Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O Jerzym Szmajdzińskim

Robert Migdał
"Ja z Gosią kupuję koszule, ona mi doradza, wybiera" - mówił to człowiek, który kupował leopardy dla armii
"Ja z Gosią kupuję koszule, ona mi doradza, wybiera" - mówił to człowiek, który kupował leopardy dla armii Marcin Oliva Soto
Koledzy na studiach wołali na niego Szmaja

O Baranie, który nie był misiem, stając w obronie kanadyjskich fok

Dla wielu z nas polityk, marszałek, poseł. Dla innych - przyjaciel, kolega, dalszy lub bliższy znajomy. Dla tych najbliższych mąż, tatuś, syn, brat... Jak go zapamiętamy? Tenisista? Fan koszykówki? Obrońca fok? Kandydat na prezydenta?

Kochający, opiekuńczy mąż
Polityka polityką. Jerzy Szmajdziński nie stawiał jej na pierwszym miejscu.
- Była dla niego ważna, ale najważniejsza była rodzina: żona, dzieci, rodzice... - opowiada Jerzy Krasoń, jego przyjaciel, poseł SLD z Wrocławia.

Dla żony Małgorzaty - druga połówka jabłka. Taka, na którą czeka się całe życie. Po prostu prawdziwa miłość. Poznali się we Wrocławiu dzięki wspólnej przyjaciółce.
- Szybko doszłam do wniosku, że Jurek ma cechy, które mi odpowiadały. Pomyślałam wtedy o nim, że to idealny kandydat na ojca moich dzieci, i zaczęłam robić do niego podchody - opowiadała jego żona Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska w programie "Fakty po faktach" TVN 24, kilka dni po tragicznej śmierci męża w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem.

Jakie to były cechy? Między innymi to, że Jerzy był oazą spokoju. Trudno go było wyprowadzić z równowagi. Taki był i w polityce - co spędzało sen z powiek jego przeciwnikom politycznym - i w życiu prywatnym.

- Nie mogę powiedzieć, że nie miał nic do gadania, bo to by nie było prawdziwe. My dwa Barany zodiakalne jesteśmy, bo dwie osobowości o dominujących cechach, i trzeba to było jakoś ułożyć. Ale moja ciocia czarownica, która zobaczyła jego zdjęcie, powiedziała: "Spokojnie, Małgosiu. On ci na pewno ustąpi pola w domu. Możesz być spokojna". I tak też się stało. W sprawach strategicznych dla domu podejmowaliśmy decyzje razem, w bieżących sprawach - ja sama - mówiła Kamilowi Durczokowi w wywiadzie dla TVN.

- Liczył się ze zdaniem żony. W sprawach domowych oddawał się w jej ręce - mówi Janusz Krasoń. - Ostatnio byliśmy w Legnicy. Poszliśmy do nowo wybudowanej galerii handlowej. Jerzy zobaczył koszule w prążki - bardzo mu się podobały. Oglądał je, miętosił i... nie kupił. "Ja z Gosią kupuję koszule, ona mi doradza, wybiera" - tłumaczył. I to mówił on - człowiek, który kupował leopardy dla armii, dwie fregaty, a koszuli sobie sam nie kupił - uśmiecha się Krasoń.

Wielki świat rozgrywany na Wiejskiej i w warszawskich salonach nie miał wpływu na ich życie rodzinne. Po przekroczeniu progu domu Jerzy Szmajdziński był po prostu mężem, tatą, a nie politykiem znanym z pierwszych stron gazet. Najbardziej lubił wtedy szybko zrzucić garnitur, poluzować krawat, ubrać spodnie od dresu, bluzę i kompletnie się wyłączyć.

- W domu to jest bardzo fajny facet, choć z gotowaniem u niego jest marnie - śmiała się jego żona w programie "Dzień dobry TVN" w rozmowie z Jolantą Pieńkowską i Wojciechem Jagielskim kilka dni przed katastrofą. - Makaron potrafi ugotować. No i lubi zmywać. Mam z nim problem, bo mi nie daje zapełnić naczyniami całej zmywarki - opowiadała.

W innych obowiązkach domowych też nie był za mocny. Choć ukończył technikum elektroniczne we Wrocławiu, to nie potrafił naprawić zepsutego radia, telewizora, ba, nawet zwykłego odkurzacza. - Żona w tych sprawach ma ze mnie, niestety, pożytek ograniczony - mówił naszej gazecie w wywiadzie udzielonym w połowie ubiegłego roku. - Coś tam zrobię, ale od ukończenia technikum trochę minęło. Szkołę skończyłem w 1971 roku i od tego czasu technika poszła bardzo do przodu.

Miał ogromne poczucie humoru. Ale nie opowiadał dowcipów jednego po drugim. - Ale czasem coś tak powie, że padamy ze śmiechu - mówiła kilka tygodni temu w telewizji śniadaniowej TVN Małgorzata Szmajdzińska. - Nie obraża się, gdy ktoś mówi na niego Szmaja - to jest ksywa, którą mu nadali koledzy w czasach studenckich. Ja tak jednak na niego nie mówię, używamy innych określeń. Najczęściej - Juruś. Nawet jak jestem na niego zła, to mówię Juruś. Czasem Jožin z bažin, ale to rzadko. Dzieci mówią tata - choć czasem po imieniu, bo dopuszczamy, żeby dzieci tak mówiły - opowiadała o rodzinnych relacjach.

Zmagał się z nadwagą. Sam stosował dietę Kwaśniewskiego, którą wymyślił. - Nazwaliśmy ją dietą Kwaśniewskiego, bo to lepiej brzmiało niż dieta Szmajdzińskiego - opowiadał. Ale stosował ją krótko. Dał radę jeść zupę kapuścianą tylko kilka dni. Zarzucił z łakomstwa.

Uwielbiał bowiem słodycze. Starał się jednak ciągle dbać o linię. Pilnował się. - Bo styl mojego życia nie jest dobry - opowiadał. - Samochód, samolot. Na razie jednak nie mam problemów z przyciasną marynarką, kołnierzykiem - zapewniał.
Miłośnik sportu, teatru i zwierząt
Jerzy Szmajdziński starał się jak najwięcej czasu spędzać w domu, w Warszawie, choć obowiązków miał na głowie masę: był wicemarszałkiem Sejmu, co weekend jeździł na Dolny Śląsk, do swojego okręgu wyborczego - legnicko-jeleniogórskiego. Bo jego serce cały czas mocno biło w Sudetach. - Moi rodzice poznali się w Sobieszowie koło Jeleniej Góry, tam zawarli związek małżeński i wszystko wskazuje, że tam zostałem poczęty - wspominał.

Mało czasu zostawało mu na pasje, choć chciał im poświęcać jak najwięcej czasu. Uwielbiał teatr - bardzo lubił chodzić do niego z całą rodziną. Nie opuścił żadnej premiery w Wałbrzychu, Legnicy czy Wrocławiu. A jeszcze bywał na warszawskich premierach... Na to zawsze znajdował czas. Tłumaczył to prosto: - Dla mnie rozwój człowieka to nie tylko ćwiczenie ciała, to także rozwój duchowy. Teatr, który rozwija wyobraźnię.

No i sport. Jego wielka pasja, może nawet większa niż polityka. Grał w piłkę ręczną, nożną, w kosza. Ostatnio z wielkim zaangażowaniem w tenisa. - Sport ukształtował mój charakter - opowiadał w wywiadach.

Powiedzieć, że Jerzy Szmajdziński lubił sport, to za mało. Był jego pasjonatem, wielkim kibicem i sam czynnie go uprawiał. Pływał, jeździł na nartach, ale największe sukcesy osiągnął na tenisowym korcie. Zdobył m.in. złoty medal w drużynowych mistrzostwach Europy parlamentarzystów.

- Na kortach przy ul. Pułtuskiej Jerzy Szmajdziński gościł często. Zawsze pytał, co słychać w klubie, a gdy mógł, służył mu pomocą - wspomina Paweł Jaroch, wiceprezes Krzyskiego Klubu Tenisowego Wrocław, który grywał z nim w debla od blisko 15 lat. - Wicemarszałek grał ofensywnie, przy siatce. Żartem mówiłem mu, że nie gra jak minister obrony, a taką funkcję wówczas sprawowała - dodaje Paweł Jaroch.

Tenis to niejedyna sportowa pasja Jerzego Szmajdzińskiego. "W technikum chodziłem do klasy najlepszej w piłkę ręczną. Piłkę nożną trenowałem w Pafawagu. Nieźli byliśmy" - pisał na swojej stronie internetowej.

Podczas studiów na akademii ekonomicznej Jerzy Szmajdziński grał w koszykarskiej drużynie AZS. Nic dziwnego, że potem często można było go zobaczyć podczas meczów 17-krotnych mistrzów Polski Śląska Wrocław.

Wicemarszałek Sejmu bywał też często w Zgorzelcu na meczach koszykarzy PGE Turów. Siadał na trybunach zawsze w szaliku Turowa. Nie kończył też tylko na zdawkowym dzień dobry, zawsze znalazł chwilkę, aby porozmawiać z innymi kibicami. Nigdy nie lubił, gdy spikerzy witali go z pompą.

- Jestem tu jako kibic, a nie jako wicemarszałek - mawiał. Sporty ekstremalne? Nie interesowały go, tak samo jak nie chciał zostać... myśliwym polującym na dziki i zające. - Koncentruję się na sporcie, na kulturze. Gdybym dołożył do tego jeszcze myślistwo, to nie byłoby mnie w domu. Na pewno żona nie byłaby zadowolona. Woli, żebym spędzał noce w domu, a nie na ambonie, w lesie - śmiał się. A może nie został myśliwym, bo miał wielkie serce dla zwierząt. Przed laty zaangażował się w obronę fok kanadyjskich. Nie był wtedy takim spokojnym misiem, jak pisały o nim gazety czy jak mówili o nim polityczni przeciwnicy.

- Nie można dawać zgody, żeby kilkumiesięczne zwierzątka tak traktować, tak bestialsko zabijać. I to tylko po to, żeby ktoś mógł sobie nosić ładną torebeczkę z foczej skóry - opowiadał z przejęciem. I dopiął swego. Parlament Europejski przyjął stosowne rozporządzenie w tej sprawie: Polska nie może sprowadzać futer fok, które są zabijane w okrutny sposób.
Kochający tata, dobry syn
Dla ukochanych dzieci - Agnieszki (w tym roku zdaje maturę) i Andrzeja (na trzecim roku studiów) - był podporą, kochającym, wspaniałym ojcem, który zawsze dla nich miał czas, który świata poza nimi nie widział.

- Rodzina to dla mnie taki port, oaza spokoju. Dzieci mam jeszcze uczące się. Dogadujemy się. Potrafię być wrażliwy. Tak zostałem wychowany przez mamę i tatę. Mówiąc szczerze, w domu nam się nigdy nie przelewało, w związku z czym to budowało moją wrażliwość - mówił w wywiadzie dla naszej gazety. - Lubimy ze sobą być. I chociaż to jest taki czas, kiedy dzieci niechętnie gdzieś jeżdżą z rodzicami, to my jesteśmy wyjątkiem. Zorganizowaliśmy sobie wyprawę przez Lwów do Bukaresztu, a potem Budapeszt, gdzie na żywo oglądaliśmy występ Roberta Kubicy - z uśmiechem opowiadał o wspólnych wakacjach spędzanych z rodziną. Widać było z jego twarzy, że takie momenty dodawały mu energii, cieszyły go.

- Urlop z rodziną to była dla niego święta rzecz. Nieodwołalna, choćby nie wiem, co się działo. Planował go z wyprzedzeniem i nikt nie miał prawa mu wtedy przeszkadzać - to był czas tylko dla żony i dzieci - opowiada Krasoń.

Musiał mieć wszystko zaplanowane i poukładane. Był znany ze swojego zamiłowania do oblepiania całego biurka i notatek... żółtymi karteczkami. Żeby zaznaczyć sprawy ważne, żeby nie zapomnieć.

- O urodzinach i imieninach dzieci staram się pamiętać. Ale też żona mi przypomina, tak na wszelki wypadek, o ważnych datach dzieci, a dzieci o ważnych datach związanych z żoną. Dzieci, i syn, i córka, urodziły się w innych latach, ale tego samego dnia - 18 października - to pamiętam. A z imieninami syna to mam już w ogóle ułatwione zadanie, bo ma na imię Andrzej, więc składam mu życzenia w andrzejki - opowiadał naszym dziennikarzom.

Był dumny z żony, dzieci. - Duma go rozpierała, gdy mówił o swoim tacie, prezesie jednej z wrocławskich spółdzielni mieszkaniowych, która stawiała bloki dla wrocławian - wspomina Krasoń.
Wszyscy zapamiętamy jego poczucie humoru, którym zarażał wszystkich dookoła. I jego wygląd: trochę misiowaty. W środku drzemał w nim jednak prawdziwy niedźwiedź, który - gdy trzeba było - walił pięścią w stół: miał swoje zdanie i potrafił o nie walczyć.

Współpraca Paweł Pluta

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska