nienaruszalną zasadę, przekracza odwieczne tabu, schodzi do królestwa śmierci i wrzeszczy na całe gardło – dlaczego? Otchłań niczym echo odpowiada szeptem : nie pytaj, nie odwracaj się, jak będziesz w tej sytuacji, to ci powiem, na razie odejdź!. Dlatego w naszym przedstawieniu staramy się raczej nie pytać o sens, a w zamian szukamy ciszy najprostszego spotkania z drugim człowiekiem. Bardzo pomogła nam w tym wspomniana wizyta w hospicjum. Nastąpiło w nas po tym cudownym spotkaniu coś w rodzaju odczarowania- w sensie cywilizacyjnym. Bo nie było tam jak się powszechnie uważa, było dużo prościej i mniej egzaltowanie. Mieszkańcy znajdują się w charakterystycznej gęstości, unosi się nad nimi tajemnica. Podobnie kiedyś myślałem, że moja babcia cierpi siedząc całymi dniami sama w domu, a ja jestem w Krakowie czy Wrocławiu i nie mogę być z nią. Cierpiałem za nią. W końcu zdałem sobie sprawę, że nie mam dostępu do tego rytmu. Wreszcie po 30 latach życia przestałem pytać, podważać -to mój największy życiowy sukces. Teraz zacząłem słuchać i przyjmować świat i ludzi takimi jakimi są, a są wspaniali i bardzo ciekawi.

Powiedział Pan, że pomimo trudnego tematu ten spektakl nie będzie podszyty tragedią…
Nie mogę tego zagwarantować, bo każdy inaczej przeżywa to, co widzi na scenie. Dla kogoś to może być tragedia, ale my mimo wszystko szukamy poprzez akceptację losu człowieka- ciepłej i pogodnej opowieści.

Pogodnej?
Nie boję się pokazać, że choroba Alzheimera jest śmieszna. Chory, zamiast przepraszam, powie popraszam i już jest zabawnie- każde odejście od normy jest w teatrze komedią. Wytwarza się dziwne uczucie. Wiem, że rozmawiamy o poważnej chorobie, a tu nagle okazuje się, że bohater opowiadając o greckiej zasadzie demokrytowej, nagle wplata jakąś rybę, jakąś Wisłę i trudno się z tego nie śmiać. Trudno się też śmiać-istnieje przecież zakaz społeczny - nie śmiejemy się z chorych. Ja się śmieję na próbach, chcę, żeby ludzie nie wyśmiewali, ale uśmiechali się do bohaterów. Słyszeliśmy o filmie, w którym matka była chora na Alzheimera i rodzina się z tym pogodziła - ta osoba jest najważniejsza i to ona dyktuje rodzaj zachowań. Rodzina dostroiła się do tego języka, przecież chory nie dostroi się do naszego sposobu komunikacji. Świetnie się bawili, po prostu wygłupiali, zaakceptowali chorobę i pozwalali jej przepływać.

„Zapiski…” są wielowątkowe. A Pan wybrał jedną chorobę. Z założenia to miał być mały spektakl?
Choroba Alzheimera pojawia się u jednego bohatera, na scenie występuje dwóch aktorów, ale naprawdę pojawia się ok. 15 osób - dążymy do tego, by bohaterami stali się zmarli ludzie, o których opowiadamy. I to jest bardzo istotne. Właściwie akcja zamiera, czy też przenosi się w zupełnie inne rejony: nagle każdy gest znaczy tak wiele. I się słucha, słucha… o tych których niby już nie ma i doznaje się dziwnego ukojenia obecności. Redukcja do dwóch aktorów spowodowała wypełnienie tej przestrzeni duchami - nie waham się użyć tego słowa.

To swoiste dziady?
Bardzo ładne skojarzenie. Sam akt mówienia o zmarłych sprawia, że przychodzą. Nic więcej nie trzeba. Ten, kto szuka w duchowości wielkich sposobów, przemian, w końcu dowiaduje się, że to się odbywa na najprostszych, niezauważanych prawie poziomach. Przynajmniej takie jest moje doświadczenie...

Najpierw świetny „Król Dawid - Live!” na niedawnym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, teraz premiera we Współczesnym. Stał się Pan wrocławskim reżyserem…
Kocham to miasto. Nie jesteśmy z żoną tu przypadkiem, studiowaliśmy pięć lat na wrocławskim Wydziale Lalkarskim, zanim wyjechałem do Krakowa na studia reżyserskie. Czuję się tu, jak w domu. W Krakowie nie mogłem zdać prawa jazdy, przyjechałem tu, zdałem. Udało nam się tu znaleźć i kupić od wspaniałych ludzi pierwszy samochód. Nasza córka stawiała tu pierwsze kroki. „Escape from freedom” - mój debiut oparty na własnym tekście, powstał we wrocławskim Kole Naukowym przy PWST. Wymarzyliśmy sobie, żeby wiosną pracować we Wrocławiu, bo wiosna tu jest wyjątkowa. Terminy się przesuwały, aż w końcu połączyły z „Dawidem”, to niesamowite (uśmiech).

„Król Dawid - Live!” to biblijne teksty, bardzo połączone ze współczesnością. Teraz sięga Pan po tekst traktujący o rzeczach ostatecznych….
Oby tak dalej…Zapraszam na spektakl i pozdrawiam serdecznie cały piękny Wrocław!
CZYTAJ
WROCŁAWSKI TEATR WSPÓŁCZESNY ZAPRASZA NA PRAPREMIERĘ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska