Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

17 września - dzień ataku

Hanna Wieczorek
Tak Ryszard Gaik zapamiętał sowieckich żołnierzy, którzy w  1939 roku zajęli wieś Święty Józef  pod Kołomyją
Tak Ryszard Gaik zapamiętał sowieckich żołnierzy, którzy w 1939 roku zajęli wieś Święty Józef pod Kołomyją Rys. Ryszard Gaik
Legenda mówi, że babcia Władzia ze wsi Kodziowce, kiedy zobaczyła we wrześniu 1939 roku sowiecki tank na swoim podwórku, złapała lampę naftową i spaliła czołg. Prawda jest taka, iż przez lata wbijano nam do głowy, że Armia Czerwona "wkroczyła" na Kresy Wschodnie, podczas gdy hitlerowcy zdradziecko napadli na Polskę - pisze Hanna Wieczorek

W 1939 roku wrocławianin Feliks Trusiewicz miał 18 lat. Na pytanie, gdzie się urodził, odpowiada bez wahania: województwo wołyńskie, powiat Łuck, gmina Kołki, kolonia Obórki. I dodaje: - U nas ludzie byli honorowi, wierzący. Kiedy wybuchła wojna, przed krzyżem modliliśmy się za ojczyznę.

Pamięta, że lato 1939 roku było nerwowe. Do kolonii Obórki docierały niepokojące wiadomości. Nie dość, że komplikowały się stosunki Polski z Niemcami, to nasilała się ukraińska nacjonalistyczna propaganda. Potem przyszedł sierpień i powszechna mobilizacja. Mieszkańcy kolonii Obórki coraz więcej czasu spędzali przed radioodbiornikami.

- Mieliśmy wspaniałe radio głośnikowe Telefunkena. Na baterie, bo prądu w Obórkach nie było - opowiada pan Feliks. - Odbieraliśmy Warszawę, Baranowicze i Lwów. 31 sierpnia słuchałem do końca programu radiowego, zakończonego jak zwykle słowami "Dobranoc państwu".
Kilka godzin później usłyszał dramatyczne słowa: "Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne".

Na jednego polskiego obrońcę wypadało co najmniej dziesięciu atakujących żołnierzy Armii Czerwonej

Kiedy 3 września Francja i Anglia wypowiedziały wojnę, wszyscy w Obórkach mieli nadzieję, że sojusznicy za chwilę ruszą Polsce z pomocą, że wspólnie zwyciężymy. Kto żyw, klękał pod krzyżem i modlił się.

Pomoc nie nadeszła. 17 września Baranowicze nadały, że z drugiej strony zaatakował Polskę Związek Radziecki. Wołyń dostał się pod jego panowanie.

To był normalny napad
Pierwszego dnia agresji, 17 września, o świcie Armia Czerwona zaatakowała stanice Korpusu Ochrony Pogranicza. Po cichu, tam gdzie się dało, mordując strażników. Ale żołnierze KOP stanęli do walki zbrojnej.

- To nie jest tak, że Polacy zaprosili Sowietów: "prosimy, wejdźcie w nasze granice, pogadamy, zastanowimy się, co chcecie robić" - mówi wrocławski historyk doktor Tomasz Głowiński. - To była regularna agresja i walka z nią. Dziś przeciętny Polak całkiem dobrze zna dzieje wrześniowych walk z Niemcami. Wstyd, że zupełnie nie znamy drugiej części tej historii - walk z Sowietami.

Przygotowania do agresji Rosja Sowiecka rozpoczęła pod koniec sierpnia 1939. 23 sierpnia 1939 r. III Rzesza i ZSRR podpisały na Kremlu pakt o nieagresji, znany pod nazwą Pakt Ribbentrop-Mołotow. Faktycznie, zgodnie z tajnym protokołem dokonano IV rozbioru Polski. Stalin wyrażał w nim zgodę na agresję Niemiec na Polskę i zastrzegał udział ZSRR w rozbiorze terytorium II RP.

Wieczorem 16 września do oddziałów Armii Czerwonej zgromadzonych w strefie przygranicznej dotarł tajny rozkaz Ludowego Komisarza Obrony Klimenta Woroszyłowa o treści: "Uderzać o świcie siedemnastego!". Natarcie poszło, tak jak zawsze ze Wschodu: Bramą Kijowską i Bramą Smoleńską.
Sowieci wbili się klinami

Dwa sowieckie fronty (mówiąc po ludzku, zgrupowania kilku armii) posuwały się szybko. Front Białoruski, dowodzony przez komandarma Michaiła Kowalo-wa, pierwszego dnia dotarł do Lidy. Żołnierzom Frontu Ukraińskiego, dowodzonego przez komandarma Siemiona Timoszenkę, dwa dni zajęło dotarcie do rogatek Lwowa.
Cała wschodnia granica Polski, ponad 1400 km, była osłaniana przez Korpus Ochrony Pogranicza. Jednak od marca 1939 roku wybrane, najlepsze jednostki KOP były wysyłane na zachód, do wsparcia jednostek Wojska Polskiego szykujących się do obrony przed Niemcami. 17 września 1939 roku Korpus liczył więc nie więcej niż 17-18 tysięcy żołnierzy.

Polskie plany nie zakładały, że żołnierze KOP powstrzymają sowiecką agresję. Nie byliby w stanie tego zrobić nawet przed mobilizacją, gdy Korpus liczył około 25 tys. żołnierzy. Sowieci rzucili do walki ponad 750 tys. żołnierzy. A do tego większość strażnic wzdłuż wschodniej granicy była drewniana. Murowane budynki zaczęto stawiać dopiero pod koniec lat trzydziestych. Zadaniem Korpusu było spowolnienie sowieckiego ataku. Miało to sens w wypadku, gdyby Polska toczyła wojnę na jednym froncie, a na zapleczu stała regularna armia, która tę inwazję mogłaby powstrzymać.

- Sowieci napadli na Polskę w momencie, kiedy praktycznie całość naszych sił walczyła z Niemcami - mówi Głowiński. - W związku z tym KOP, powiem to obrazowo, stanowił kurtynę z papieru, która miała powstrzymać ścianę ognia.

Od razu jednak zastrzega: "To w żadnym wypadku nie jest negatywna ocena Korpusu". I dodaje, że na podziw zasługuje fakt, iż KOP w tak beznadziejnej sytuacji stanął jednak twardo do walki, choć jego najlepsze jednostki wysłano przecież do walki z Niemcami. Oddziały, które zostały na wschodniej granicy były źle uzbrojone - broń dla nich wyciągnięto ze starych zapasów. Na dodatek do walki z Sowietami stanęli w znacznej mierze rezerwiści pospiesznie powołani do wojska w początku września. Dowodzili nimi głównie oficerowie rezerwy - nauczyciele, urzędnicy, ziemianie.

Nieszczęsny rozkaz
Jednak tam, gdzie Korpus był przygotowany, dobrze uzbrojony, stawiał silny opór. Na przykład na Odcinku Warownym Sarny, gdzie stacjonował jedyny pułk KOP, wyposażony w artylerię i prawdziwe bunkry, Sowieci zostali zatrzymani na dwa dni. Zresztą o te zwykłe, drewniane stanice walki potrafiły trwać 5-6 godzin. A na jednego obrońcę przypadało co najmniej czterdziestu atakujących. Nie mówiąc już o przewadze technicznej: lotnictwie, czołgach, artylerii. Przewaga sowiecka była miażdżąca. - Według moich wyliczeń żołnierzy KOP nie było nawet pięciu na jeden kilometr granicy - mówi Głowiński.

Na dodatek, dużo chaosu wprowadził fatalny rozkaz wydany przez marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego z 17 września. Rozkaz dotyczył inwazji sowieckiej i znalazło się tam takie sformułowanie: "Z Sowietami nie walczyć, chyba że próbowaliby rozbrojenia, wtedy stawić opór". To jedno zdanie spowodowało mnóstwo zamieszania. Wiele polskich jednostek nie wiedziało, czy walczyć z Armią Czerwoną, czy też nie. Zdarzało się, że dowódcy oddziałów wysyłali parlamentariuszy, których Rosjanie rozstrzeliwali .

- Ten rozkaz był bardzo nieszczęsny - mówi Tomasz Głowiński. - Jedyne, co wojsko polskie mogło zrobić 17 września, to stawić twardy opór, manifestując w ten sposób wolę obrony wschodniej Polski. Na szczęście wiele oddziałów rozkazu Rydza--Śmigłego nie posłuchało.

Jakie? Na przykład dosyć duże ugrupowanie oddziałów KOP pod dowództwem generała Wilhelma Orlika-Rückemanna. Rückemann postanowił przebijać się wraz z podległymi mu wojskami w stronę Warszawy i jednostek Samodzielnej Grupy Operacyjnej Polesie gen. Franciszka Kleeberga. Zgrupowanie liczyło około 9000 ludzi i stoczyło dwie bitwy - zwycięską pod Szackiem i przegraną pod Wytycznem.

Grodna bronili harcerze

Warto pamiętać o bohaterskim, dwudniowym oporze Grodna. Miasta broniła w dużej mierze legia oficerska wspomagana przez harcerzy. Rzecz ciekawa, do niszczenia sowieckich tanków użyto, tak jak w Warszawie, benzyny z terpentyną. W stronę granicy litewskiej wycofywały się w walce różne oddziały, w tym cztery rezerwowe pułki - 101., 102., i 110. ułanów i 103. szwoleżerów.

Podczas tego odwrotu stoczono wiele bitew. M.in. 101. pułk majora Żukowskiego został w nocy 21 września zaatakowany przez sowieckie tanki pod Kodziowcami. W bitwie spalono około 20 czołgów.

- Jest bardzo piękna legenda opowiadana w Kodziowcach - uśmiecha się Tomasz Głowiński. - Według niej babcia Władzia nagle zobaczyła sowiecki tank na swoim podwórku. Złapała lampę naftową i podpaliła sowiecki tank. Ale z Ko-dziowcami wiąże się dziwna rzecz. Spalone tanki stały tam do listopada. Mimo to Sowieci nigdy wsi nie spacyfikowali i nie wysiedlili, ani nikogo nie wywieźli na Sybir.
110. pułkiem dowodził Jerzy Dąbrowski, słynny "Łupaszka". Ten, który w 1919 roku tworzył oddziały samoobrony wileńskiej. Ten sam, o którym się mówi, że wydał najprostszy rozkaz w świecie: "Chłopcy, bolszewika bij". Jego zastępcą był major Henryk "Hubal" Dobrzański.

Film "Hubal" zaczyna się sceną narady na skraju Puszczy Augustowskiej, w czasie której rozważana jest decyzja, czy iść na pomoc Warszawie. Podpułkownik "Łupaszka" został, by bronić swojej ziemi. Major "Hubal" wyruszył do stolicy. Film zaczyna się więc w momencie, kiedy pułk się rozdziela. Nie pokazuje walki z Sowietami.

- To jest symbol - mówi doktor Głowiński. - Ta walka została wykasowana z pamięci Polaków.
Żołnierze w stożkach

Wrocławianin Ryszard Gaik we wrześniu 1939 roku miał cztery lata i osiem miesięcy. Mieszkał z rodzicami i siostrą w Korszowie pod Kołomyją.

- Tatuś był policjantem - opowiada Ryszard Gaik. - I choć dorośli nie mówili nam, dzieciom, że źle się dzieje, wiedzieliśmy, że idą ciężkie czasy. Któregoś dnia wrócił wcześniej z pracy i powiedział: "Będzie wojna. Jest mobilizacja. Mam wezwanie, jutro muszę stawić się w Kołomyi, w Komendanturze Policji Państwowej".

Zanim wyjechał, załatwił rodzinie furmankę, którą Ryszard, jego siostra Danusia i matka pojechali do babci, mieszkającej we wsi Święty Józef oddalonej o 15 kilometrów od Korszowa.

Pierwsze tygodnie wojny były spokojne, czasem tylko nad wsią pojawiał się lecący nisko samolot. Czasem zrzucał bomby na jakiś most czy zabudowania.

- Któregoś dnia mama dostała list od taty - wspomina Ryszard Gaik. - Pisał, że jest źle, że dostali rozkaz wycofywania się pod granicę rumuńską.

Nikt za bardzo nie chciał w to wierzyć, do czasu, kiedy do Świętego Józefa zjechał generał z eskortą uciekający do Rumunii. Coraz częściej powtarzały się naloty. Aż pewnego dnia buchnęła wiadomość: Ruscy są pod lasem.

- Do wsi wjechało wojsko - opowiada Ryszard Gaik. - Różni byli, i skośnoocy, i jacyś żółci, i biali. Ale wszyscy z dużymi, czerwonymi gwiazdami na spiczastych czapkach. Jeden zapytał groźnie mamę: "Kuda wasz muż"?

Tak wkroczenie wojsk sowieckich do Świętego Józefa zapamiętał Ryszard Gaik, który do dziś płacze, czytając "ufaj, że wrócę". Tak jego ojciec pisał do nich w jedynym liście z obozu w Ostaszkowie.
Defilada zwycięstwa

22 września w Brześciu odbyła się niemiecko-sowiecka defilada zwycięstwa. Na trybunie stali dowódca sowieckiej 29. Brygady Pancernej - Siemion Kriwoszein i dowódca XIX Korpusu gen. Heinz Guderian. Salutowali żołnierzom maszerującym wspólnie przed gmachem polskiego Urzędu Województwa Podlaskiego w Brześciu nad Bugiem. Tak pieczętowano sojusz sowiecko-niemiecki, któ-ry doprowadził do IV rozbioru Polski. Niecałe dwa lata później uczestnicy brzeskiej defilady starli się sami w śmiertelnym starciu.

22 czerwca 1941 r. wojska III Rzeszy, w ramach planu "Barbarossa", uderzyły bez wypowiedzenia wojny na swych dotychczasowych sojuszników. Tak jak ci 17 września 1939 r. napadli na zmagających się z hitlerowską agresją Polaków.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: 17 września - dzień ataku - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska