Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ci moi wychowawcy towarzyszą mi do dziś

Piotr Zaremba
Archiwum
W Ewangelii Maria i Marta prowadzą przed Jezusem spór o to, która z nich wybrała lepszą cząstkę: czy ta, która krzątała się przy domowych zajęciach, czy ta, która zasłuchana chłonęła każde słowo Mistrza. W moim prywatnym rankingu ludźmi, którzy mogą o sobie powiedzieć: wybraliśmy najlepszą cząstkę, są nauczyciele

Przyjaciel od zawsze

Mam przedstawić dowody? Proszę bardzo. Nie tak dawno, w grudniu zeszłego roku, na warszawskiej Pradze-Południe zmarł wyjątkowy człowiek, człowiek instytucja, nauczyciel z powołania. Stefan Sudoł, który przez blisko 20 lat uczył fizyki w liceum Marii Skłodowskiej-Curie, na Gocławku. Kiedy to się stało, natrafiłem w internecie na garść jego nekrologów. Zamówionych nie tylko przez tych, którzy znali go z ostatniego okresu. Także i z wcześniejszych czasów, kiedy mieszkał na Śląsku. Natrafiłem na nekrolog zamówiony przez klasę, której był wychowawcą w technikum w Katowicach w latach… 1958-1962. W tekście tym nazwali go swoim przyjacielem. Próbowałem sobie wyobrazić łączącą ich przez tyle lat więź. Przecież ci ludzie sami już osiągnęli wiek emerytalny. Stefan, kiedy ich uczył, też był z kolei całkiem innym człowiekiem, ledwie początkującym nauczycielem. A to coś, co ich łączyło, przetrwało dziesięciolecia, ileś tam historycznych epok i przełomów.

Czy można sobie wyobrazić większą nagrodę po śmierci? Lepsze zwieńczenie własnego dorobku. Żaden z moich tekstów, a napisałem ich tysiące, nie da się porównać z czymś takim. Żaden nie wywarł takiego wpływu na ludzkie losy jak cicha przyjaźń łącząca wiecznie zaaferowanego, rubasznego fizyka z rozwichrzoną brodą łypiącego zza okularów na swoje kolejne klasy z jego dawno już brzuchatymi lub łysymi wychowankami.

Tych, co mu się szczególnie narazili, Sudoł potrafił nazwać patefonami łysymi

W modnych dziś debatach o szkole bez stresu Stefan Sudoł nie wziąłby udziału. Więcej nawet, on uznałby ją za stratę czasu. Swoim wychowankom, pisałem już o tym we wspomnieniu na jego temat opublikowanym zaraz po pogrzebie, poświęcał każdą chwilę. Ale potrafił huknąć (głos miał tubalny), a jak trzeba i cisnąć w gniewie kredą, dziewczyny nazywał Kaśkami, a tych co mu się szczególnie narazili, patefonami łysymi. Może jakiś wrażliwy stróż politycznej poprawności oskarżyłby go nawet o nadmierną surowość, bo nad powierzonymi sobie klasami sprawował rządy bez mała absolutne. Tylko że po latach i dziesięcioleciach nikt go nie oskarża, nikt nie narzeka, przeciwnie - wszyscy wspominają go z rozrzewnieniem, i ci, co dzięki niemu poszli na fizykę, i ci, co nie mieli z przedmiotami ścisłymi od czasów matury nic wspólnego. Każdy z nich, chłopak i dziewczyna, prymus i największy leń, miał bowiem pewność co do jednego. Że wychowawca o nim myśli i pamięta. Że, nie wstydźmy się takich słów, po prostu go kocha.

Postrach z papierosem

Aczkolwiek dawna szkoła, którą można by nazwać tradycyjną lub autorytarną, obfitowała w takie mocne osobowości, to przecież nigdy nie było pewności, że się na kogoś takiego natkniemy. Sam na przykład nie miałem we własnym liceum takiego jednego prawdziwego wychowawcy. Chodziłem do dobrej szkoły - Wyspiański był wtedy na Pradze-Południe najlepszy. Łatwo było dostać na koniec roku dwóję, słabsi odpadali, przenosili się do liceów gorszych lub po prostu bardziej wyrozumiałych. Moja wychowawczyni była starszą chorowitą i wystraszoną panią, którą każdego roku żegnaliśmy, po czym dowiadywaliśmy się, że jednak zostaje. Uczyli mnie przeważnie dobrzy wymagający nauczyciele, którzy przez palce patrzyli na to, że - będąc zdeklarowanym humanistą - z powodów towarzyskich uparłem się chodzić do klasy biologiczno-chemicznej, ale dzieliła nas szklana ściana. A może tylko swojej ówczesnej nieśmiałości zawdzięczam, że nie potrafiłem tej ściany przekroczyć?
Zetknąłem się jednak z dwojgiem nauczycieli niezwykłych. Pierwszą była matematyczka Anna Jałochowa, podobnie jak Sudoł człowiek instytucja. Cale swoje życie uczyła w tym jednym liceum, razem z mężem Bogdanem Jałochą. Oboje siali postrach, byli bezkompromisowi w swoich wymaganiach, na ich lekcjach panowała głucha cisza. Pani Jałochowa była osobą ekscentryczną w swoich długich butach i z nieodłącznym papierosem, którego wbrew wszelkim zasadom bhp potrafiła palić na lekcjach. Ona także nie zdałaby współczesnego testu na wyrozumiałego nauczyciela. Przed jej lekcjami dostawaliśmy palpitacji, a ona potrafiła nazywać nas skubańcami (skandal, toż to czysty mobbing!).

A jednak zawsze miałem poczucie, że ta surowa skryta pani wie o mnie dużo więcej, niż by to wynikało z naszych zdawkowych kontaktów. Gdy moja mama przerażona moimi dwójami z matematyki rozmawiała z nią o mnie parę razy, matematyczka doskonale wiedziała, z kim się koleguję i o czym marzę. A kiedy stanąłem w końcu do maturalnego egzaminu z matematyki i zdałem go, zwierzyła się mojej mamie, że bardzo się o mnie bała. Nie mam skądinąd wątpliwości, że by mnie oblała, gdybym nie rozwiązał zadań na trójkę.

Drugą niezwykłą osobą, którą poznałem w Wyspiańskim, był pan od historii - Tadeusz Żytkiewicz. Nie uczył mojej klasy, ale prowadził kółko historyczne, i to on przygotował mnie do olimpiady, którą wygrałem w trzeciej klasie, zapewniając sobie wstęp na studia. Był powściągliwym liberalnym członkiem partii, który - przygotowując mnie u siebie w mieszkaniu - odpowiadał mi na pytania o Katyń, rozwiązanie KPP czy stalinowskie zbrodnie (a był gorący rok 1981 i takie pytania kręciły człowieka jak mało kiedy). Nigdy nie nawiązałem z nim naprawdę bliskiego kontaktu, był zdystansowany, odległy (podobnie jak pani Jałochowa), wyczuwałem cały czas, że dzieli nas wysokość przysłowiowej katedry, z której do mnie przemawiał. A jednak jestem mu głęboko wdzięczny. Nie tylko za to, że jako pierwszy pokazał mi, jak się analizuje historyczne źródła. Także i za to, że potraktował mnie poważnie.

Maturę robiłem w trudnym roku 1982, podczas stanu wojennego, miałem już starszych kolegów na uniwersytecie i ze szkoły wyrosłem dosłownie z dnia na dzień. Potem samemu ucząc przez pięć lat w szkole na przełomie komunizmu i III RP, popełniłem wszystkie możliwe błędy początkującego nauczyciela i wychowawcy. Potrafiłem być nadmiernie surowy i zbyt wyrozumiały - obie postawy nie popłacały. Dziewczęta z mojej pierwszej czwartej klasy, które przygotowywałem do matury, zgłosiły pretensje, że nie rozumieją, dlaczego z prac maturalnych dostały marne trójczyny, skoro w ciągu roku było tak przyjemnie. Pojąłem wtedy, że uczniowie niekoniecznie mają prawo do oceny dobrej. Ale na pewno mają prawo do sprawiedliwej.

Nie mam wątpliwości, że by mnie oblała, gdybym nie rozwiązał zadań na trójkę

Piętno na moim życiu

Po latach obie moje szkoły, ta, do której chodziłem, i ta, w której sam próbowałem innych czegoś nauczyć, powróciły raz jeszcze - za sprawą portalu Nasza-klasa. Przekonałem się wtedy, że i Anna Jałochowa, i Stefan Sudoł (z którym miałem zaszczyt przez pięć lat pracować) są na samym topie wszelkich uczniowskich rankingów.

Reprezentowali całkiem różne typy obecności w życiu swoich wychowanków: Stefan był wychowawcą totalnym, zabierającym swoje kolejne klasy na wycieczki w góry, czasem aż do upierdliwości obecnym w ich życiu. Pani Jałochowa, która zmarła pół roku przed nim, pozostawała osobą mniej dostępną, właściwie trochę tajemniczą. Była reliktem czasów, gdy kontaktowi z nauczycielem towarzyszyła trema granicząca ze strachem. A przecież trudno było przeczytać tyle miłych słów, co o niej i o jej mężu, na naszoklasowych forach. Przecież w końcu i ona wyryła na moim życiu piętno nie do starcia. Do dzisiaj jakoś mi towarzyszy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska