Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Niedźwiecki: Lista przebojów z moich snów

Jacek Antczak
Marek Niedźwiedzki, zafascynowany Indiami, spotkał  się z wrocławianami  w restauracji "Masala" przy ul. Kuźniczej
Marek Niedźwiedzki, zafascynowany Indiami, spotkał się z wrocławianami w restauracji "Masala" przy ul. Kuźniczej Fot. Rafał Komorowski
"Głos mam od Bozi, reszta była przypadkiem". O Wrocławiu, domku w Górach Izerskich, podróży Tu-156 na Zachód i stacji radiowej o nazwie "Marek Niedźwiecki" z Markiem Niedźwieckim rozmawia Jacek Antczak

Widzę, że biega Pan po Wrocławiu z aparatem. Udało się zrobić dobre zdjęcia?
Chciałem iść na trzygodzinny spacer, ale niestety miałem tylko godzinę. Zdążyłem przebiec przez Ostrów Tumski i kilka innych miejsc. Ale zauważyłem, że macie tu takie zakamarki, że nie trzeba jechać do Włoch czy Amsterdamu, Wrocław pięknieje z dnia na dzień.

Coś Pana zaskoczyło?
Że począwszy od lotniska po Starówkę, całe miasto jest rozkopane, wszędzie się coś buduje i naprawia. Taksówkarz powiedział mi, że jak się nie robiło nic przez 50 lat, to teraz trzeba nadrobić do 2012.

Dolny Śląsk ma Pan już obfotografowany?
Szklarska Poręba od 10 lat jest letnią stolicą Trójki, a mi nawet epizod, kiedy nie było mnie w Trójce, nie przeszkodził, bym przyjechał w Góry Izerskie, które szczególnie ukochałem.

Nie chciałby Pan tu zamieszkać?
Za późno na budowanie domku i osiedlanie się w górach, ale mam kawałek ziemi - 3364 metry - w gminie Mirsk. To piękne miejsce z widokiem, które jest dla mnie warte z milion dolarów. Zawsze mogę sobie przyjechać, postawić namiocik i pokoczować. Albo posiedzieć u koleżanki, która obok ma dom, prawie pałacyk.

Marzy mi się, że kiedyś będziemy mieli w oku aparat fotograficzny i każde mrugnięcie powiekami będzie pstryknięciem migawki

Mieliśmy rozmawiać o Pana podróżach po świecie, a nie ruszamy się z Gór Izerskich.
Bo ja się wszędzie chwalę tymi podróżami po Australii czy Nowej Zelandii, a tak naprawdę uważam, że wszystko, co najpiękniejsze, mamy we własnym kraju. A już Góry Izerskie rozkochały mnie w sobie na dobre. Wprawdzie nie lubię się wspinać na szczyty, ale jestem piechurem i uwielbiam trasy, którymi można iść dziesięć, piętnaście kilometrów, nie spotykając żywego człowieka, co najwyżej gdzieś po drodze mijając jakąś chatkę albo schronisko Orle. Mam kilkanaście ulubionych tras, więc nawet jak przyjeżdżam tu kilka razy w roku, i tak nie zdążę wszystkich zaliczyć. Dlatego tu wracam. Bo wyznaję zasadę powrotów w ukochane miejsca, dlatego w Australii byłem już 11 razy, a na Korsyce dziesięć. Za to nie wiem, czy wrócę jeszcze do Kenii, Meksyku czy Portugalii, która wyjątkowo mnie rozczarowała.

Co z tą Portugalią?
Kompletnie mnie nie złapała. Ale miałem tam radiową przygodę. Jestem pod Lizboną, idę sobie bulwarem nad morzem, jest piękny zachód słońca i myślę sobie, że chciałbym, żeby mi ktoś zrobił zdjęcie. A nikogo nie ma. I nagle na horyzoncie widzę, że idzie jakiś krasnoludek z rowerem. Podchodzę z prośbą, a to... Henio Sytner, który akurat przyjechał relacjonować mistrzostwa świata w kolarstwie. Zdjęcie mi zrobił. Ale Portugalia to dla mnie rozczarowanie, i tu się nie zgadzamy z Marcinem Kydryńskim i Anną Marią, którzy chcą się tam przenieść.

Opisuje Pan swoje podróże na blogu. Może powstanie jakaś książka?
Są dwie książki z Listą Przebojów, ale od lat wydawnictwo namawia mnie, żebym wydał album ze zdjęciami z Australii. Nie uważam się za fotografa, jak widać po moich amatorskich aparatach. Jest wśród nich taki normalny, z kliszą, ale nie "Zorka 5, którą zrobiłem kilka zdjęć w Hali Mirowskiej", jak mówią w "Rejsie". Wysłałem trzysta zdjęć. Jeśli ktoś, kto się zna na fotografii, uzna, że się nadają, to uzupełnię je opowieściami z bloga, żeby zdjęcia miały temperaturę kawałka rzeczywistości i czasu, gdy je robiłem, i może coś z tego będzie.
Pamięta Pan swój pierwszy wyjazd za granicę?
To był 1969 rok, byłem jeszcze w szkole średniej i pojechałem do Związku Radzieckiego. Byłem w Moskwie, Wilnie i w Leningradzie, który był jeszcze Leningradem. Pierwszy raz na Zachód poleciałem w 1976 roku samolotem Tu-156. W Amsterdamie odwiedziłem koleżankę, z którą przez lata korespondowałem. To było niesamowite przeżycie.

Leciał Pan tupolewem?
Na europejskich trasach latały tylko tutki. Były też iljuszyny, ale na długie rejsy, latałem nimi do Delhi. Tak połknąłem bakcyla i zacząłem podróżować. Jeszcze na studiach byłem we Włoszech na wakacjach rowerowych - jechałem z Rzymu do Florencji i Bolonii. Kiedy zacząłem pracować w radiu, zaczęły się odleglejsze podróże. Pierwsze były Indie. Wpadłem w ten kraj, bo poczułem, że jest mi przyjazny, o czym świadczył 21 października 1984 roku. Chodziłem cały dzień po mieście, widziałem, że coś się pali, ludzie biegają - ale nie czułem zagrożenia i myślałem, że tak jest na co dzień. Gdy wracałem do hotelu, zobaczyłem, że bazar, który 365 dni w roku przez 24 godziny na dobę był otwarty, tym razem zamknięto. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że zastrzelono Indirę Gandhi. Akurat wyjeżdżaliśmy do Singapuru i Tajlandii, co nas uratowało, bo następnego dnia wprowadzono stan wojenny. Po kilku tygodniach wróciliśmy i znów, choć chodziłem po mieście, które było w stanie wojny, nie czułem zagrożenia. Wymyśliłem sobie wtedy, że w poprzednim wcieleniu byłem Hindusem.

A w następnym pewnie Australijczykiem.
Po raz pierwszy poleciałem tam 15 lat temu i też wpadłem. Przy okazji zdarzają się Nowa Zelandia i Tasmania, bo to jest 2,5 godziny dalej, a ja mam w Melbourne i Sydney znajomych, którzy są podróżnikami. Zresztą ci drudzy już przenieśli się na Tasmanię, i to z mojego powodu. Powiedziałem im: "Co robicie w tym Sydney, jedźcie na Tasmanię, zakochacie się w tym miejscu". I niedawno kupili tam dom. Zapewnili, że jak mi się będzie nudziło w Polsce, to zawsze czeka na mnie pokój, żebym sobie pomieszkał na Tasmanii.

Podczas podróży zawsze odwiedza Pan sklepy płytowe?
Tak, choć jest ich coraz mniej i z każdej wyprawy przywożę mniej płyt. Ale rzeczywiście jestem zachłanny na muzykę, mam kolekcję 10 tysięcy płyt. To znaczy kilka lat temu je liczyłem, czyli teraz chyba trochę więcej.

"Zachłanny na muzykę", a na życie?

Też, ale nie w tym sensie, że muszę lecieć do Australii albo na inny koniec świata. Lubię zwyczajne, szare życie, gdy nic specjalnego się nie dzieje, a ja nie mam problemów ze zdrowiem czy rodziną.

Ale ponoć nie wierzy Pan w życie pozaradiowe.
Za to w przypadki jak najbardziej, bo kierowały moim życiem. Chłopak z małego Szadka, miasteczka liczącego dwa tysiące mieszkańców, który w roku 1968, gdy miał 14 lat, wymyślił sobie, że jak będzie duży, to będzie "panem Markiem od muzyki w radiu". Uwierzyłby Pan? A mnie się udało. Nikt mi nie pomagał, nie miałem żadnego wujka, tylko "tymi ręcami", a właściwie "tym głosem" mi się to udało.

Przypadkiem?
Przypadkiem się dowiedziałem, że jest konkurs na spikera w łódzkiej rozgłośni - i go wygrałem. Potem trochę przypadkiem, w swoje 25. urodziny, obroniłem pracę magisterską na Wydziale Budownictwa i Architektury Politechniki Łódzkiej pt. "Technologia i organizacja budowy pawilonu handlowego SPS 1300".

Pewnie na piątkę. Ładny był pawilon?
To był koszmarny blaszak. Pracę obroniłem na trójkę i przypadkiem dostałem się do Trójki. Tak, to był przypadek, łut szczęścia i coś, co mi Bozia dała, czyli głos.
Właśnie, głos - gdy przeprowadzałem kiedyś z Panem wywiad przez telefon, czułem, że nie rozmawiam z Markiem Niedźwieckim, tylko z Listą Przebojów. Nie drażni Pana takie utożsamienie?
Wręcz odwrotnie. To fantastyczne, że Lista jest moim drugim imieniem. Przecież to kawał historii i piękny rozdział mojego życia. Zresztą dokładnie połowa, bo zacząłem ją prowadzić, gdy miałem 28 lat, a właśnie minęło kolejne 28. To wspaniałe, że ludzie wciąż jej słuchają, piszą listy, czytają bloga i chce im się przychodzić na spotkania ze mną.

A Panu lista się nie nudzi?
Nie, ale nie będę ukrywał, że czasem bywam zmęczony, dlatego to, że wymyśliliśmy z Piotrem Baronem, iż będziemy prowadzić Listę co drugi tydzień, jest optymalnym rozwiązaniem. Dzięki temu mamy wolny wieczór, bo ile lat można mieć zajęty każdy piątek do godziny 22, a często do północy. To daje nam też kopa - wczoraj słuchałem Listy i wysłałem Piotrowi SMS-a: "idziesz jak burza".

Na Pana osobistej liście publikowanej na blogu akurat na podium są kobiety Stacy Kent i Katie Melua, w Trójce jest zupełnie inaczej. Słuchacze nie głosują tak, jak by sobie Pan wymarzył?
Od dawna tak się nie dzieje. Na początku, od 1982 może do 1985 roku, mój gust pokrywał się z upodobaniami słuchaczy. Ale to, że tak nie jest, nigdy nie znaczyło, że z mniejszym zaangażowaniem prowadzę listę. A swoją piszę na blogu, żeby pokazać, jaki jest rozdźwięk między tym, czego chcą słuchacze, a tym, czego ja najchętniej słucham.

Rok 2012 wszystkim się w Polsce kojarzy z Euro, ale to ważna data dla Trójki i Listy.
1962 rok to narodziny Trójki, a 1982 - Listy Przebojów. Już się zastanawiamy nad świętowaniem i wiem, że spośród szykowanych przez Polskie Radio 85 stacji internetowych na 85-lecie radia ma być stacja o nazwie "Marek Niedźwiecki". Ale jeszcze wcześniej będzie 1500. wydanie Listy, też rekord. Choć chyba wyrastam ze świętowania, bo była i "osiemnastka" listy, 20- i 25-lecie. Najbardziej przeżyłem 1000. wydanie - wtedy dotarło do mnie, jak wielu ludzi ma cudowne wspomnienia związane z audycją radiową. Słuchacze zadawali mi pytania: "Czy pamięta pan, co było na 15. miejscu tego i tego dnia?". Niestety, nie pamiętałem, bo i skąd, a oni opowiadali: "bo nam się wtedy urodziło pierwsze dziecko, które teraz kończy osiemnaście lat i słucha Listy". Jedna audycja radiowa wiąże jedno, dwa, nawet trzy pokolenia Polaków.

Moja córka zabrała mi kolekcję płyt z listą i w roku 2010 słucha kawałków z 1983, a ja pamiętam, jak wynosiłem grundiga na klatkę schodową, podpinaliśmy go do prądu w miejsce żarówki i słuchały Pana nastolatki z całego bloku. Może te wspomnienia zanotować?
Właśnie z okazji 1500. Listy fani z forum internetowego LPMN ("Lista Przebojów Marka Niedźwieckiego"), które sami założyli, szykują książkę ze wspomnieniami artystów, prowadzących, współpracowników i słuchaczy listy.

Napisał Pan, że ma sen: przed Panem najpiękniejsze miejsce świata, a nie może go sfotografować, bo popsuł się aparat. Gdzie jest to miejsce?
To miejsce wyimaginowane, taki trochę "Avatar". Zresztą po obejrzeniu tego filmu zadeklarowałem, że jak będzie organizowana wycieczka w to miejsce, to ja się zapisuję i lecę. A moje sny? Są fantastyczne - kolorowe i bogate. To nie są konkretne miejsca, nie śnię o Australii czy Tasmanii. To miejsca wyimaginowane, ale niesamowite, że tylko niektóre zapominam zaraz po przebudzeniu, a inne pamiętam przez lata. Marzy mi się, że kiedyś będziemy mieli w oku aparat fotograficzny i każde mrugnięcie powiekami będzie pstryknięciem migawki i powstanie zdjęcie. Może kiedyś tak będzie, szkoda, że już nie za mojego życia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska