Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czemu zaczęłam pisać? To proste - dla pieniędzy!

Monika Szwaja
Monika Szwaja - dziś poczytna pisarka, kiedyś dziennikarka TVP
Monika Szwaja - dziś poczytna pisarka, kiedyś dziennikarka TVP Paweł Relikowski
O czasach, kiedy była wiejską nauczycielką w Karkonoszach, z Moniką Szwają, autorką bijących rekordy popularności książek, rozmawia Małgorzata Matuszewska.

Pani najnowsza książka ma tytuł "Zupa z ryby fugu". Jadła Pani kiedyś tę rybę?

Nie jadłam i nie zamierzam, bo po rybie fugu można odjechać na zawsze.

Ale można ją przyrządzić?

Ta rybka ma toksynę we wnętrznościach i trzeba się jej najpierw pozbyć. Są kucharze, którzy potrafią ją przyrządzić, ale i tak rocznie podobno 15 osób idzie do piachu z powodu fugu. Nie ryzykowałabym. Kucharz ze specjalizacją lub bez niej, wolę nie.

Jakie ryzyko jest związane z życiem?

Życie, jak wiemy, jest śmiertelną chorobą i zawsze kończy się źle. Niesie wiele niespodzianek, zasadzek. Na szczęście oprócz nich niesie też wiele przyjemności, z których możemy korzystać.

Nie da się nie ryzykować?

Rilke napisał w "Requiem": "Kto mówi o zwycięstwach? Przetrwać - oto wszystko". Dodam: przetrwać, tak, ale przetrwać z wdziękiem" Spróbujmy przeżyć życie ładnie, miło i mądrze.

Pani bohaterowie muszą podejmować ryzyko.

Muszą czy nie muszą - podejmują.

Dlaczego?

W ostatniej książce podjęli ryzyko z braku wyobraźni i egoizmu. Bohaterka powieści tak się skoncentrowała na własnych emocjach, na własnej potrzebie zaspokojenia instynktu macierzyńskiego, że przestała myśleć racjonalnie. Rozum zasnął, obudziły się demony - powiedziałby Goya. Rezultat: kilkoro miłych, dobrych ludzi poddanych niepotrzebnej próbie, narażonych na cierpienie. Jedna z nich ostatecznie na to cierpienie skazana. Tak bywa, kiedy zapominamy o konieczności używania w życiu rozumu.

Chyba nie zawsze nas na to stać?

Czasami nasza własna biologia robi nam coś takiego, że nie możemy z rozumem się dogadać. Ale zawsze trzeba się starać. To u zwierząt instynkty biorą górę, my jesteśmy ludźmi.

"Jestem nudziarą" pochodzi z Pani doświadczeń?

W dużej części. Wykorzystałam moje wspomnienia nauczycielskie z czasów, kiedy w stanie wojennym pracowałam między innymi w Podgórzynie, w połączeniu ze szkolnymi doświadczeniami syna, który kończył słynną szczecińską Trzynastkę, od lat pierwsze miejsce w rankingu liceów. Wymyśliłam taką szkołę, w której nauczyciele są ogólnie w porządku i dyrektor inteligentny. Bo czemu nie? Mogą przecież istnieć szkoły, w których ciało pedagogiczne lubi uczniów&" Zdaje się, że w rzeczywistości takie zjawisko występuje dość rzadko.

Następne opowieści też mają pierwiastki z Pani życia?

Bardzo wiele. Na przykład książki "telewizyjne" są w dużej mierze opisem moich przygód zawodowych. W tych powieściach wymyślone są tylko wątki romansowe, a cała reszta to czysta, żywa prawda. Praca reportera i dziennikarza telewizyjnego obfituje bowiem w wydarzenia zabawne oraz interesujące, spotyka się też interesujących ludzi. Po cóż więc zmyślać, kiedy wystarczy opisać? Ta praca niesie mnóstwo stresów, ale przynajmniej w połowie są to stresy pozytywne. Uwielbiałam tę pracę. Pierwszą książkę "Zapiski stanu poważnego" napisałam z miłości do telewizji. Bo ja ją naprawdę kocham.

Ogląda Pani i kocha?

Nie mówię o poziomie programów, które jakie są, każdy widzi. Nie tylko w mojej telewizji - matce, publicznej, ale i prywatnych, którym kiedyś gorąco kibicowałam. Wszystkie albo się tabloidyzują, albo upolityczniają. Mówiąc o miłości, myślę o profesjonalistach programy tworzących od strony technicznej i realizacyjnej - nie o dziennikarzach, ale operatorach, montażystach, realizatorach wizji, światła, dźwięku. To wspaniali, utalentowani i często uroczy ludzie.

A dziennikarze?

Z dziennikarzami różnie bywa. Bo nawet jeśli są utalentowani i ze społecznym zacięciem (tacy powinni pracować w telewizji, która ze wszystkich mediów ma największą siłę rażenia), to ich kierownictwa popychają telewizje niebezpiecznie w stronę zarobku za wszelką cenę. Zarobek jest z reklam, reklamy mają mało wymagającego odbiorcę, który zawsze chętniej obejrzy taniec z kimkolwiek niż dyskusję o książkach. Taki odbiorca będzie też wolał informację o pięciorgu dzieciach uduszonych przez mamusię niż rzetelny program polityczny. Niestety, dziennikarze zarażają się tym podejściem. Załamałam się, kiedy usłyszałam np. po expose premiera, że było nudne. Ale bo premier nie jest od zabawiania publiczności, on jest zupełnie od czego innego! Politycy to nie showmani, oni mają pracować. Cóż, kiedy media chcą rzeczywistość zamienić w show. Tymczasem nie wszystko w życiu jest zabawą.
W Szczecinie była Pani nominowana do tytułu "Przedsiębiorczej kobiety roku".

Byłam, ale laury zdobyła inna pani. Mam za to od kilku lat tytuł honorowego ambasadora Szczecina i jestem z niego dumna.

Jest Pani przedsiębiorcza? Chyba tak, bo prowadzi Pani wydawnictwo w trudnych czasach.

Moja przedsiębiorczość najlepiej zadziałała, kiedy zaproponowałam założenie wydawnictwa. Tak naprawdę w tej chwili prowadzi je mój kolega i wspólnik, Mariusz Krzyżanowski, znakomity fachowiec w branży wydawniczej. Ja mu, oczywiście, pomagam jak mogę, głównie w zakresie prac literackich, choć nie tylko. Firmę zakładaliśmy we trójkę, ale nasz trzeci kolega odszedł do Pascala, ma też własne wydawnictwo, zdecydowanie inne w charakterze od naszego.

Na czym dziś polega przedsiębiorczość? Czego się człowiek nie złapie, wszystko na rynku się załamuje.

Jak zwykle potrzebny jest rozsądek. Jeśli zakładamy firmę, to nie róbmy tego, bo nam się tak podoba. Zastanówmy się, jakie mamy szanse powodzenia, czy to co chcemy dać ludziom w ogóle ich zainteresuje - jednym słowem: czy nasz towar się sprzeda. Trzeba myśleć, liczyć i przewidywać na każdym etapie. Ważne jest też, aby to, co proponujemy, miało dobrą jakość. Również tę "jakość umysłową", tak ważną w branży wydawniczej. My na przykład chcemy realizować nasze motto - "Sol omnibus lucet" czyli "słońce świeci wszystkim", chcemy dać ludziom rozrywkę, ale zawsze na pewnym poziomie. Staramy się nie wydawać książek niemądrych.

Po co Pani zaczęła pisać
?
Prosta sprawa: gwałtownie potrzebowałam pieniędzy. Moje programy w telewizji nie szły, szefowa nie brała moich propozycji, a w telewizji jak nie ma programu, nie ma kasy. Gwałtownie szukałam pieniędzy, bo kart kredytowych miałam już całą talię i przelewałam z pustego w próżne, dopóki było można. W końcu prawie widziałam się za kratkami za długi (śmiech). Na szczęście - choć też nie od razu - moje książki znalazły odbiorców i dalej jakoś poszło....

Pisząc, myślała Pani o przyszłym czytelniku, wyobrażała sobie odbiorcę?

Oczywiście, że o nim myślałam. Ja nie traktuję pisarstwa jako misji dziejowej, tylko jako zawód, a to zakłada przede wszystkim szacunek dla odbiorcy.

Kogo Pani zobaczyła?

Inteligentnego człowieka, obdarzonego poczuciem humoru, który chciałby przeczytać coś innego, niż dołujące książki tzw. nurtu ambitnego. Proszę zwrócić uwagę: książki zabawne, rozrywkowe, nie są u nas w poważaniu. Mnie np. krytycy literaccy palcem nie tkną (pani Szczuka uznała tylko kiedyś elegancko, że musi trącić mnie nogą - nie podobały jej się poglądy jednej z moich bohaterek). W moich książkach jest całkiem sporo poważnych treści, tylko ja wyznaję zasadę, że skoro chcę z nimi dotrzeć do czytelnika, to nie mogę zniechęcać go na starcie hermetycznością. Gdybym chciała napisać powieść pod krytykę, to bym ją napisała. Umiałabym. Chcę jednak, żeby moje książki naprawdę trafiły do ludzi. Żeby można je było przeczytać, mieć z tego przyjemność - i żeby gdzieś w tyle głowy zostało coś do przemyślenia. Ta przyjemność jest ważna - ostatecznie każdy z nas skazany jest na śmierć, a życie wcale nie jest łatwe, Jeśli mamy tylko to rozpamiętywać, to może łatwiej i praktyczniej będzie się powiesić? Spróbujmy to nasze trudne życie przeżyć odważnie i z wdziękiem. Ono naprawdę mnóstwo daje. Jest na świecie dużo zła, to jasne, więc gdzie możemy - sprzeciwiajmy się. Jeśli jesteśmy w stanie - pomagajmy słabszym od nas. Ale nie bierzmy na siebie odpowiedzialności za całe zło, bo nie udźwigniemy. Nie poratujemy wszystkich w potrzebie, nie pocieszymy wszystkich cierpiących. Róbmy to, co jest w naszych możliwościach - i bądźmy dobrzy również dla siebie. Lubmy się!

Ładnie pisze Pani o swoim synu, ciesząc się, że nie uczestniczy w "wyścigu szczurów".

Nie uczestniczy w "wyścigu szczurów", bo wybrał sobie zawód, na którym na pewno nie zrobi kasy ani kariery. Został realizatorem radiowym. Bardzo się z tego cieszę, bo nie całkiem poszedł w moje ślady, nie został dziennikarzem, jednak uprawia medialny zawód. Media dają dużo możliwości dotknięcia życia z różnych stron. Dla mnie w telewizji najpiękniejsze było spotykanie mnóstwa rozmaitych ludzi i sytuacji, przeżywanie dobrych stresów typu transmisje, praca zespołowa. Kiedy myślę, że jego też to czeka, jest mi przyjemnie. Fajnie wybrał, bo może nie będzie bardzo bogaty, ale może będzie szczęśliwy. U nas w domu zawsze panowała zasada, że pieniądze bardzo miło jest mieć, ale jak ich nie ma, też sobie jakoś radzimy. Taki luz finansowy mamy pierwszy raz w życiu, a ja pamiętam lata prawdziwej biedy.
Pochodzi Pani z biednego domu?

Z niezamożnego. Ojciec był leśnikiem, mama, przedwojenna nauczycielka, nie pracowała, kiedy się urodziłam. Gdy miałam szósty rok, ojciec zmarł. Siostra zaczynała wtedy studia, brat zdawał maturę. Mieszkała z nami babcia. Mama stanęła przed koniecznością natychmiastowego znalezienia pracy. Siostra i brat chcieli rzucić naukę i też pracować, ale mama nie pozwoliła na to, postanowiła bowiem, że wszyscy musimy zdobyć wykształcenie. Wiedziała, jakie to ważne: w jej rodzinie miała je tylko ona jako chrześniaczka pana dziedzica. Została więc sekretarką w biurze. Nooo, wtedy bieda u nas aż piszczała. Bywało tak cienko, że mama do pracy brała dwie suche skibki chleba i składała je, żeby sprawiały wrażenie, że między nimi jest masło. Masła nie było, nie było nawet margaryny. Masło dostawałam tylko ja, jako to dziecię najmłodsze. Pamiętam moje marzenie z tego okresu: mieć dla siebie cała pomarańczę&" Nawet jednak w tym kiepskim czasie było u nas w domu wesoło, stale przesiadywali u nas studenci - sympatyczni, zabawni, choć też czasem w biedzie. Mama podkarmiała ich czym miała. Jednego tylko nie zabrakło nigdy: książek. No i przetrwaliśmy jakoś te ciężkie czasy, z maksymalnym wdziękiem, na jaki było nas stać.

Ale tamte cienkie lata były inne, niż bywają dzisiaj. Teraz w biednym domu nie ma książek, bo są drogie.

Ale ja już mam książek dwa tysiące naskładane (śmiech). Oczywiście, wielu ludziom jest ciężko.

Ma Pani receptę na życie, np. dla samotnej mamy?

Nie ma recepty na życie dla nikogo. Życie jest indywidualnym przypadkiem każdego z nas. Mam taką receptę, żeby zawsze używać rozumu, choć wiem, że czasem przeżywamy emocje, przy których rozum idzie w kąt. Sama też przeżywałam takie chwile, cudów nie ma. Ale jeśli tylko możemy patrzeć na życie racjonalnie, to tak patrzmy. Trzeba starać się nie poddawać pesymizmom, bo to do niczego nie prowadzi.

Jest Pani optymistką?

Jestem z duszy i serca Pollyanną, to znaczy staram się w każdej sytuacji znaleźć coś pozytywnego.

Patrząc w przeszłość, żałuje Pani czegoś?

Nie. Oczywiście, w kilku - może więcej niż kilku - przypadkach postąpiłabym dziś inaczej niż kiedyś postąpiłam. Ale przecież wszyscy mamy prawo do popełniania błędów. Nie zawsze możemy przewidzieć skutki naszych decyzji, nawet najbardziej przemyślanych. Robimy tak, jak uważamy, że będzie najlepiej. Jeśli się pomylimy - trudno. Errare humanum est i nie ma się co katować rozpamiętywaniem co by było, gdyby. Bylebyśmy zawsze mieli dobrą wolę.

Czas spędzony w Karkonoszach wspomina Pani...

... czule. Bardzo czule. Mieszkałam w Zachełmiu, cudownej wioseczce. Szkoła wynajmowała mi lokum, takie były czasy, że nauczycielom wiejskim szkoła dawała na mieszkanie. Mieszkałam u państwa Ogłazów, uroczych, starszych ludzi. Starszych ode mnie ówczesnej, rzecz jasna. Chata była iście wiejska, połowę stanowiła obórka, połowę mieszkanie. Miałam do dyspozycji mansardę, z pięknym widokiem na górę Rudzianki. Do szkoły biegłam 4 km szlakiem turystycznym, co tydzień fundowałam sobie ze 20 km po górach. Dzieciaki były fantastyczne, urocze, chciało im się uczyć. Mieliśmy teatrzyk, w którym pracowały z zapałem. Bardzo się przyjaźniliśmy.

Ma Pani kontakt z byłymi uczniami?

Mam. Te moje pierwsze dzieci czasem nawet przychodzą na spotkania autorskie. Kiedyś byłam w Legnicy, w pierwszym rzędzie siedziała kobieta i patrzyła na mnie z uwagą. Nagle zerwała się z miejsca z okrzykiem: "Już nie wytrzymam, pani Moniko, pamięta pani, jestem Ania z siódmej klasy". Faktycznie, to była moja kochana Ania, która fenomenalnie zagrała Papkina w "Zemście".

Szkolnej?

W życiu się tak nie naśmiałam, jak wtedy. To był rok zabawy, bo dzieci uparły się, że zrobią całą "Zemstę", nie po kawałku. Myślę, że mój syn ma poczucie humoru między innymi dlatego, że właśnie wtedy byłam z nim w ciąży i on siłą rzeczy bywał na tych próbach&"

Uczyła Pani polskiego?

Polskiego, a przez rok historii i muzyki (z konieczności, bo nie było w szkole specjalisty). Z tą muzyką to było coś uroczego. Ja się na nutkach nie wyznaję, ale wszystkie symfonie Beethovena (i nie tylko) mogę odgwizdać razem z orkiestrą. Postanowiłam nauczyć dzieci słuchać muzyki. Z własnego doświadczenia pamiętałam, że wszelkiego rodzaju smętne pitolenia na flecikach są dla dzieciaka strasznie nudne, więc zaczęłam od najgrubszego kalibru, właśnie od wielkiej symfoniki. I one to złapały, te moje dzieci. "Odę do radości" śpiewały wraz z chórem i orkiestrą Gewandhausu tak ekspresyjnie, że pani dyrektor przyszła zobaczyć, co się dzieje. Myślę, że one już do końca życia będą wiedziały, że jest taka muzyka.

A dziś nie ma wychowania muzycznego w szkołach...

Wiem. Nie mówmy o tym, bo mi się nóż w kieszeni otwiera. W naszych szkołach kulturę i sztukę zaniedbuje się po prostu haniebnie. I to się kiedyś zemści.

Co Pani teraz pisze?

Dopiero siądę do pisania. Wymyśliłam historię polsko-francuskiej dziewczyny, która w ojczyźnie swojej matki dostaje spadek: dom w Karkonoszach. Niestety, z szaloną kobietą w środku. Będzie miała mnóstwo dylematów, bo tę historię odpowiednio rozbuduję. Odwiedziłam niedawno moje Zachełmie, znalazłam miejsce na ten dom - z widokiem na Śnieżkę i główny grzbiet Karkonoszy. Obejrzałam też w Bretanii wysepkę, na której moja Pierrette będzie mieszkać. Za kilka miesięcy książka będzie gotowa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska