Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wróciłem z piekła

Katarzyna Kaczorowska
Rozmowa z profesorem Andrzejem Pozowskim, ortopedą, ordynatorem szpitala przy ul. Poświęckiej we Wrocławiu, któremu trzy lata temu zarzucono korupcję - niedawno zarzuty oddalono

Panie Profesorze, jak to jest wrócić z piekła?
Jestem w połowie drogi. Dopiero teraz odreagowuję te potworne trzy i pół roku. O powrocie z piekła będę mógł powiedzieć, jak przestanie mi się to śnić po nocach, jak przestanę kojarzyć takie miejsca we Wrocławiu, jak Komenda Miejska Policji, którą omijam szerokim łukiem. A to nadal trwa.

10 października 2006 roku pod Pański dom podjechali policjanci.
Byłem już w pracy. Przyjechali między 7 a wpół do ósmej, dokładnie już nie pamiętam. Dwoma nieoznakowanymi samochodami, ubrani w kamizelki z napisem "POLICJA". Z Komendy Miejskiej, z wydziału ds. przestępczości gospodarczej. W domu była żona. Wszystko widzieli sąsiedzi, którzy myśleli, że kręcą jakiś film.

Funkcjonariusze nie zastali Pana w domu...
I przyjechali na Poświęcką, do szpitala. Przygotowywałem się do zabiegu, pięć minut później już bym był przy stole operacyjnym. Weszło czterech panów. Jeden z nich błysnął blachą i powiedział, że ma nakaz zatrzymania mnie pod zarzutem korupcji i oszustw na wielką skalę, wystawiony przez prokurator rejonową dla dzielnicy Psie Pole.

I co Pan wtedy pomyślał?
Że zbliżają się wybory samorządowe. Od lutego 2006 roku wiedziałem, że policja przesłuchuje naszych pacjentów, zadając im pytania, czy wpłacali pieniądze, gdzie wpłacali, kto im o tym mówił. Chorzy, zaniepokojeni, dzwonili do mnie, więc ich uspokajałem. Tłumaczyłem, że fundacja, na konto której wpłacali pieniądze, by przyspieszyć termin operacji wymiany stawu, działa legalnie, że procedury są zgodne z prawem. I mówiłem, by składali wyjaśnienia zgodnie ze stanem faktycznym. Sądziłem, że wszystko jest przejrzyste - na wszystko, co robiliśmy, była pełna dokumentacja. Ale najwyraźniej potrzebowano jakiegoś show przed wyborami, bo ja sobie tego inaczej nie mogę wytłumaczyć. Dochodzenie rozpoczęło się w lutym, a dopiero w październiku zrobiono pokazówkę z zatrzymaniem.

Nie zdążył Pan wejść na blok operacyjny?
Usłyszałem polecenie: "Proszę opróżnić kieszenie". Byłem w pokoju lekarskim, więc przeszliśmy do mnie, do gabinetu. Idziemy. Pacjenci na korytarzach. Sensacja. Ja cały czas jestem spokojny.

Myślał Pan, że to nieporozumienie?
Byłem pewien, że wszystko się wkrótce wyjaśni, a dowodem jest moja reakcja na pytanie jednego z funkcjonariuszy, czy chcę zadzwonić do adwokata - wtedy popełniłem największy błąd. Powiedziałem: "A po co mi adwokat? Niczego nie zrobiłem. Wszystko jestem w stanie wyjaśnić". Weszliśmy do gabinetu. Pierwsze, co zrobili policjanci, to otworzyli barek. Do dzisiaj jest w takim stanie jak wtedy, w 2006 roku.

Cały ten szpital to od lat bida z nędzą i walka o przetrwanie przy śmiesznie niskich kontraktach.

Mogę go otworzyć?
Proszę bardzo.

Kawa, herbata, cukier, filiżanki, kilka kieliszków, jakieś resztki w jednej butelce. Bida z nędzą, Panie Profesorze.
A spodziewała się pani skrzynki koniaków? Oczywiście, że bida z nędzą. Cały ten szpital to od lat bida z nędzą i walka o przetrwanie przy śmiesznie niskich kontraktach.
Wyprowadzono Pana.
Czterech policjantów po bokach, ja w środku, dobrze, że bez kajdanek. Pacjenci w oknach. Pracownicy w oknach. Przedefilowałem przez cały teren szpitala do parkingu, wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy najpierw do mnie, do domu.

Rozmawialiście po drodze?
Tak. Pytałem ich, co to za głupoty, bo ja niczego nie zrobiłem. Muszę podkreślić, że policjanci zachowywali się taktownie, nawet - takie mam wrażenie - jakby wiedzieli, że to jest dęte. Albo była to gra w dobrego i złego policjanta. W każdym razie dojechaliśmy pod dom, znowu kamera, demonstracja przed sąsiadami. W międzyczasie druga ekipa zabrała dokumentację: książki operacyjne - zresztą dobrze, że je wzięli, bo tam nawet dla przeciętnie rozgarniętego prokuratora były dowody mojej niewinności, kilkaset historii chorób. Z drugiej strony odcięło nas to od możliwości ambulatoryjnych kontroli chorych, kontrolowania postępów, zbierania materiałów do publikacji. Zabrali mojego laptopa, w którym miałem materiały naukowe, wykłady - jestem kierownikiem Katedry Fizjoterapii na Wydziale Nauk o Zdrowiu Akademii Medycznej i twarde dyski z dyrekcji szpitala. Ale wróćmy do mnie do domu - w środku było kolejnych czterech funkcjonariuszy, w tym jedna kobieta, pewnie po to, by pilnować żony, jakby do toalety chciała pójść.

Wszedł Pan do domu i...?
Powiedziałem do żony: "Asiu, nie denerwuj się, ja niczego nie zrobiłem, to się zaraz wyjaśni". Ku ich zdumieniu zdjąłem buty i włożyłem domowe pantofle. Naprawdę byłem przekonany, że to się zaraz skończy.

Ale się nie skończyło. Pojechał Pan na komendę.
I zaczęły się dziwne rzeczy. Posadzili mnie w jakimś pokoju. Jakiś policjant zaczął ze mną rozmawiać, ja nieopatrznie zapytałem, jak to możliwe, że zarzuca mi się oszustwa, skoro na zasadzie wpłaty na fundację operowałem matkę jednego z prominentnych prokuratorów wrocławskich. Do 16 nic się nie działo. Zapytałem, czy mogę sobie kupić w kiosku jakąś prasę i picie. Do 18 znowu nic. Zapada zmierzch i w końcu przychodzi policjant, który mnie zatrzymywał. Wziął mnie na przesłuchanie. Pokazał mi zarzuty, przeczytałem je, powiedziałem, że to są nieudokumentowane wypociny. Zapytałem, czy sprawdzili przepływy gotówki, kto się rozliczał z Narodowym Funduszem Zdrowia - bo zarzucano mi oszukiwanie NFZ. Przecież z NFZ rozliczała się księgowość i na wszystko były procedury i dokumentacja.

Ludzie, którzy kiedyś mieli tyle spraw do załatwienia, nagle przestali dzwonić, nie poznawali mnie na ulicy. Ale lepiej poznać się na kimś późno niż wcale.

Zarzucono Panu...
Oszukiwanie pacjentów i wprowadzanie ich w błąd w celu uzyskiwania korzyści majątkowej oraz oszukanie na wielomilionowe kwoty NFZ, ponieważ pacjentów prywatnych operowałem jako państwowych. Młodszy aspirant pracujący w wydziale przestępczości gospodarczej nie odróżniał pojęć "komercyjny" od "prywatny". "Pan operował prywatnych pacjentów na państwowym sprzęcie"!
Rozumiem, że pacjentów oszukiwał Pan, zmuszając ich do wpłacania pieniędzy na konto fundacji.
A jak można zmusić kogoś do wpłaty darowizny? Problem polegał na tym, że w tych procedurach leczniczych brali udział wszyscy: biuro ruchu chorych, moi asystenci, księgowość, dyrekcja, radca prawny, no i rzecz jasna ja. Przecież w roku 2004 dostaliśmy pismo z urzędu marszałkowskiego, że możemy świadczyć usługi komercyjne. Wybór był prosty: pacjent czeka w kolejce do operacji cztery, pięć, sześć lat i cierpi albo przy wsparciu rodziny, funduszu socjalnego zakładu pracy wpłaca darowiznę na konto naszej fundacji. Z tych pieniędzy fundacja pokrywała fakturę za protezę, pacjent trafiał na stół operacyjny w ciągu kilku miesięcy i automatycznie skracała się kolejka do zabiegów niekomercyjnych z NFZ. Ale zdarzali nam się pacjenci, którzy deklarowali wpłatę darowizny, po czym już w szpitalu mówili, że bezpłatne leczenie należy im się jak nie przymierzając psu buda. Pojedyncze osoby próbowały wymusić na NFZ zwrot poniesionych kosztów, choć kiedy cierpiały i nie chciały czekać w kolejce, zgadzały się na leczenie komercyjne. NFZ kierował do nas pisma i domagał się wyjaśnień, które każdorazowo otrzymywał. Wszyscy o takim trybie kwalifikowania do operacji wiedzieli. To co, głupich udawali?
Czy po tych doświadczeniach jest Pan za prywatyzacją służby zdrowia?
Za komercjalizacją, tzn. świadczeniem komercyjnych usług w ramach posiadanych rezerw. Uważam, że mimo tego koszmarnego śledztwa, w którym nic nikomu nie udowodniono, możemy mówić o sukcesie. Zoperowaliśmy znacznie więcej pacjentów, niż przewidywały to nasze kontrakty. Proszę się rozejrzeć, jakie terminy operacji wymiany endoprotez ma dzisiaj klinika Akademii Medycznej - 2018 rok. A w Jeleniej Górze to 2024! Byłem kiedyś na konferencji ekspertów w Krakowie, na której przedstawiłem wyliczenia - wieloletnie, z konieczności odległych terminów, leczenie zachowawcze, z fizjoterapią, drogimi lekami, pobytami sanatoryjnymi jest znacznie droższe niż wymiana stawu. Tylko u nas wszyscy myślą doraźnie.

Wróćmy do tego pokoju przesłuchań.
Przesłuchanie trwało chyba do 23. Dostałem protokół do przeczytania i podpisania. Jakiś koszmar, każde zdanie do poprawki. Zacząłem poprawiać, ledwie na oczy widziałem, ale w końcu skończyłem i pytam, czy już mogę iść do domu. I wtedy szok - "Nie, idzie pan na dołek". Musiałem oddać do depozytu sznurówki, zegarek, chcieli zabrać okulary, ale powiedziałem, że źle bez nich widzę. Cela obskurna, ściany pomazane jakimiś napisami, chyba od świecy, cztery barłogi z brudnymi kocami. Mam poważne problemy z kręgosłupem, w domu mam specjalne łóżko, bo na zwykłym nie jestem w stanie spać. Poprosiłem o widzenie z jakimś lekarzem. Przyszedł i zapytał, czy mam dokumentację choroby. Boże! A skąd miałem wiedzieć, że trafię do celi? Powiedziałem, że żona może przywieźć, dałem mu numer telefonu. Nawet nie zadzwonił do niej.

Czyli tej pierwszej nocy w celi Pan nie spał.
Nie. Doszło jakiś trzech zatrzymanych. Zacząłem chodzić po tym małym pomieszczeniu i nagle jeden wrzeszczy: "Siadaj, chuju, bo ci przypierdolę, że spać nie dajesz". Oniemiałem, a po chwili krzyczy drugi: "Zamknij ryja, kutasie, bo więcej hałasu robisz niż ten chuj, co łazi". Zmiękczanie trwa. Po południu przesłuchanie w prokuraturze. Już wiem, kto podpisał nakaz zatrzymania. Nadal nie domagam się adwokata. Przesłuchuje mnie osoba z dyplomem absolwenta wyższej uczelni. Powinna zrozumieć to, co mówię. Znów tłumaczę, że nic nie zrobiłem. I znów jakby ściana. Zaczynam się domyślać. Jest teza - winny. Jest założenie - nagłośnić i zamknąć w areszcie. Modne w tych czasach. Areszt wydobywczy. Przez moment zostajemy sami. "Pani prokurator, o co w tym wszystkim chodzi?" - " To ja panu powiem prywatnie, pan żerował na nieszczęściu starych, biednych ludzi, wsadzę pana na wiele lat". Wychodzimy po przesłuchaniu. No wreszcie kajdanki, odciski palców i dłoni, zdjęcia do kartoteki policyjnej. No, mają wreszcie kryminalistę z tytułem. Znowu cela i kolejna nieprzespana noc. Zaczynam się potwornie bać. Poprosiłem o zgodę na telefon do żony. Adwokataaaa! Ma natychmiast dzwonić do mecenasa Henryka Rossy.
Rano rozmawiam z nim i opisuję sytuację, "Przecież pan jest niewinny". Po południu sąd aresztowy. Prokurator unika rozmowy z moim adwokatem i gra na zwłokę. Mamy 3 godziny na zebranie poręczeń.

Dostałem protokół do przeczytania i podpisania. Jakiś koszmar, każde zdanie do poprawki.

Kto za Pana poręczył?
Marszałek Paweł Wróblewski, profesor Wojciech Witkiewicz, profesor Piotr Szyber, mój dziekan prof. Bernard Panaszek, rektor AWF prof. Tadeusz Koszczyc, dr Andrzej Wojnar, mój dyrektor Tadeusz Urban i moi asystenci oraz wielu innych. Moi szanowni koledzy z Towarzystwa Ortopedycznego milczeli.
Sąd nie przychylił się do wniosku prokuratury o tymczasowe aresztowanie Pana na trzy miesiące.
Młoda pani asesor. Pamiętam, jak składałem wyjaśnienia, zrobiło mi się słabo. Wyglądałem jak menel. Bez szczoteczki do zębów od dwóch dni, bez grzebienia, mydła, nieogolony. Oddala żądanie aresztu i odebrania prawa wykonywania zawodu. Utrzymuje poręczenie majątkowe 200 tys. Odebranie paszportu, meldowanie się 2 razy w tygodniu na komisariacie policji, zabezpieczenie majątkowe na poczet przyszłej grzywny 200 tys. złotych. Wychodzę.

Po trzech latach od zatrzymania prokuratura wydała decyzję o umorzeniu śledztwa przeciwko Panu, nie stwierdzając znamion przestępstwa.
I tak jak w 2006 roku zrobiono show, tak o umorzeniu nikt nic nie wiedział. Więc postanowiłem sam opowiedzieć o tym, co się wydarzyło.

Czego Pana nauczyły te trzy lata?
Że zdrowie jest najważniejsze - już nie będę grał w tenisa ani zdobywał pucharów na nartach. Mam do wymiany staw kolanowy. Rozpoznano u mnie czerniaka, przeszedłem poważną operację. Skurczyło się grono naszych znajomych. Ludzie, którzy kiedyś mieli tyle spraw do załatwienia, nagle przestali dzwonić, nie poznawali mnie na ulicy. Ale lepiej poznać się na kimś późno niż wcale. Przeżyłem śmierć cywilną.

Tak jak w 2006 roku zrobiono show, tak o umorzeniu nikt nic nie wiedział.

Na uczelniach stawałem przed moimi studentami z odium przestępcy. Kiedy umorzono tę sprawę, poprosiłem o głos na radzie wydziału.
I powiedziałem, że dziękuję tym, którzy nie wierzyli w te zarzuty, tych, którzy wątpili - rozumiem, a tym, którzy uwierzyli, nie życzę takiego doświadczenia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wróciłem z piekła - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska