Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia. Droga po medal igrzysk bywa kręta. Dolnoślązacy o tym wiedzą

Wojciech Koerber
Ryszard Witke, czyli mistrz Polski z 1963 r. Orzeł Karkonoszy skakał nawet w gipsie. Taka była cena marzeń
Ryszard Witke, czyli mistrz Polski z 1963 r. Orzeł Karkonoszy skakał nawet w gipsie. Taka była cena marzeń fot. Marcin Oliva Soto
Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, pracuj tak, jakby wszystko zależało od Ciebie – mawiał legendarny kick-bokser Marek Piotrowski. I właśnie w myśl tej maksymy pracowała panczenistka Cuprum Lubin Natalia Czerwonka, drużynowa wicemistrzyni olimpijska z Soczi. Cztery lata temu w Vancouver, jako rezerwowa, została z niczym. Koleżanki wracały natomiast z medalami. Zakasała jednak rękawy i jest dziś pierwszą Dolnoślązaczką z medalem zimowych igrzysk. A inni?

Był 29 lutego 2010 roku. Igrzyska w Vancouver. Polskie panczenistki w składzie Katarzyna Bachleda--Curuś, Katarzyna Woźniak i Luiza Złotkowska przystępują do biegu o brązowy medal z ekipą USA. Te same panczenistki, które olimpijskie paszporty wywalczyły za pięć dwunasta. Przez większość dystansu nieznacznie prowadziły rywalki, lecz – jak to w drużynowym wyścigu – na mecie liczy się czas trzeciej. Tej ostatniej. A ta trzecia Amerykanka, Jennifer Rodriguez, na ostatnim okrążeniu oddychała już rękawami. Nie wytrzymała, została daleko z tyłu. Biało-czerwone natomiast wpadły na metę zawodowo – niemal jednocześnie, jak Pan Bóg przykazał. One na tę metę wpadły po brąz. Trzeba było wtedy widzieć przyglądającą się wydarzeniu z boku Natalię Czerwonkę, 21-letnią zawodniczkę Cuprum Lubin. Trzeba było widzieć łzy szczęścia w jej oczach. To był piękny manifest przynależności do grupy. Bo przecież jako rezerwowa, która nie wzięła udziału w żadnym biegu, została Czerwonka na lodzie. Tzn. nie weszła na podium. Nie dostała medalu, jak koleżanki.
Okres między Vancouver a Soczi przepracowała jednak Dolnoślązaczka rzetelnie. Zrobiła wszystko, by w Rosji znalazło się dlań miejsce w polskiej ekipie. I znalazło się. To ona pomogła wygrać ćwierćfinał z Norwegią i półfinał z Rosją, zapewniając zespołowi co najmniej srebro. W finale, przeciw Holandii, pobiegła Katarzyna Woźniak, dzięki czemu również została wicemistrzynią olimpijską.

W Soczi Czerwonką okazał się... Sebastian Druszkiewicz. Panczenista LKS-u Poroniec Poronin, rezerwowy brązowej drużyny (Zbigniew Bródka, Konrad Niedźwiedzki, Jan Szymański), nie wystąpił w żadnym wyścigu. I ma o to ogromny żal do trenera teamu, Wiesława Kmiecika.

– Tak, mam żal, bo gdyby pan Kmiecik wystawił mnie do półfinału z Holendrami, w którym niestety byliśmy skazani na porażkę, mielibyśmy jeszcze jednego medalistę igrzysk. To było świadome działanie ze strony szkoleniowca. Pozbawił mnie stypendium, a w konsekwencji możliwości solidnego przygotowania się do kolejnego sezonu. Nie uważam, że ten medal mi się należał, ale szkoda, że nie poszliśmy śladem panczenistek. One pokazały, co znaczy grać w jednym zespole, grać fair – wylewał ostatnio żale Druszkiewicz.

– Nie zmieniłem składu w półfinale, bo był on najmocniejszy. Przecież nie zakładaliśmy z góry porażki. Chłopaki mieli za zadanie mocno zacząć i spróbować powalczyć ze świetnymi rywalami, ale kiedy okazało się, że nie są w stanie nawiązać równorzędnej walki, nie było sensu się szarpać – bronił z kolei swoich racji szkoleniowiec. A zatem śledźmy dalsze losy 27--letniego Druszkiewicza. Zakasze rękawy czy odpuści?
A dlaczego na medal zimowych igrzysk z dolnośląską pieczątką musieliśmy czekać aż do 2014 roku? Przypomnijmy kilka historii.

Pamiętacie urodzoną w Du-sznikach-Zdroju biathlonistkę Annę Sterę, obecnie pracującą w policji w Środzie Śląskiej? Biathlon to dyscyplina sportu, w której słowo „gdyby” pada nader często. Gdyby nie to jedno pudło, gdyby nie jeden niecelny strzał etc. Pani Ania też może dziś gdybać przy domowym kominku. Gdyby bowiem podczas olimpijskiego sprintu w Nagano (1998) pomyliła się na strzelnicy raz, a nie dwa, rozmawialibyśmy teraz nie z szóstą biathlonistką tych igrzysk, lecz najpewniej z ich wicemistrzynią. W 1993 roku pojechała do Harrachova na MŚ juniorów w narciarstwie klasycznym, a miesiąc później do bułgarskiego Borowca na MŚ biathlonowe. Seniorów. Na dużą imprezę, w wybornej obsadzie. I wybiegała tam oraz wystrzelała drużynowy brąz!

– Dziś już tej konkurencji, drużynówki, w biathlonie nie ma. Zlikwidowano ją bodajże po sezonie 1996. Biegało się w cztery razem, w kupie, na mecie liczył się czas ostatniej, a między zawodniczkami nie mogła powstać wyrwa większa niż 20 czy 30 metrów. Gdy jedna strzelała, reszta stała w takim korycie, w korytarzu. Byłam wtedy w drużynie z Zofią Kiełpińską, Heleną Mikołajczyk i Krystyną Liberdą. Swoje strzeliłam dobrze, gdyby Helci ręka się wtedy nie zatrzęsła, walczyłybyśmy i o złoto – zaznacza Stera. Znów zatem pojawia się to słowo – gdyby.

Olimpijski debiut miała w Lillehammer (1994), zaliczanym do mrocznego okresu w historii krajowego olimpizmu. Szczytem okazało się piąte miejsce panczenisty Jaromira Radkego na 10 km. Nasza bohaterka liczyła sobie niespełna 19 lat. – Nie czułam jeszcze wtedy zbyt dużych emocji. Zresztą w Borowcu też jakoś nie miałam świadomości, że zrobiłyśmy coś wielkiego, że to były MŚ. Koleżanki cieszyły się strasznie, a do mnie to jakoś nie dochodziło – tak dziś spogląda w przeszłość.
W sprincie finiszowała na 62. miejscu, ze sztafetą na 11. Ot, młodzieńcza przygoda.

– Ja musiałam dopiero dorosnąć. W Lillehammer nie potrafiłam jeszcze nawet wypowiadać się dla mediów, bałam się odezwać. Zosia Kiełpińska, która kończyła dziennikarstwo, cały czas mnie instruowała, co robić, co mówić, czego nie. Trzymałam się więc z boku, w kącie. A ostatnio przeglądałam książkę „Na olimpijskim szlaku”, gdzie ktoś napisał, że tak źle strzelałyśmy, jakbyśmy celowały do zajęcy. Boże, jak można takie rzeczy pisać?! Ale tak być może było – uśmiecha się Stera.
Minęła olimpiada i w japońskim Nagano była już bardziej świadoma. Wszystkiego. Swoich umiejętności, oczekiwań w kraju, kontaktów z mediami etc.

Do Japonii leciała już reprezentantka MKS-u Duszniki jako mistrzyni Europy oraz zdobywczyni trzeciego miejsca w biegu indywidualnym PŚ. Jak się później okazało, było to jej pierwsze i ostatnie pudło PŚ. A olimpijskie nadzieje rozpalał dodatkowo fakt, że wywalczyła je 6 marca 1997 roku na... próbie przedolimpijskiej w Nagano (bieg na 15 km).
– Pamiętam, że tę przedolimpijską próbę znosiłyśmy źle. Koniec sezonu, ciężki, mokry śnieg, a wcześniej godziny lotu, po których miałyśmy problem z aklimatyzacją. Nie mogłyśmy spać, więc nad ranem chodziłyśmy do hotelowego jacuzzi. Z kłopotami przez to wszystko przechodziłyśmy, ale mnie same zawody wyszły. Dodały pewności siebie, wiedziałam, że mogę na igrzyskach powalczyć. I już bardziej je przeżywałam. Więcej wymagali też dziennikarze, wydzwaniali, obciążali psychicznie – zauważa biathlonistka.

Zaczęło się od 17. lokaty na 15 km. A to właśnie po tej konkurencji stanęła Stera na pudle wspomnianej już przedolimpijskiej próby. A więc zawód. – Też nie byłam zadowolona. Miałam zresztą po biegu spięcie z panem red. Miklasem, który zrugał mnie na antenie TVP. Oczywiście, odburknęłam mu, potem przeprosił, ale uraz pozostał. Mówił, że musiał mnie po ojcowsku potraktować, ale przecież ojcem moim nigdy nie był i już nie będzie – zżyma się, lecz dziś już na wesoło, olimpijka.
Nie chciała wówczas podejść do przedstawicieli mediów, więc ci napisali, że „księżniczka Anna spadła z konia”. Efekt był taki, że nadzieja rychło w narodzie umarła i na biegu sprinterskim polskich dziennikarzy już wielu nie było. Może się obrazili, może już nie wierzyli. A szkoda.

– Jeden się jakiś trafił, przez przypadek. Biegłam w tym sprincie najszybciej, byłam fantastycznie przygotowana, miałam jednak dwa pudła. Zajęłam z nimi szóste miejsce. Z jednym byłoby srebro, walczyłabym o złoto z Galiną Kuklewą. Mimo wszystko cieszyłam się, choć wywiadów udzielać nie chciałam. Andrzej Person (rzecznik prasowy misji olimpijskiej – WoK) wziął mnie za rękę i na siłę zaciągnął na jakąś konferencję – wspomina charakterna sportsmenka. – Jestem góralka niskopienna, więc charakter musi być. Zresztą wiedziałam już wtedy, że od dziennikarzy można po głowie dostać, często niesłusznie – dodaje. Do kraju mogła jednak wracać z wysoko uniesionym karabinem, głową też. Lepiej spisali się tylko Andrzej Bachleda jr w kombinacji oraz sztafeta biathlonistów (szóste miejsca).
Do Salt Lake City wybierała się już Stera po urlopie macierzyńskim. W czerwcu 2000 roku wydała na świat Mateuszka, w październiku szukała już formy na lodowcu. – I jakoś bardzo szybko kwalifikację na igrzyska zdobyłam, bo był to chyba jeszcze grudzień 2000 roku. Pierwszy start po przerwie i od razu cel osiągnięty. Mogłam spokojnie trenować. Koleżanki miały mniej szczęścia, zawsze czegoś im brakowało – mówi, choć w samym Salt Lake City tego olimpijskiego spokoju już brakowało.

– Okazało się, że będę tam jedyną biathlonistką z Polski, więc związek uznał, że trener jest mi niepotrzebny. Poleciałam tam miesiąc wcześniej z planem treningowym, a szkoleniowiec chłopców miał mnie gdzieś. Musiałam prosić Słowaków, opiekunów innych ekip, żeby mnie przestrzeliwali, tzn., by pomagali ustawiać na strzelnicy najlepsze parametry karabinu przed rozpoczęciem prób. Z tymi trenerami zawsze były zresztą przeboje. Aleksandra Wierietielnego po Nagano zwolnili, mimo że chłopcy też się tam spisali. Przyszedł następny, też go zwolnili, przed Salt Lake City znów był nowy. Nikomu nie dano popracować od igrzysk do igrzysk, nie liczyły się żadne dalekosiężne założenia – złorzeczy Stera. W podobnej sytuacji bywali też nasi bobsleiści. Raz musieli boba pożyczać, innym razem nie było komu go przenosić.
Te przygotowania, już na miejscu, nie szły w dobrym kierunku. Gdy inni, by nabrać szybkości, biegali interwały, ona pokonywała długie kilometry.

– Wciąż robiłam, z rosyjskiego, abjom. Objętość. I wyszło jak wyszło. W sprincie miałam chyba nawet na strzelnicy dwa zera, ale biegłam tak właśnie abiomowo. I byłam dopiero 43. Później wszyscy mieli pretensje, żeśmy źle pobiegli, chłopcy również, ale ktoś nas przecież trenował. No i wszyscy rzuciliśmy wtedy papierami. Ja, Krzysiek Topór, Wojtek Kozub też zrezygnował. Jakoś trener Bondaruk Tomka Sikorę tylko przegadał, by został i przyszłość pokazała, że słusznie. A my byliśmy zniechęceni. Nie było wtedy nawet na smarowanie nart, na proszki, mydełka do tego. Chodziliśmy na tych igrzyskach za ludźmi z Fischera, żeby narty nowe dali, buty jakieś – ubolewa góralka niskopienna. Były też jednak wspomnienia miłe. To Stera właśnie wręczała tam nagrodę, pluszaka, od polskich olimpijczyków Adamowi Mały-szowi. Temu, który zakończył mroczną erę, po 30 latach zdobywając dla kraju medale ZIO: srebrny i brązowy.
A pamiętacie kogo nazywano Orłem Karkonoszy? Był nim skoczek z Karpacza, Ryszard Witke. Tak ochrzciły go przed laty media. Józef Przybyła stał się Jastrzębiem Beskidów, a Witke – Orłem Karkonoszy właśnie. Każdy region musiał mieć przecież swojego ptaka. Tego naszego ptaka los nie oszczędzał. Próbował mu podcinać skrzydła przed każdą większą imprezą. Na igrzyska w Innsbrucku (1964) pojechał Witke niemal wprost ze szpitala.

– W sylwestrowym konkursie Turnieju Czterech Skoczni w Ga-Pa byłem ósmy po pierwszej serii. W końcu miałem się znaleźć w dziesiątce. No i trafił się pech. Dostałem tak mocny, czołowy wiatr, że narty podeszły mi pod szyję. Ich szpice czułem na gardle. Wiedziałem, że nie mogę tak dłużej lecieć, bo wyląduję na głowie. By narty odeszły, wykonałem lekki ruch barkami do przodu. W tym momencie wiatr jednak puścił i deski poszły w dół. No i wylądowałem na tej głowie, lecz padem gimnastycznym zamortyzowałem nieco uderzenie. W sumie mogę powiedzieć, że się udało, bo przecież rozmawiamy teraz – dowcipnie zauważa skoczek.

Udało się więc jakoś nie opuścić igrzysk. I to bez pomocy działaczy. – Prawie miesiąc leżałem w szpitalu z karkiem w gipsie. Olimpiada była już pod koniec stycznia, a ja miałem możliwość oddać przed jej rozpoczęciem ledwie trzy skoki w Zakopanem. Dały mi one piąte miejsce i kwalifikację. Szanse na dobry występ były jednak niewielkie – nie ukrywa Witke. Cztery lata później, przed igrzyskami w Grenoble, też musiał uciekać ze szpitala.
– Zaczęło się od zawodów w Szczyrbskim Plesie, przed olimpiadą. Przyjechała cała czołówka z Czech, ZSRR, NRD i my. Byłem trzeci, a przede mną tylko Raška i Biełousow, któ-rzy miesiąc później zdobyli w Grenoble złote medale. Lądując po drugim skoku, uszkodziłem nieco mięsień nogi. Chcąc poprawić jego stan, skorzystałem z lampy kwarcowej jednego z hotelowych kelnerów. I zamiast wyleczyć tę nogę, uszkodziłem wzrok. Spojrzałem w lampę i stało się. Porażenie rogówki. Miesiąc spędziłem w szpitalu, by odzyskać wzrok. Miesiąc bez treningu – precyzuje pechowiec.
Najbliżej podium wielkiej imprezy znalazł się Witke w 1966 roku. Na MŚ w Oslo zajął 7. miejsce. Skacząc z gipsem po łokieć. – Śródręcze złamałem w Bischofshofen, na treningu przed Turniejem Czterech Skoczni. Za daleko poleciałem na „pięćdziesiątce”, podparłem skok, a ręka dostała się pod nartę. To było poważne złamanie, trzeba było jechać do Piekar Śl. na operację. Dr Smolik, lekarz kadry, związał tę kość srebrnym drutem, który mam do dziś. I najważniejsze, podpisał papier, że mogę z tym gipsem występować. Nawet specjalnie mi nie ciążył. Skakało się prawie że normalnie – szczerze wyjaśnia Witke. Nie próbuje po latach udowadniać, że gdyby nie gips, pachniałoby medalem. A buty jednorękiemu orłu sznurował na górze, przed skokiem, ten, który zgarnął złoto. Słynny Norweg Björn Wirkola.

Któż to jednak wie, co by było, gdyby. Po imprezie Witke – już bez gipsu – wygrał pięć dużych konkursów. Odpowiedników obecnego Pucharu Świata, który narodził się później, w 1979 roku. – Wtedy faktycznie czułem się tak, jakbym był najlepszy na świecie. Osiągnąłem wielką formę – dodaje. Cena marzeń była bolesna. Trzykrotnie złamany nadgarstek, złamana noga i łopatka. Trzy wstrząsy mózgu. Była też szansa olimpijskiego występu w Sapporo, lecz na drodze – a jakże – stanęła kontuzja. Naderwanie mięśnia dwugłowego uda.
– Skakało się wtedy nie w kaskach, a w wełnianych czapkach. Dobrze się więc skok słyszało – dowcipkuje dziś Witke. – I sporo wykonywało latem ćwiczeń gimnastycznych. Trenowaliśmy upadki na piaskowych skarpach, nad morzem, nad niektórymi jeziorami – dodaje.

Za cztery lata igrzyska w koreańskim Pyeongchang. Z kolejnym dolnośląskim medalem? a

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska