18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbrzyzny: Śni mi się, że znów jestem kapitanem statku na Odrze

Robert Migdał
fot. Piotr Krzyżanowski
Czy jako zawodowy marynarz ma wytatuowaną na ramieniu gołą babę, dlaczego nazwał produkowane przez siebie wino imieniem psa, czemu mówili na niego "sokole oko", kiedy był podejrzewany o zafarbowanie sobie włosów i czy denerwuje się, gdy słyszy, jak mówią na niego "Czerwony Książę Zagłębia". Z Ryszardem Zbrzyznym, jeleniogórsko-legnickim posłem SLD i działaczem związków zawodowych w KGHM-ie, rozmawia Robert Migdał

W tym tygodniu skończył Pan 55 lat. Wszystkiego najlepszego, dużo zdrowia, szczęścia, pomyślności... No to ma Pan już z górki.
Ale ja nie czuję tego wieku na karku, naprawdę. Może to dlatego, że mi zdrowie nie szwankuje, kondycję mam dobrą, samopoczucie też. Na nic nie mogę narzekać. Jestem szczęśliwym człowiekiem, chodzącym okazem zdrowia: najważniejsze, że mnie nic nie boli, nie strzyka w kościach. Oby tak dalej.

W zdrowym ciele - zdrowy duch.
Tak jest. Całe życie mam dużo ruchu. Jako młody człowiek grałem w piłkę nożną, a chodząc do szkoły we Wrocławiu - do Technikum Żeglugi Śródlądowej - grałem w reprezentacji szkoły, potem w juniorach w lidze okręgowej.

A do szkoły podstawowej w Lubawce to Pan na nartach śmigał.
Pewnie, że tak. Grzechem byłoby nie korzystać z tego, że się mieszka na górzystym terenie. I na nartach chodziłem do szkoły - tyle śniegu było.

Na biegówkach?
Gdzie tam. Zawsze byłem i jestem "zjazdowcem": lubię duże prędkości, bardzo strome stoki. Nie ma roku, żebym dwa razy nie jeździł w góry, żeby poszaleć na nartach - zawsze na początek i na koniec sezonu. Jadę wtedy z rodziną w austriackie Alpy lub we włoskie Dolomity.

Myślałem, że poseł jeleniogórsko-legnicki, jako lokalny patriota, rusza w Sudety...
Z wielką chęcią jeździłbym w Sudety, tylko nie mam tyle urlopu, żeby stać godzinami w kolejkach przy wyciągu, nie wspomnę o przygotowaniu tras. Polskie a zagraniczne to niebo i ziemia. No i śnieg alpejski - tam jest po czym jeździć. A u nas, w Polsce - kiepsko.

Na stoku uprawia Pan "białe szaleństwo"?
Tylko slalom gigant. Jeżdżę na najtrudniejszych trasach i daję sobie na nich świetnie radę. Nawet mając 55 lat (śmiech).

W kasku na głowie?
Oczywiście. Nie ma żartów. Kask musi być. Dla mnie moja głowa jest bardzo cenna - muszę ją chronić.

Raz nieźle się Pan połamał.
Ale to nie było na nartach. Owszem, na deskach zdarzały mi się małe przewrotki, ale nigdy nie miałem poważnej kontuzji. Ba, nie miałem nawet zwichnięcia. Natomiast połamałem nogę, grając... w piłkę nożną. Ale to nie z mojej winy.

Jak do tego doszło?
Do dziś to pamiętam: 30 sierpnia 2000 roku. Grałem mecz w Wałbrzychu, na Białym Kamieniu - tam gdzie był stadion Zagłębia Wałbrzych. Byłem wtedy napastnikiem, grałem lewą nogą. I jeden z piłkarzy z przeciwnej drużyny brutalnie mnie faulował na polu karnym - wjechał mi ślizgiem w nogę, a nie w piłkę, i traaaach... Zaatakował z tyłu, nagle, nie mogłem nawet za-reagować. Noga była w dwóch kawałkach. Rok miałem wyjęty z życiorysu, ale gdy tylko stanąłem na nogi, już poskładane, to pojechałem na narty (śmiech).

Składał Panu tę nogę profesor Bielawski, z którym jakiś czas przed wypadkiem mocno się poróżniliście. Chodzą nawet słuchy, że przez Pana odszedł z SLD...
Nie było między nami konfliktu. Nie wypadałoby, bo pan profesor mógłby być moim ojcem. Po prostu inaczej postrzegał funkcjonowanie Sojuszu i zabrał się z grupą Borowskiego, tak zwanymi "borowikami", i odszedł. To był jego wybór, a ja mu żadnych wyrzutów z tego powodu nie robiłem.

Dobrze Panu, przeciwnikowi politycznemu, tę nogę poskładał?
Bardzo dobrze.

A propos piłki nożnej. Jest Pan pewnie fanem Zagłębia Lubin.
O, i to wielkim.

Krzyczy Pan na trybunach?
Krzyczę, ale nie tak głośno jak inni. No i śpiewam przyśpiewki stadionowe (śmiech). Ale niestety kibicowanie jest coraz bardziej niebezpieczne. Pamiętam, jak kiedyś Zagłębie wygrało mecz ze Śląskiem Wrocław. Wyjeżdżaliśmy z Wrocławia autobusem i nagle przez szybę, do środka, wpadła kostka brukowa - tuż koło głowy mojego kolegi. O mało nie zginął. Więc gdy myślę o Śląsku - to przed oczami mam ten kawałek bruku. Ale to nie tylko ten jeden wypadek. Pamiętam jeszcze wcześniejsze czasy, kiedy Śląsk prowadził wojny z Lechem Poznań. Na stadionach był dramat - goniła nas milicja z pałami, płot odgradzający murawę od trybun kładł się pod naporem ludzi jak fala na morzu. Ale pałą po plecach na szczęście nie dostałem.

Narty, piłka, ale słyszałem też: "Zbrzyzny ma sokole oko". Nadal Pan strzela?
Jeszcze tak. Moja przygoda ze strzelectwem zaczęła się w technikum. Na przysposobieniu obronnym pierwszy raz miałem broń w ręce. Szło mi tak dobrze, że reprezentowałem nawet szkołę na ogólnopolskich zawodach obronnych. Ale wtedy miałem lepszy wzrok - strzelałem znakomicie, rzeczywiście miałem "sokole oko". Dzisiaj gorzej widzę na odległość, bo z czytaniem, z bliska, to nie mam jeszcze problemów. A 30 lat temu strzelałem jak snajper. Miałem 48 na 50 możliwych trafień w sam środek maleńkiej tarczy.

Dzisiaj z czego Pan strzela?

Z kabekaesów i z pistoletów sportowych. Swego czasu, kiedy w Legnicy była jednostka wojskowa, to nawiązaliśmy współpracę z żołnierzami i robiliśmy sobie zawody. Strzelaliśmy wtedy z broni ostrej, z takiej prawdziwej, z kabekaaka. Jest o niebo lepsza niż sportowa, pneumatyczna.

To takie męskie trzymać broń w dłoniach, postrzelać sobie.
Coś w tym męskiego jest, rzeczywiście to robi wrażenie. A jak jeszcze ma się w rękach karabin bojowy, z prawdziwego zdarzenia, na ostrą amunicję - to coś bardzo fascynującego. Bardzo lubię sobie postrzelać.

Zawsze ciągnęło Pana w takie męskie sprawy: strzelanie, mundur. Dlatego poszedł Pan do szkoły śródlądowej do Wrocławia?
Miałem wtedy 15 lat, a na młodym chłopaku mundur robi wrażenie. Już jako chłopiec miałem zainteresowania militarne. Rajcowało mnie to - bawiłem się z chłopakami w wojnę, z łuków strzelaliśmy, robiliśmy podchody. Poza tym rzeczywiście wydawało mi się, że marynarz to taki męski zawód. I tak trafiłem do jedynej szkoły w Polsce, która kształciła w kierunku mechaniczno-nawigacyjnym.

Jaki ma Pan wpisany zawód na dyplomie?
Jestem kapitanem żeglugi śródlądowej. Mogę kierować statkami, mam wszystkie uprawnienia. Zresztą przez dwa lata po ukończeniu szkoły pływałem na statkach: po wszystkich wodach śródlądowych w Polsce. Niestety, w czasach mojej młodości nie było swobody pływania po Europie. Bardzo tego żałuję.

Czym Pan pływał?
Zestawem pchanym - bizonowskim. Taki "Bizon" miał 120 metrów długości i zabierał ponad tysiąc ton ładunku. Ładowaliśmy więc na niego cały pociąg węgla w Gliwicach i płynęliśmy do Szczecina, Świnoujścia, na redę portu, gdzie towar był przeładowywany na statki morskie.

Nie chciał Pan popłynąć gdzieś dalej, w morze.
Niewiele brakowało i tak by się zdarzyło. Bo pływanie daje poczucie wolności. Ciągnęło mnie i o mały włos nie przeszedłbym do żeglugi bał-tyckiej, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem.

Czemu?
Byłem wtedy jeszcze kawalerem, miałem dwadzieścia kilka lat. W domu ciągle byłem gościem i jakoś mi się tak smutno zrobiło, kiedy pomyślałem, że miesiącami by mnie w domu nie było. A potem koleje losu nieco inaczej się poukładały: żona, dzieci i trzeba było zacumować. Bo jak założyłem rodzinę, to zdałem sobie też sprawę, że pływając na statkach, nie mam szansy szybko dostać mieszkania, na którym bardzo mi zależało. Nie chciałem serwować ani sobie, ani swojej rodzinie cygańskiego życia - rozstałem się więc z pływaniem...

A bardzo Pan lubił pływać. Nie ciągnie Pana czasem, żeby porzucić życie szczura lądowego?
Momentami ciągnie. Wracają wspomnienia miłych chwil, wracają dawne marzenia. Ba, od czasu do czasu przyśni mi się w nocy, że nadal pracuję na statku, że znów pływam. Widać, że ten marynarz siedzi we mnie głęboko.

To może trzeba kupić sobie łódź?
Mój młodszy brat nadal pływa w żegludze śródlądowej. Poszedł w moje ślady, też skończył śródlądówkę we Wrocławiu, ma wszystkie patenty i, co najważniejsze, własny statek: pchacza-muflona, największy, jaki pływa po wodach śródlądowych Europy. Ciągle mnie namawia, żebym z nim wyruszył w rejs. Może kiedyś, na emeryturze...

Może jak Pana polityka zdenerwuje.
Rejs, taki dla odpoczynku, czemu nie? Kierowania statkiem po rzece nie zapomina się jak jazdy na rowerze.

A jako marynarz ma Pan jakiś tatuaż na ciele? Kotwica? Goła baba?
Nie (śmiech). Jestem przeciwnikiem takiego znakowania się. Wręcz mnie to odrzuca. Może mam staroświeckie poglądy, ale wytatuowani ludzie kojarzą mi się z tymi, którzy mieli lub mają problemy z wymiarem sprawiedliwości. I ze sobą - muszą mieć jakieś kompleksy związane z wyglądem. A ja nigdy nie uznawałem za stosowne, żeby poprawiać naturę.

Niektórzy faceci po 40., po 50., mają kryzys wieku średniego: przeszczepiają co nieco, atakują siłownię, żeby nabrać lepszych kształtów, uszy sobie robią.
Nie wyobrażam sobie, że idę pod nóż chirurga i pokazuję się, z dnia na dzień, jako inny człowiek, z inną twarzą. Albo jeszcze gorzej: staję rano przed lustrem i widzę obcego faceta. Przerażające. Chyba nie umiałbym zaakceptować poprawek we własnym wyglądzie. Przez tyle lat życia przyzwyczaiłem się do siebie, takiego, jakim jestem. Człowiek musi się poddać prawom natury i nie ma co walczyć ze zmarszczkami, wypadającymi włosami. Dzisiaj mam siwe włosy i mógłbym je zafarbować. Ale po co? Wyglądałbym dziwnie, nienaturalnie, ba - wręcz śmiesznie.

No, ale kiedyś całe Zagłębie Miedziowe huczało od plotek, że się Pan zafarbował: jednego dnia miał Pan siwe włosy, a potem, przez kilka tygodni, lekko żółtawe. To co? Farbował się Pan wtedy?
(długi śmiech) To był wypadek, przysięgam. Wiosną malowałem pergolę w ogrodzie. Stałem na drabinie, dość wysoko, a puszkę z farbą postawiłem nad głową, na poprzeczce. W pewnym momencie poślizgnąłem się, spadłem z drabiny, ruszyłem pergolą i cała farba mnie pochlapała, łącznie z włosami. Byłem cały w brązowej mazi. Jezus Maria. Żona szybko zaczęła mnie czyścić rozpuszczalnikiem, ale włosy chwyciły trochę tej farby i na głowie pojawiło mi się coś żółto-rudego (śmiech). Oj, długo się to trzymało.

Znajomi nie komentowali? Nie pytali się, co ma Pan na głowie?
Od razu nie, dopiero po czasie okazało się, że wiele osób komentowało po kątach: "Zbrzyzny zwariował na stare lata, farbuje się". Nikt jednak się mnie nie zapytał wprost, co zrobiłem z włosami. Choć pewnie gdybym im opowiedział, to by wtedy nie uwierzyli. Z tymi kolorowymi włosami strasznie się czułem nieswojo: bo widziałem, że się ludzie na mnie dziwnie gapią, ale nie chciałem uprzedzać ich pytań, boby było, że się głupio tłumaczę. Na szczęście, po paru tygodniach, zeszło to z mojej głowy. Teraz jestem siwy, naturalnie, i tego na pewno nie będę zmieniał.

Niektórzy ludzie, jak "mają z górki", tak po 50., to robią podsumowanie: co im w życiu wyszło, co nie, co mogli zrobić lepiej.
Dla mnie to za wcześnie. Jeszcze nie mam zamiaru żegnać się z tym światem i robić takich bilansów. Nie jestem na to dzisiaj ani psychicznie, ani mentalnie przygotowany. 55 lat to młody wiek. Pewnie coś się udało, coś nie - ale nie będę sobie z tego powodu rwał włosów z głowy. Nie wszystko przecież w życiu ode mnie zależało.

Pamięta Pan tego Ryśka Zbrzyznego sprzed 20 lat, który jako operator dołowy jeździł maszyną pod ziemią, w kopalni?
Pamiętam, bardzo dobrze pamiętam. Dlatego gdy ktoś mi mówi na temat górników, że to są prymitywne "kilofy", które za dużo zarabiają - to się krew we mnie gotuje. To bzdury. Ja sam przez osiem lat, dzień w dzień, zjeżdżałem do pracy pod ziemią. I to pracowałem na pierwszym froncie, przy wydobyciu urobku. Wiem, że to jest praca w ciąg-łym stresie, a nie jakaś zabawa: górotwór jest naruszony, w każdej chwili może coś spaść na głowę, można zginąć... Znam trud górniczej pracy - ci ludzie narażają swoje życie i zdrowie.

Pod ziemią miał Pan mrożące krew w żyłach sytuacje?
Oczywiście. Widziałem, jak ludzi przysypywały skały i do dzisiaj są kalekami. Przeżyłem też tąpnięcia. Najbardziej pamiętam jedno, w czasie kiedy jeździłem pod ziemią wielką maszyną - ładowała na siebie 50 ton urobku, miała 12 metrów długości, a koło miała większe ode mnie. Na tej samej zmianie jeździł ze mną, taką małą ładowarką, kolega. I na moich oczach wjechał w przecinkę w skałach, która zawaliła się na niego. Na szczęście przeżył, choć ma uszkodzoną miednicę. Do kopalni nie wrócił...

Takie zdarzenia wpływają na inne postrzeganie życia?
To, co widziałem pod ziemią, mocno studzi dzisiaj moje emocje na powierzchni, nietolerancję wobec innych. Górnicy dzięki temu, w jakich warunkach pracują, bardzo szanują innych ludzi, swoich kolegów, bardziej szanują to, co mają... I co najważniejsze: uczą się pod ziemią dokładności we wszystkim, co robią w życiu. Wiedzą bardzo dobrze, że jedno niedopatrzenie, jeden błąd zaniechania, może ich kosztować życie.

Co jeszcze Pana denerwuje w życiu?
Spirala nietolerancji, niechęci, zawiści - ta walka, żeby osiągnąć swój cel, tylko swój.

Za co można Pana nie lubić?
Żona narzeka, że rzadko jestem w domu. Ale powoli się do tego przyzwyczaja. Ja sam mam wyrzuty sumienia, że jestem nadgorliwy w tym, co wykonuję: myślę sobie niekiedy, że mógłbym pobyć w domu, a nie pędzić gdzieś, załatwiać kolejne sprawy. Ale nie umiem tego zwalczyć - to, co wykonuje, chcę zawsze wykonywać jak najlepiej. Jestem bardzo dokładny - ale to chyba nie jest wada (śmiech).

Wada nie, choć może niekiedy być męczące.
Jestem po prostu obowiązkowy. Zostało mi to z kopalni. A i z tych moich czasów górniczych też zostało wczesne wstawanie. Bo ja nie jestem nocnym markiem - idę spać o 22.

To co? Żadnych imprez z kolegami do późnej nocy?
Imprezy tak, ale nie w tygodniu. W piątek - jak najbardziej, bo przynajmniej w sobotę nikt mnie nie musi oglądać, bo to straszny widok (śmiech).

Ma Pan mocną głowę?
Górniczą, wyćwiczoną na górniczych karczmach piwnych. Bo ja nie przychodzę na nie, żeby się "pokazać", tylko normalnie, jak inni, bawię się, piję.

Rozumiem, że to Pan odprowadza kolegów do domu a nie odwrotnie?
Zawsze ja organizuję powrót innym (śmiech).

Jest Pan rodzinnym człowiekiem?
Żeby tak zajmować się mocno problemami rodziny - to nie. Bardziej żona. Sprawy rodziny, domu spadły na jej barki. Cały czas jej za to dziękuję. Wychowanie synów było na jej głowie. Ale myślę, że dla synów jestem autorytetem.

Czego się Pan uczy od swoich synów?
Innego patrzenia na świat, nowego, oczami młodego pokolenia. Też innego oceniania rzeczywistości, bardziej krytycznego.

17 lat w Sejmie, nieprzerwanie, ciągłe wyjazdy, rozjazdy. Jak Pan odpoczywa po ciężkiej pracy?
Po robocie potrzebuję niewiele czasu, żeby odreagować. Słucham muzyki filmowej - bardzo ją lubię. Najbardziej z "Ojca chrzestnego". I muzykę, polską, lat 70., 80.: Krzysztof Krawczyk z Trubadurami, Skaldowie. Jednak największe uspokojenie, wyciszenie daje mi działka wokół domu: mam 20 arów...

Spory kawałek.
Ale nie sadzę na nim marchewek ani buraków. Mam za to na niej kilkaset drzew i krzewów: owocowe, iglaki, krzewy ozdobne. Samych cisów mam ponad trzysta. Sam to przycinam, każde drzewko znam, wiem, gdzie jest posadzone, jak rośnie. Sam robię przegląd po zimie, a nawet zimą - gdy spadnie ciężki śnieg, to chodzę po ogrodzie i strząsam go, żeby mi gałęzi nie połamał. Te moje drzewa mają po 8 lat, więc mogę powiedzieć, że sobie zrobiłem koło domu taki mały las.

Ma Pan brzozę?
Mam, bo to drzewo bardzo przyjaźnie nastraja.

Ściąga Pan buty, obejmuje brzozę, przytula się do niej?
Tak, do takiej dużej brzozy, którą mam w narożniku działki. Lepiej się wtedy czuję...

Fajnie Pan ma: owoce z własnego ogrodu...
Jest czego pozazdrościć. Mam przepyszne śliwki. Różnego koloru, różnego smaku, odmian. Z tych śliwek robię wino.

Oooo.
Pyszne śliwkowe. Ostatnio takie mi piękne wyszło, i smaczne, że sam jestem - powiem nieskromnie - pod wrażeniem: kolor burgundowy zachwyca...

Ile rocznie Pan tego wina robi?
Gdzieś koło 50 litrów, niedużo. Tak dla siebie, znajomych... I korkuję go też w sposób oryginalny: mam korkownicę, potem zakładam opaskę termościskającą - nikt nie chce uwierzyć, że to z mojej własnej produkcji.

A na etykietach ma Pan napisane "Wino Ryszarda Zbrzyznego - posła"...
Nie (śmiech). Ale nie ze swoim nazwiskiem, tylko z imieniem ukochanego psa, który umarł rok temu. To był cudowny buldog francuski, znakomity. Ten pies uwielbiał chodzić pod drzewo śliwkowe i podjadał owoce, które spadły na ziemię. Więc wino nazwaliśmy tak jego - "Dżordż".

Tak patrzę na Pana podczas całej naszej rozmowy i jakoś nie mogę zobaczyć żadnej korony na głowie, choćby małej, a mówią o Panu "Czerwony Książę Zagłębia".
Mówią tak, bo angażuję się w życie środowiska robotniczego. Mnie to nie przeszkadza.

Człowiek władzy?
Ktoś, kto ma duży wpływ, ale też cieszy się zaufaniem górników, hutników... Nie ma się więc co obrażać za "Czerwonego Księcia", a jeżeli ktoś tak mówi na mnie, bo chce mi dopiec - to mu się nie udaje. Najlepszego lotnika pierwszej wojny światowej ze Świdnicy nazywali "Czerwonym Baronem", i on też się nie obrażał (śmiech). Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska