Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Morderstwa tylko we Lwowie - rozmowa z Markiem Krajewskim

Redakcja
Marek Krajewski pokazuje w "Eryniach", że jest w znakomitej formie
Marek Krajewski pokazuje w "Eryniach", że jest w znakomitej formie Paweł Relikowski
Komisarz Edward Popielski, tak jak komisarz Eberhard Mock, lubi alkohol, dobre jedzenie, eleganckie ubrania i wyuzdane kobiety. Lwowski policjant nauczył się od komisarza z Breslau swobodnego traktowania granicy między prawem a bezprawiem, ale turystyka seksualna Lwów - Kraków - Lwów to jego pomysł. Z Markiem Krajewskim, którego "Erynie", pierwszy kryminał z nowego cyklu powieści, właśnie się ukazały, rozmawia Jacek Antczak

Zaczynamy śledztwo w sprawie opisania przez Pana zbrodni pod kryptonimem Erynie. Papierosa?
Dziękuję, nie palę od pół roku. A paliłem tylko w dwóch sytuacjach - przy brydżu i przy alkoholu.

A przy pisaniu o zbrodniach? W"Eryniach" moją ulubioną sceną jest zadymiony komisariat, gdzie lwowscy śledczy odpalają papierosy, zresztą każdy innej marki.
Scenę odprawy spowitej tytoniowym dymem wymyśliłem, bo wydaje się, że bez jakiegoś urozmaicenia byłaby śmiertelnie nudna. Policjanci po kolei przedstawiają stan śledztwa, z którego nic nie wynika. Każdego obdarzyłem więc namiętnością do innego rodzaju papierosów, wcześniej skrupulatnie sprawdzając, jakie marki papierosów palono przed wojną.

To może pójdę tropem Pana bohaterów - przy planowaniu potyczek z mordercą - bierze Pan do ręki kieliszek wódki?
W "Alchemii słowa" Jan Parandowski opisał rozmaite sposoby wspomagania się przez pisarzy. Na przykład Balzak wypijał cysterny kawy, co potem zresztą okupił poważną chorobą wątroby. Inni pisarze, penetrując odmienne stany świadomości, używali narkotyków albo pili absynt. Ale picie nie pomaga, lecz utrudnia pisanie. Po alkoholu pisałoby się bełkotliwie. Dlatego niczym się nie wspomagam, ewentualnie filiżanką herbaty, jogurtem lub kanapką.

Zaraz Pan mi powie, że precyzyjnie ustala sobie godziny, w których opisuje, jak komisarz Popielski tropi różnych złoczyńców po ciemnych zaułkach Lwowa?
Ustalam. W tej chwili pracuję codziennie od godziny 5 do 10. Gdy pisałem "Erynie", ustaliłem rytm pracy między 10 a 15.

Po napisaniu dziewięciu książek siłą rzeczy czasem stąpa się po własnych śladach

Zagadki kryminalne makabrycznych zbrodni, które próbują rozwikłać Eberhard Mock, a teraz Edward Popielski, też się wymyśla w sposób zaplanowany?
To, co pan nazywa zagadką, a ja wymyśleniem fabuły, czyli postawieniem pierwszego kroku przy powieści, jest najtrudniejsze. I z roku na rok zajmuje mi coraz więcej czasu. Przy "Eryniach" trwało dwa tygodnie, a przy powieści, którą teraz piszę - "Liczby Charona" - aż półtora miesiąca.

Fabułę "Erynii" wymyślał Pan aż dwa tygodnie?! Rzeczywiście - kryzys twórczy.
To nie tyle wynika z zagrożeń twórczą niemocą, ile stąd, że po napisaniu dziewięciu książek siłą rzeczy czasem stąpa się po własnych śladach. By tego uniknąć, trzeba tworzyć coś nowego, a to zajmuje trochę czasu. Ale praca pisarska nie tylko nie sprawia mi bólu, ale przynosi wiele satysfakcji i wykonuję ją con amore.

To dlaczego przeniósł się Pan z Breslau do przedwojennego Lwowa i porzucił swojego bohatera? W "Eryniach" nie pada nawet nazwisko Mock. Za to jest, i to na początku... Wrocław, rok 2008, plac Solny, lodziarnia La Scala, mała iglica. W epilogu też trafiamy do Wrocławia. To uśmiech autora wrocławianina do czytelników?
Taka wrocławska klamra powieści, której akcja toczy się we Lwowie, to rzeczywiście sygnał dla czytelników. Wszyscy wiemy, jak ogromny wpływ na kulturę współczesnego Wrocławia wywarli intelektualiści, profesorowie, dziennikarze ze Lwowa. Wrocław nazywano przecież "Małym Lwowem" albo "Drugim Lwowem" i ja do tego nawiązuję. Po za tym kocham Wrocław z całą jego historią, co pokazywałem w powieściach z serii o Mocku, ale i Wrocław dzisiejszy, więc obiecuję, że będzie pojawiał się w każdej książce. W "Liczbach Charona" w niewielkim stopniu, ale także, w postaci pewnego matematyka z Wrocławia...
Zaraz, zaraz, Panie Marku, dzisiaj premiera "Erynii". Do Lwowa z Breslau przeniósł się Pan w sprytny sposób, pisząc "Głowę Minotaura", "powieść przejściową", w której Mock prowadzi śledztwo z Popielskim. W "Eryniach" jest już tylko Lwów i Popielski. Puszcza Pan oko do czytelnika: nowy cykl, sceneria i bohater, ale podobny do poprzednika, taka jego lwowska wersja...
Zgadzam się z taką interpretacją. Przyznam, że po sześciu powieściach poznałem już nieźle przedwojenny Wrocław i czułem, że pisanie kolejnych kryminałów osadzonych w realiach niemieckiego miasta byłoby nudne i jałowe. Ale rozumiem, że moi czytelnicy mogliby oczekiwać kontynuacji serialu literackiego, jak moglibyśmy nazwać powieści z Breslau w tytułach. Aby ich nie zawieść, postanowiłem dokonać pewnego manewru. Ponieważ wiem, że moi czytelnicy zaakceptowali Eberharda Mocka, stworzyłem nowego, ale podobnego do niego bohatera - Edwarda Popielskiego, komisarza Policji Państwowej ze Lwowa. "Głowa Minotaura" przyniosła mi pozytywną odpowiedź na pytanie, czy czytelnicy go też zaakceptują. Odrzuciłem więc realia niemieckie i postanowiłem tworzyć cykl lwowski. Bohater jest więc podobny, ale otaczają go inni ludzie i realia. Zdecydowanie polskim czytelnikom bliższe, a dla mnie niezwykle interesujące: dwudziestolecie międzywojenne, miasto wielonarodowe, Polska ściśnięta między śmiertelnymi wrogami i historia społeczna, ciekawe formy towarzyskie, używanie łaciny przez inteligentów.

Kiedy pojechałem do Lwowa w 2007 roku, stanęło mi przed oczami to, o czym słyszałem od dzieciństwa

Ale jak Pan wpadł na Lwów?
Kiedy pojechałem tam w 2007 roku, stanęło mi przed oczami to, o czym słyszałem od dzieciństwa. Moja rodzina po kądzieli pochodzi spod Lwowa, mój dziadek był tam kelnerem, a wuj opowiadał mi niezwykłe historie o cudownym mieście ogrodzie, w którym zgodnie żyły obok siebie różne narodowości: Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Ormianie...

No, nie tak znowu zgodnie. Przecież nawet w "Eryniach" Pan to opisuje, choćby w scenie z gęsią na komisariacie...
... w której Żyd w jidysz oskarża Ukraińca mówiącego po ukraińsku, że mu ją ukradł. A wrzeszczy na nich polski posterunkowy. Piszę też, że jedna z postaci może być uznana za ofiarę mordu rytualnego i jak po tym rodzi się antysemickie napięcie w całym Lwowie, które uspokoić może tylko jeden człowiek - Edward Popielski. Mam nadzieję więc, że opisałem wiernie atmosferę maja 1939 we Lwowie.

Nie tylko atmosferę. Język lwowiaków w "Eryniach" też Pan najpierw zasłyszał w domu?
Moja mama często cytowała lwowską frazę "iść do pana Edzia", co oznaczało: "udać się do toalety".

Co ma wspólnego toaleta z panem Edziem?
Ów pan Edzio był - jak byśmy dziś powiedzieli - menedżerem słynnej restauracji lwowskiej Atlas, która pojawia się w "Eryniach". Tam była pierwsza płatna toaleta we Lwowie. Płatna, czyli czysta. Klienci płacili i korzystali z higienicznej toalety. I od imienia menedżera Edwarda, który zawiadywał tym lokalem, powstał zwrot: "Idę do pana Edzia". Choć moja mama z czasem zmieniła tę frazę, ponieważ tato, który ma na imię Edward, nie był zachwycony związkiem swego imienia ze sferą lwowskiego savoir-vivre'u.
W "Eryniach" jest też slang kieszonkowców, słownictwo erotyczne...
Przy pisaniu korzystałem też z monumentalnej pracy Zofii Kurzowej "Polszczyzna Lwowa i kresów południowo-wschodnich do 1939 roku", w której są na przykład zapisy dialogów radiowych Szczepcia i Toncia. A także z ukraińskiej książki "Dialekt lwowski", gdzie są nawet wyrażenia wulgarne albo odnoszące się do erotycznych sfer życia, czego u Zofii Kurzowej, ku mojemu żalowi, nie odnalazłem. A takie zwroty są mi potrzebne w powieściach, gdyż opisuję sferę zainteresowań lwowskiego półświatka, wśród których erotyka należy do tych najistotniejszych. Przecież nie mogłem pisać o "akcie seksualnym", bo we Lwowie nazywali to "hrumaniem" czy "szpilowaniem".

Czytałem też lwowskie książki adresowe i gazety ze "Słowem Polskim" na czele. Poza tym zawsze pod ręką mam świetną książkę współczesnego ukraińskiego pisarza Jurija Wynnyczuka "Knajpy Lwowa", z której korzystam nieustannie.

Znając zamiłowania komisarza Popielskiego do jedzenia, nie wątpię. Właśnie, mówił Pan o podobieństwach do Mocka. Dobre jedzenie, elegancja, stosunek do kobiet…
W tym Popielski nieco się różni od Mocka, który kobiety traktuje instrumentalnie lub ledwo zauważa ich istnienie. Natomiast przy Edwardzie Popielskim, wdowcu, jest interesująca kobieta, jego kuzynka Leokadia Tchórznicka, która zastępuje matkę jego córce. Między ludźmi odmiennych płci, którzy mieszkają pod jednym dachem, musi iskrzyć. Leokadia, inteligentna, przenikliwa kobieta, absolwentka romanistyki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, jest zafascynowana kuzynem, pomaga mu w śledztwie, rozmawia z nim o fizyce...

Nie mogłem pisać o akcie seksualnym, bo we Lwowie się hrumano

I tu są kolejne łączniki z Mockiem, naukowe. Obaj posługują się łaciną, ale dla Popielskiego ważna jest też matematyka.
Studiował ją, a nawet wyobraża sobie własne życie jako funkcję matematyczną rozpiętą między byciem sybarytą a ascetą. Kolejne różnice: Popielski ma córkę, którą szalenie kocha, Mock nie ma dzieci i dlatego tak źle traktuje kobiety, gdyż oskarża wszystkie o bezpłodność, podczas gdy sam jest bezpłodny. Obaj komisarze są amatorami kurtyzan, ale Popielski, w odróżnieniu od Mocka, wpadł na pomysł turystyki seksualnej i urządza sobie podróże erotyczne w salonce pociągu Lwów - Kraków - Lwów.

Podobieństw jest jednak więcej.
Byłbym nierozsądny, gdybym tworzył bohatera, co do którego miałbym wątpliwości, czy polubią go czytelnicy. Stąd obaj są dandysami, obaj dopasowują kolor krawata do koszuli, mają wypastowane buty i przekraczają granicę między prawem a bezprawiem. Chociaż Popielski znacznie później zaczyna korzystać z metod niegodnych, a nawet robi to pod wpływem Mocka.

Od "Erynii" trudno się oderwać, ale chyba już czas wprowadzić na pańskie książki napis: "Dozwolone od lat 18".
Ma pan na myśli makabryczne sceny? Tak, są w tej książce dwie bardzo smutne i ponure, i, jak niektórzy twierdzą, wstrząsające. W jednej sytuacji jest zamordowane dziecko z licznymi ranami, w drugiej też jest cierpienie dziecka. To rzeczywiście może czytelników poruszyć. Ale konstruując takie sceny nie chcę mojego czytelnika perwersyjnie przyciągać makabrą, to, broń Boże, nie jest mój cel. Chcę w nich pokazać, że morderca jest tak zwyrodniały, że kiedy dosięgnie go sprawiedliwość, i to nawet niekoniecznie ta sądowa, ale i ta wymierzona na własną rękę przez mojego bohatera, to wtedy czytelnik odetchnie z ulgą i stwierdzi: "Uff, należało się tej bestii".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Morderstwa tylko we Lwowie - rozmowa z Markiem Krajewskim - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska