Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Góry są dla nich wszystkim - dzień górskich przewodników

Rafał Święcki
Krystyna Trylańska ze swym portretem, pędzla Wlastimila Hofmana
Krystyna Trylańska ze swym portretem, pędzla Wlastimila Hofmana fot. Marcin Oliva Soto
Przewodnickie święto - dzień świętego Wawrzyńca w uroczystej oprawie jest obchodzony na Śnieżce od prawie 30 lat. 10 sierpnia przed kapliczką na szczycie znów spotkają się ludzie, którzy związali z Karkonoszami całe swoje życie. O pracy i pasji, jaką są dla przewodników sudeckich góry.

Krystyna Trylańska-Maćkówka zaczęła oprowadzać turystów po Karkonoszach już w latach 50. Dziś, mimo swych ponad 80 lat, nadal jest niezwykle aktywna. Oprowadza wycieczki, a zimą udziela narciarskich lekcji. Dystyngowana i elokwentna. Przed laty była ulubioną modelką Wlastimila Hofmana. Obrazów, które mieszkający w Szklarskiej Porębie artysta namalował z jej udziałem, nie potrafi nawet policzyć. Piękna Krysia była też inspiracją dla Wojciecha Młynarskiego, który goszcząc w Karkonoszach napisał popularny w PRL szlagier "Jesteśmy na wczasach". Przystojny pan Waldek uwodził w nim sympatyczną pannę Krysię. Tak jak i ona był przewodnikiem i instruktorem kulturalno-oświatowym w Karpaczu, gdzie krótko także pracowała Krystyna Trylańska.

Na stałe związała się ze Szklarską Porębą, gdzie mieszka do dziś. Pod Szrenicą zjawiła się 1 lutego 1951 roku, z nakazem zatrudnienia. Młodziutką instruktorkę sportową skierowano do pracy w Funduszu Wczasów Pracowniczych. Miała dbać o tężyznę fizyczną i oprowadzać wycieczki. Na pierwszą wyszła tuż po swoim przyjeździe. - Nie znałam drogi do Wodospadu Szklarki i poprowadzili mnie wczasowicze, którzy byli tu już po raz kolejny - wspomina pani Krystyna.

Szybko jednak połknęła górskiego bakcyla. Za pierwszą pensję kupiła stare poniemieckie narty. Narciarstwo i wyprawy w góry stały się jej pasją. Znalazła się pod opieką samego mistrza - Tadeusza Stecia, do dziś niezwykle cenionego znawcy regionu i współtwórcy struktur ratowniczych i przewodnickich w Karkonoszach. - Opowieści Stecia notowało się w kajecikach, nawet podczas marszu. Zapisywaliśmy ich mnóstwo. On był chodzącą encyklopedią, innych źródeł wiedzy wtedy jeszcze nie było - wspomina.

Uprawnienia przewodnika sudeckiego zdobyła w 1961 roku. - Zwlekałam z tym, bo nie bardzo interesowały mnie zagadnienia polityczne, a wówczas taki przedmiot był na egzaminie przewodnickim obowiązkowy - tłumaczy. W PRL zadaniem przewodników było też przekazywanie wczasowiczom informacji o osiągnięciach władzy ludowej. Powtarzano im: "jesteście pracownikami politycznymi". Trzeba było ważyć każde słowo. Jeden z przewodników został zwolniony, gdy opowiedział dowcip o partii. Miał pecha, bo akurat oprowadzał wycieczkę członków komitetów wojewódzkich. Góry nie były też tak dostępne, jak dziś. W latach 50. Wojska Ochrony Pogranicza kontrolowały całą strefę nad-graniczną. Wejście na Szrenicę lub Śnieżkę wiązało się ze sporządzeniem listy uczestników wycieczki. Przy szlabanie odbierano im dowody osobiste i wydawano specjalne żetony.
- Nie daj Bóg, jak ktoś go zgubił. Były straszne problemy, wyjaśnianie, przesłuchania. Informowano zakład pracy - wspomina pani Krystyna.

W tarapaty można też było wpaść zbliżając się do słupków granicznych. Żołnierze przez lornetki wypatrywali ludzi i jeśli któryś z nich przeszedł nawet na kilka centymetrów na stronę czeską, wszczynano alarm.

Jako dziecko bardzo nie lubił schodzenia ze szlaków. - Bałem się, że się zgubimy podczas moich pierwszych górskich wypraw z ojcem, które zwykle zaczynały się w rejonie Podgórzyna - wspomina Antoni Witczak, wieloletni przewodnik sudecki i nauczyciel kilku pokoleń młodszych kolegów. Decyzję, że zostanie przewodnikiem, podjął w liceum. Jako pierwszy, trzyletni kurs i trudne składające się z 18 przedmiotów egzaminy zdał wówczas starszy brat.

- Jego pomarańczowy sweter i przewodnicka blacha robiły na mnie ogromne wrażenie. Bo proszę pamiętać, że przewodnicy starali się ubierać w jednolite stroje - tłumaczy pan Antoni.
Dziś bluzy przewodników są bordowe, ale w latach 60. ich kolorem był pomarańcz. Jest z tym związana nawet anegdota. Grupa przewodników wyjechała gdzieś w Polskę na szkolenie. W czasie przejazdu pracujący w pomarańczowych uniformach drogowcy pozdrawiali przewodników sądząc, że jadą koledzy po fachu. Do swetra nosiło się wtedy spodnie, tak zwane pumpki, sięgające do kolan. Zakładało się też getry: gładkie lub z zakopiańskim wzorem.

By zostać przewodnikiem, trzeba było mieć zaliczoną co najmniej maturę. Od kandydata oczekiwano też posiadania Górskiej Odznaki Turystycznej. Dawało to pewność, że ubiegający się o przewodnicką blachę nie jest niedzielnym turystą. Dodatkowym atutem była dobra aparycja. - Zdarzało się, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej odrzucano kandydatów z widocznymi defektami lub wadami wymowy - mówi Antoni Witczak. Nie wszyscy docierali do końca trzyletniego kursu. Zwykle do egzaminu przystępowała połowa kandydatów zapisanych na początku szkolenia.

Po zdanych egzaminach przewodnik mógł zająć się oprowadzaniem grup na co dzień - zawodowo, lub tylko w wolne dni, jako dodatkowe zajęcie. Pierwszym stopniem przewodnickiego wtajemniczenia była III klasa. Rozwijając umiejętności można było zdobywać kolejne. Od tego zależały stawki za oprowadzanie grupy.

Najwięcej zarabiał przewodnik z klasą pierwszą. Choć dziś klasy też istnieją, nie mają wpływu na zarobki. Z klientami można się umówić na dowolną stawkę.
Antoni Witczak w 1971 roku dostał upragnioną blachę. Pięć lat później był już przewodnikiem I klasy. - Nie zostałem nigdy przewodnikiem pełnodyspozycyjnym.
- Znalazłem zatrudnienie w Muzeum Sportu i Turystyki w Karpaczu, gdzie pracuję do dziś - tłumaczy.
W latach 70. w Karkonoszach zaczęła się fala przyjazdów grup z Niemiec. Dobra znajomość języka umożliwiła mu oprowadzanie turystów z Zachodu.

- To byli często ludzie urodzeni na Dolnym Śląsku przed 1945 rokiem. Jedni cieszyli się widząc swe dawne domy, inni na każdym kroku oburzali się, że jest tu teraz Polska - wspomina.
W początkowym okresie oprowadzania grup niemieckich obowiązywała zasada używania jedynie polskich nazw miejscowości. Niektórzy niemieccy turyści ze złością dopowiadali te niemieckie. Przewodnicy zaczęli używać ich w latach 80.

Guru przewodników sudeckich Tadeusz Steć początkowo nie był do niej przekonany. Gdy chciała wejść na jego zajęcia, odpowiadał "to są wykłady dla przewodników" i wypraszał z sali.
- Nie byłam kursantką. Chciałam tylko posłuchać - mówi Jadwiga Kamińska. Koledzy uchylali jednak drzwi, tak by mogła słyszeć wykład słynnego Stecia. Notowała każde słowo, do dziś przechowuje dziesiątki zapisanych zeszytów.

Przewodnicki, bardzo trudny egzamin zdała w 1984 roku. Wtedy do zostania przewodnikiem namawiał ją już sam Steć, którego zaufanie zdobyła podczas wspólnych wyjść w góry. - Zabierał mnie i robił wykłady o kwiatach w Karkonoszach, bo ich nie znałam - wspomina. Wyprawy z Tadeuszem Steciem i innymi przewodnikami nauczyły ją tak wiele, że egzamin zaliczyła bez kursu, jako ekstern. W ciągu jednego dnia zdała 18 przedmiotów.

- Kiedy dostałam blachę, to prawie z nią spałam - wspomina.
Do Karpacza przyjechała z Zielonej Góry, dziesięć lat wcześniej. Zaczęła pracę w FWP, jako instruktor kaowiec. Kolega przewodnik podpowiedział jej tę pracę widząc, jak bardzo kocha góry. Wprawdzie jej pierwszy szef obawiał się, że dla niezwykle szczupłej dziewczyny będzie to zbyt ciężkie zajęcie i turyści będą musieli po wycieczkach znosić ją z góry, ale kolega za nią poręczył.
- Byłam drobna, ale niezwykle wytrzymała. Potrafiłam w ciągu jednego dnia trzy razy wejść na Chojnik, a wieczorem pójść jeszcze na tańce - mówi pani Jadwiga.

W szczycie sezonu zdarzało się jej prowadzić nawet 300-osobowe wycieczki z kilku domów wczasowych. By jej słowa dotarły do wszystkich, używała wielkiej tuby.
Dziś najbardziej żałuje, że zmieniły się zwyczaje wypoczywających w górach turystów.
Zamiast wychodzić w góry, chętniej jeżdżą na autokarowe wycieczki do Pragi lub Drezna. Przewodnicy sudeccy musieli dostosować się do tych preferencji.

- Początkowo myślałam, że górski przewodnik nie powinien oprowadzać wycieczek po Pradze. Musiałam zmienić zdanie, bo inaczej nie miałabym pracy. Teraz częściej jeżdżę po miastach, niż wychodzę w góry - tłumaczy. W tym roku była tylko kilka razy na Śnieżce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska