Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lekarze z Lotniczego Pogotowia zawsze lecą z nadzieją

Katarzyna Kaczorowska
W tym zawodzie liczy się doświadczenie, profesjonalizm i wrażliwość, choć tę ostatnią trzeba trzymać mocno na wodzy. Bo przede wszystkim mają myśleć o tym, że ratują ludzkie życie, a dopiero gdy zrobią wszystko, by je uratować, przed oczami mają obrazy, jakich nie życzą nikomu. O ekipie Lotniczego Pogotowia Ratunkowego pisze Katarzyna Kaczorowska.

Najtrudniej jest, kiedy lecą ratować dziecko. Można tylko w bezsilnej złości zaciskać pięści i myśleć o bezbrzeżnej głupocie dorosłych. Bo i co można myśleć o babci, która parzyła kury i zostawiła odkryty wielki garnek z wrzątkiem, choć w pobliżu była wnuczka? Lecą do nieludzko poparzonego małego ciałka - zgodnie z procedurą na wylot od momentu odebrania zgłoszenia "na ratunek życia" mają cztery minuty - lądują i błyskawicznie przetransportowują je tam, gdzie czeka na nie ratunek. Ale wiedzą, że nawet jeśli przeżyje, będzie okaleczona do końca życia pełnego cierpienia.

Pozorny spokój peryferii

Plac przed wrocławskim terminalem. Przed budynkiem sznur taksówek i grupki podróżnych nerwowo palących papierosy. Dokładnie po drugiej stronie ulicy Skarżyńskiego, na przystanku, z minuty na minutę gęstniejący tłum w porywistym wietrze czeka na spóźniający się autobus 406. I tylko przy baraku na końcu placu, tuż obok bramy, na której widnieje tabliczka "Bez przepustki wstęp wzbroniony", nie ma nikogo.
Baza wrocławskiej filii Lotniczego Pogotowia Ratunkowego od ponad dziesięciu lat jest bazą tymczasową. LPR przeniosło się tu, kiedy rozbudowywano terminal. I czeka na nową siedzibę. Jest nadzieja, że kiedy do Wrocławia w lipcu przyleci eurocopter, szybko stanie i nowa siedziba. Jest jednak jeden plus tej tymczasowości - z baraku do śmigłowca jest może minuta biegu. Cenna minuta, kiedy w pokoju operacyjnym zadzwoni telefon z wezwaniem.

Zaczyna się czekanie

Wtorek, 2 marca. 9 rano. Dyżur mają pilot Jacek Basiak (wypożyczony ze Szczecina, bo koledzy jadą do Niemiec na szkolenie z pilotażu eurocoptera), lekarz Krzysztof Jankiewicz (w pokoju socjalnym je śniadanie i zdecydowanym tonem mówi: - Nie udzielam żadnych wywiadów) i ratownik Grzegorz Frańczak (- W pogotowiu pracuję od 1989 roku, w LPR od 10 lat, a przeszedłem, co tu kryć, z powodów finansowych).
Wszyscy przebrani, gotowi w każdej chwili wybiec z baraku, by wsiąść do śmigłowca. I tylko Jarosław Domański, szef wrocławskiej filii, pilot, siedzi w fotelu w cywilnym ubraniu. Przyjechał na Skarżyńskiego porozmawiać o pracy w LPR, choć ma wolne (- Nigdy nie wiadomo, jak będzie na dyżurze, możemy mieć czasu, ile tylko będziemy chcieli, a może się okazać, że nawet 5 minut nie będziemy w bazie).

Dramat i cud

Z dziennikarzami w LPR rozmawiać nie chcą. Domański (jak szefowie w Warszawie, w centrali, dali zgodę, to po przełamaniu pierwszych lodów opowiada o swojej pracy) mówi wprost: - Wszystko zmieniło się 17 lutego, rok temu. Kolega zamienił się ze mna na dyżury. Siedziałem w domu i nagle zadzwonił do mnie znajomy. I powiedział tylko: "jak dobrze, że cię słyszę". Resztę dnia spędziłem między telewizorem i telefonem.

Najtrudniej jest, kiedy lecą ratować dziecko.

17 lutego 2009 roku, o godzinie 8 rano śmigłowiec LPR lecący do rannych w karambolu na autostradzie A4 runął w zagajnik w Jarostowie, 50 kilometrów od Wrocławia. Na miejscu zginęli pilot Janusz Cygański i ratownik Czesław Buśko. Przeżył Andrzej Nabzdyk, lekarz, któremu udało się zawiadomić o katastrofie kolegów z pogotowia. Ci przez godzinę szukali wraku. Po tym, co zobaczyli, twierdzą, że to cud, że Andrzej Nabzdyk żyje i wrócił do pracy.
Domański kręci głową. Na twarzy maluje mu się wyraz niedowierzania i uznania.
- Niech pani napisze, że Andrzej był, jest i będzie zawsze lekarzem LPR. Nieraz odbiera nasze telefony w czasie pracy w pogotowiu ratunkowym. To naprawdę niesamowite, że udało mu się z tego wszystkiego wyjść. Stracił nogę, ale nie stracił wewnętrznej siły. I mówi, że przecież noga służy tylko do podpierania się - mówi.

Najważniejsze jest doświadczenie

Rok temu nie tylko we wrocławskim oddziale LPR nastroje jednak były fatalne. Złościły ich pytania o to, co czuli, kiedy dowiedzieli się o śmierci kolegów. No bo co można czuć w takiej chwili? Dzisiaj podkreślają, że najważniejsze w ich pracy jest doświadczenie. Pilot musi mieć wylatane ponad 100o godzin jako dowódca załogi. A że w Polsce pilotów śmigłowców jest niewiele ponad 200, z tego w LPR ponad 40, nic dziwnego, że średnia wieku zbliża się do pięćdziesiątki.
Konkretni, pragmatyczni, nie dzielą włosa na czworo. Domański zapytany, co czuje, kiedy myśli, że tego dnia, 17 lutego 2009 to on miał mieć dyżur i mógł pilotować w tym dniu śmigłowiec, ze zdziwieniem patrzy i w końcu mówi: - Nie zastanawiałem się, co by było gdyby… Wszyscy analizowaliśmy ten wypadek. Nastąpiło nagłe załamanie pogody i pogorszenie warunków, ale nikt nie jest w stanie post fatum przewidzieć jakie decyzje podjąłby w podobnej sytuacji w powietrzu. Oczywiście dzisiaj można gdybać, nic jednak nie zmienia faktu, że w tym zawodzie najważniejsze jest doświadczenie.

Trudna równowaga

Nic też nie zmienia faktu, że ekipa LPR to prawdziwa elita ratowników i zdają sobie sprawę z wkalkulowanego w ich pracę ryzyka. Chętnych do pracy nie brakuje, wszyscy kandydaci przechodzą ostre egzaminy, ale oprócz egzaminów liczy się jeszcze coś takiego, jak postawa moralna. - Nazwałbym ją równowagą pomiędzy wrażliwością, odpowiedzialnością i profesjonalizmem. Pamiętam, jak chyba rok temu lecieliśmy do dziewczynki porażonej przez piorun. Dzieci zbierały truskawki na polu. Zaczęło się chmurzyć, szła burza.

Nic też nie zmienia faktu, że ekipa LPR to prawdziwa elita ratowników

Odłożyły kobiałki. Dziewczynka podniosła rower i wyjęła komórkę, żeby zadzwonić do mamy i powiedzieć jej, że wracają do domu. I wtedy uderzył w nią piorun. Jedna chmura, jeden błysk i zmasakrowane dziecko. Do dziś mam przed oczami matkę oszalałą z bólu i przerażenia biegającą wokół naszego śmigłowca. I tą matką też trzeba było się zająć. Do śmigłowca zabrać jej nie mogliśmy, musieliśmy ją choć trochę uspokoić i powiedzieć, do którego szpitala ma jechać - opowiada Domański.
Dziewczynkę udało się uratować, ale to właśnie loty do dzieci są najtrudniejsze psychicznie. Każdy myśli wtedy o własnych dzieciach, o wnukach. A gdyby im coś się stało?

Taki spokojny dzień

Z otwartych drzwi baraku dolatuje chłodne, marcowe powietrze. Słońce nie ogrzewa zimnego wiatru. Jacek Basiak co chwilę sprawdza warunki pogodowe, co jakiś czas podchodzi do mapy wiszącej na ścianie. Kiedy dzwoni telefon, zamieramy na moment - to może być sygnał do wylotu. Ktoś dzwoni do Domańskiego. Fałszywy alarm. Wtorek, 2 marca, był spokojnym dniem. Nie wylecieli na ratunek ani razu. KAK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska