Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moja ojczyzna jest tam, gdzie jestem ja i rodzina

Hanna Wieczorek
fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne Rafał Abkowicz, duchowny karaimski, nazywany ostatnim polskim hazzanem
We Wrocławiu żyją rodowici Niemcy, Karaimi, Łemkowie, Ukraińcy, Romowie, Tatarzy, Grecy. Niektórzy cudem tu zostali, inni przyjechali z własnej woli, a jeszcze innych do tego zmuszono. Niektórym przez lata nie pozwalano mówić w rodzinnym języku i przyznawać się do narodowości, inni w miarę swobodnie kultywowali tradycje narodowe. Dzisiaj nikt im nie zabrania podkreślania swojej odrębności.

Steffi Wróbel, choć ma 81 lat, jest gejzerem energii. Prowadzi chór Heimatsänger, działa w Niemieckim Towarzystwie Kulturalno-Społecznym, a na dodatek miała czas, by spisać swoje wspomnienia. Urodziła się w Dąbrówce Wielkiej, wsi na Opolszczyźnie. Jej ojciec Konrad Fuhrman - leśniczy - odziedziczył zawód po swoim ojcu i dziadku, który był królewsko-wirtemberskim leśniczym rewirowym. Fuhrman w 1930 roku został przeniesiony razem z rodziną na Dolny Śląsk. Zamieszkali w Karłowie w Górach Stołowych, niedaleko Przylesia, aż w końcu, w 1936 roku, trafili do Sulistrowiczek. Tam zastała ich II wojna światowa.

Przyszedł rok 1945 i ucieczka przed nadchodzącym frontem. Rodzinie Fuhrmanów udało się znaleźć schronienie u zaprzyjaźnionego nadleśniczego w Karło-wie. Ojciec trafił do sowieckiej niewoli. Steffi, razem z matką i rodzeństwem, wróciła do splądrowanej leśniczówki w Sulistrowiczkach.
Pierwszego leśniczego wspomina dobrze - opowiada o nim "Łotysz o złotym sercu". Drugi - Eugeniusz Wróbel - został jej mężem. Jak wspomina Steffi, choć od początku wpadła w oko Eugeniuszowi, ona sama nie była nim zainteresowana. Jednak jej przyszły mąż był niezmordowany - odstraszał innych i "czuwał, żeby nikt inny nie sprzątnął mu jej sprzed nosa". Nie wiadomo, czy 18-letnia Steffi w innych warunkach zdecydowałaby się na ślub z Eugeniuszem, bo jak przyznaje, kochała się w sąsiedzie, Alfonsie Petrauschu. Ale wtedy, w 1947 r0ku w Sulistrowiczkach, nie było już innych rodzin niemieckich, wszystkie zostały wywiezione za Odrę. Młoda Steffi pracowała jako robotnica rolna za wikt i opierunek. Był nawet moment, kiedy zajmowała się zwózką drewna! Źle się czuła, słabo mówiąc po polsku, słysząc w kościele "szwaby", a w polskich urzędach czując się jak obywatel drugiej kategorii. I zdecydowała się wyjść za mąż za polskiego leśniczego, wodzącego za nią zakochanym wzrokiem. Już jako matka pięciu córek, w 1970 roku, zrobiła maturę w Technikum Leśnym w Miliczu. Dzisiaj jest babką i prababką. Została w Polsce, choć jej rodzice i rodzeństwo wyjechali do Niemiec.

Do Niemieckiego Towarzystwa Kulturalno-Społecznego wstąpiła w 1990 roku. Zapisała też trzy córki, razem z najstarszą prowadzi chór. W swoich wspomnieniach pisze: "Jestem szczęśliwa, że znów bez strachu mogę mówić w ojczystym języku, i mam nadzieję, że tak już zostanie".
Niemieckie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne we Wrocławiu skupia około 1400 członków. I tych najstarszych, którzy zostali tutaj po 1945 roku, i ludzi młodych.

- Najczęściej przychodzą wnuki - mówi Irene Lipman, członkini Zarządu Towarzystwa. - Dzieci znacznie rzadziej. Może dlatego, że to im nie pozwalano mówić po niemiecku, w rodzinnym języku matki lub ojca. Czasem wstydzą się, że tego języka nie znają. Wnuki nie mają takich oporów.
Rodzina Marioli Abkowicz przyjechała do Wrocławia z Trok. Dziadkowie dotarli tutaj w 1946 roku, w ramach łączenia rodzin. Bo w stolicy Dolnego Śląska osiedlili się ich dwaj synowie, powołani do polskiego wojska.

Dziadkowie zajęli pięciopokojowe mieszkanie przy ulicy Kniaziewicza. Trzy pokoje przeznaczyli na karaimską świątynię, zwaną kienesa, w dwóch sami zamieszkali.

- Rafał Abkowicz, mój dziadek, był nazywany ostatnim polskim hazzanem - opowiada pani Mariola. - Faktycznie, był duchownym jeszcze przed wojną. A trzeba wiedzieć, że karaimscy duchowni pełnią rolę przewodzących w zbiorowych modlitwach i są obieralni.

Mariola Abkowicz pamięta modlitwy we wrocławskiej kienesie i przyznaje, że dzisiaj bardzo jej ich brakuje.

Karaimi wywodzą się z tureckiej części ludności państwa chazarskiego. Ich religia oparta jest na Starym Testamencie, a zwłaszcza na zawartym w nim Dekalogu, z zasadą i obowiązkiem indywidualnego i niezależnego od jakichkolwiek autorytetów ich przyswajania i interpretacji. Późniejsze uzupełnienia były dopuszczalne pod warunkiem, że nie były sprzeczne z Biblią. Co ciekawe, jak podkreśla profesor Szymon Pilecki: "Nałożony na wiernych obowiązek indywidualnego poznawania i interpretacji treści Pięcioksięgu wywoływał potrzebę przyswajania języka hebrajskiego, w którym Księgi te były znane, a uważano, że trzeba je poznawać w oryginale, gdyż każdy ich przekład na język karaimski jest już cudzą interpretacją (przez tłumacza). Wywoływało to z kolei potrzebę uczenia tego języka oraz sztuki czytania, pisania i samodzielnego analizowania, co od dziecka dotyczyło wszystkich mężczyzn (kobiet nieobowiązkowo) i dzięki czemu od zamierzchłych czasów obowiązek nauki był wśród Karaimów powszechny (w innych społecznościach był on przywilejem bogatszych elit)".

Choć Karaimi osiedli w P0lsce wieki temu (w 1397 r. wielki książę Witold, w związku z wyprawą wojenną przeciw Złotej Ordzie, sprowadził z Sołchatu na Krymie kilkaset rodzin karaimskich i osadził je w Trokach), do dzisiaj zachowali swój język należący do kipczackiej odmiany starotureckiego.
Mariola Abkowicz z dumą podkreśla, że kiedy pierwszy prezydent Turcji Mustafa Kemal Atatürk przeprowadzał reformę rodzinnego języka, kilka słów zaczerpnął z karaimskiego. Dzisiaj znajomość karaimskiego nie jest powszechna. Mariola przyznaje, że zna podstawowe słowa, kilkanaście zwrotów... Ale biegle językiem tym włada jej mama - Zofia.

- Kilka lat temu byłam na wycieczce w Turcji - uśmiecha się Zofia Abkowicz. - Okazało się, że kiedy mówię po karaimsku, Turcy rozumieją mnie. Co prawda, uśmiechali się, ponieważ mówiłam w archaiczny dla nich sposób, nie wszystkie słowa były dla nich zrozumiałe. Jednak w podstawowych sprawach potrafiliśmy się porozumieć.

Wrocławska społeczność karaimska po wojnie była stosunkowo liczna. Jednak z czasem "rodowitych" Karaimów ubywało. Dzisiaj mieszka ich tu ośmioro. Znacznie większe, bo kilkudziesięcioosobowe jest środowisko karaimskie.

- Żartobliwie mówimy o nich nasze "połówki" lub "ćwiartki" - opowiada Mariola Abkowicz. - Utrzymują ze mną kontakt, ale trzeba stymulacji, żeby się spotkali w większym gronie. Takim impulsem może być wystawa, którą niedługo będziemy mogli obejrzeć w Muzeum Etnograficznym - "Karaj jołłary, czyli karaimskie drogi. Karaimi w dawnej fotografii".

Mimo że w Warszawie czy Gdańsku społeczności karaimskie są znacznie liczniejsze niż we Wrocławiu, to właśnie tutaj mieści się Związek Karaimów Polskich w Rzeczypospolitej Polskiej. Tutaj też ma siedzibę wydawnictwo Związku i karaimska księgarnia Bityk. Także we Wrocławiu wydawane jest czasopismo historyczno-społeczno-kulturalne Związku Karaimów Polskich "Awazyzm".
- To był przypadek - uśmiecha się Mariola Abkowicz. - W pewnym momencie była potrzeba założenia związku, a ja akurat miałam czas... I tak zostałam przewodniczącą zarządu.
Wrocławianin Musa Czachorowski jest rzecznikiem Związku Tatarów RP i członkiem najwyższego kolegium Muzułmańskiego Związku Religijnego. Trudno go jednak zastać w naszym mieście, cały czas jest w rozjazdach. Pędzi w różne strony Polski, ale najczęściej na Podlasie. Bo właśnie w Białymstoku, Sokółce, Sucho-woli, Bohonikach czy Kruszynianach jest największe centrum tatarskie. Dzisiaj żyje tam około 1800 Tatarów.

Na Dolny Śląsk Tatarzy przybyli po II wojnie światowej przede wszystkim z Wileńszczyzny i Nowogródczyzny. We Wrocławiu oraz okolicach mieszka kilkadziesiąt osób pochodzenia tatarskiego. Musa Czachorowski wspomina, że zaraz po wojnie we Wrocławiu działała nieoficjalna gmina wyznaniowa skupiająca Tatarów. Jej członkowie spotykali się w prywatnych mieszkaniach. Bywali często u trzech rodzin, które mieszkały w okolicach ulicy Borowskiej. Tam odbywały się wspólne modlitwy i nauka religii. Teraz te funkcje przejęło Muzułmańskie Centrum Kulturalno-Oświatowe we Wrocławiu, przy alei Kasprowicza.

Według Musy Czachorowskiego, warto reaktywować tę muzułmańską gminę wyznaniową. Choćby po to, by kultywować tradycje, które wytworzyły się przez 600 lat. Bo tyle liczy sobie historia polskich Tatarów. Na ziemie polskie, a właściwie Wielkiego Księstwa Litewskiego, trafili oni w XIV wieku, przede wszystkim za sprawą księcia Witolda, który - co tu ukrywać - nadał ich osadnictwu charakter wojskowy.

I jeszcze przed II wojną światową Tatarzy mieli w wojsku polskim swoje oddziały, które brały udział w kampanii wrześniowej.

Bazyli Posypanko jest Łemkiem. Urodził się we wsi Rozstaje, niedaleko Jasła. I choć wysiedlono go na Dolny Śląsk w 1947 roku, stara się co roku jeździć w rodzinne strony, bo przecież "tam są góry, płyną potoki, które płaczą za nami".

Kiedy opowiada historię swojej rodziny, to w jego oczach widać łzy.
- Przyszedł rok 1947 i Akcja Wisła. To była zbrodnia - wspomina. - Wojsko otoczyło naszą wieś i kazali nam wynieść się w ciągu dwóch godzin. Co można było ze sobą zabrać? Dorobek całego życia musieliśmy zostawić. Potem był nocleg pod gołym niebem w Krępnej i 25-kilometrowy marsz do Jasła.

W Jaśle Łemków załadowano do bydlęcych wagonów. W jednym musiały się zmieścić dwie rodziny z całym dobytkiem i żywym inwentarzem: końmi, owcami, krowami. Podróż trwała jakieś dwa tygodnie. Z postojem w Jaworznie, gdzie zabrano z transportu księży i podejrzanych. - Bo każda rodzina miała swoją kartotekę i wystarczyło, że ktoś powiedział o jakimś Łemku, że jest podejrzany - opowiada Bazyli Posypanko.

Jego rodzinę wysadzono z transportu w Wielkopolsce, tuż przy granicy z Dolnym Śląskiem. Ojciec i bracia w poszukiwaniu nowego domu przeszli przez tę granicę i tu się osiedlili. Nie było łatwo, zamieszkali w domu, z którego zostały tylko dach i ściany. Okna, framugi, drzwi ktoś zdążył wyłamać, a po ścianach chodziły wszy. Było tym ciężej, że na Łemków przez cały czas krzywo patrzono. Trudno było skończyć studia, bo drzwi liceów były przed nimi zamknięte. Bazyli Posypanko do Wrocławia przyjechał za pracą i tu został. W 1956 roku przyszła jednak odwilż i choć nadal traktowano Łemków podejrzliwie (za każdym szła jego kartoteka), w latach sześćdziesiątych pozwolono im otworzyć swój greckokatolicki kościół.

- Sytuacja zmieniła się jakieś dwadzieścia lat temu - wspomina Bazyli Posypanko. -I choć we Wrocławiu żyje się dobrze, ciągnie w rodzinne strony. Tylko serce boli, kiedy ogląda się zniszczone wsie czy miejsca po łemkowskich cmentarzach.

Według oficjalnych spisów, na Dolnym Śląsku mieszka około 2500 osób narodowości łemkowskiej. Jednak przyjmuje się, że w rzeczywistości jest ich 10 razy więcej.
We Wrocławiu mniejszości narodowe i etniczne podpisały półtora roku temu porozumienie. Postawiły sobie między innymi za cel promowanie wielokulturowości, zapobieganie dyskryminacji ze względu na odmienność kulturową, narodowościową i etniczną. Efekt to coroczny festiwal "Kalejdoskop kultur", ale nie tylko. NTSK wydało wspomnienia Steffi Wróbel iEwy Jakubek, a Karaimi przygotowują wystawę. Mniejszości były też reprezentowane podczas wielkiej debaty o wielokulturowości Wrocławia podczas ostatniego Festiwalu Nauki. HAN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska