Konsultantka z Niebieskiej Linii nie chce przyjąć sygnału o przemocy domowej. Tłumaczy, że raz próbowała interweniować, ale dokumenty tak długo szły, że dziecko zostało zakatowane. Jej koleżanka także odmawia, nie zostawiając złudzeń - z nią mogę sobie tylko pogadać. Nie lepiej jest w ośrodku pomocy społecznej. Pracownica MOPS-u nie daje wiary dziecku, które narzeka na częste lanie od tatusia i tłumaczy nam, że niegrzecznego malca trzeba dyscyplinować.
To wszystko dzieje się w kraju, którego premier obiecuje kary za niewinne klapsy. I kilka tygodni po śmierci Bartka z Kamiennej Góry, zakatowanego w domu.
Za każdym razem, kiedy ginie dziecko, gromy sypią się nie tylko na urzędników, winnych zaniedbań. Także na sąsiadów, świadków domowej przemocy. Musieli coś widzieć, słyszeć. Dlaczego nie zareagowali? Dlaczego nikt nie zadzwonił po pomoc, nie powstrzymał domowego oprawcy?
Wymagamy niewiele? Starcie z systemem pomocy ofiarom przemocy w domu pokazuje, że aż nadto. Bo ile osób, po tym, jak odbije się od telefonicznej Niebieskiej Linii, zdobędzie się na to, żeby dzwonić gdzie indziej? I podawać wszystkie swoje dane kolejnym urzędnikom, bo - jak praktyka pokazuje - anonimowe zgłoszenie jest tylko fikcją.
- Pani chęć pomocy jest cenna - usłyszała nasza dziennikarka, dzwoniąc na Niebieską Linię. Zamiast tych ciepłych słów wolałabym konkretne działania. Tak, żeby sygnał o tym, że maluch, który całe dnie spędza bez opieki poza domem i boi się karzącej ręki ojca, dotarł, niekoniecznie z pomocą stosów papierowej dokumentacji tam, gdzie trzeba. I problem został szybko rozwiązany.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?