Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najlepiej smakuje zakazany owoc. Zwłaszcza jeśli zakazuje Bratkowski

Bogdan Rymanowski
Stefana Bratkowskiego lubię, cenię i szanuję. Gdy byłem nastolatkiem, z wypiekami na twarzy słuchałem jego "Gazety Dźwiękowej", którą z taką pasją tworzył w latach 80.

Wtedy, w świecie cenzury i komunistycznej propagandy, nagrywana przez niego kaseta magnetofonowa była jak powiew świeżego, wolnego słowa. To był taki radiowy "one man show", w którym ten wybitny dziennikarz komentował zakłamaną rzeczywistość, a chwilę później, dla rozluźnienia, puszczał "zakazane piosenki" Kaczmarskiego czy Kelusa.

Z tym większym szokiem przyjąłem to, co honorowy prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich myśli dzisiaj o tym, co dziennikarzom wolno, a czego nie wolno. Stefan Bratkowski ogłosił swój prywatny bojkot książki Artura Domosławskiego o Ryszardzie Kapuścińskim. W "Faktach" TVN potępił ją w czambuł, mimo że - jak z pełną szczerością przyznał - książki nie przeczytał i czytać nie zamierza. Bratkowski na tym nie poprzestał i oświadczył, że "kąsanie żywych bezbronnych jest zadaniem foksterierów, ale kąsanie bezbronnych umarłych jest satysfakcją hien". To słowa równie mocne, co niesprawiedliwe.

Stefan Bratkowski ma święte i niezbywalne prawo do nieczytania książek, których czytać nie chce. Nikt nie ma też prawa do dokonywania "intelektualnego gwałtu", jakim byłoby zmuszanie do lektury osoby, która sobie tego wyraźnie nie życzy. Nie mogę jednak pojąć, jak ktoś, kto książki nie przeczytał, tak autorytatywnie może wypowiadać się na jej temat?! To przecież absurd. Porównywalny z tym, gdy krytyk filmowy chce pisać recenzję bez pofatygowania się wcześniej do kina.

I Stefan Bratkowski, i Artur Domosławski uważali Ryszarda Kapuścińskiego za swojego przyjaciela. Ich ostra polemika to jednak coś więcej niż tylko spór przyjaciół o interpretacyjną schedę po zmarłym trzy lata temu pisarzu. To spór o wolność słowa. O to, czy można pisać o autorytetach, które niedawno odeszły, a także o tych, którzy żyją nadal.

Stefan Bratkowski ma prawo do nieczytania książek, których czytać nie chce. Jednak niech się o nich wtedy nie wypowiada

W przypadku Kapuścińskiego pytanie brzmi: czy pisać o jego życiu intymnym, zgodności książkowych szczegółów z rzeczywistością czy współpracy pisarza ze służbami specjalnymi PRL? Jednym słowem - czy pisać o wszystkim, czy tylko o rzeczach wybranych? Nie mam żadnych wątpliwości, że odpowiedź jest jedna, a wyraża się w starej, rzymskiej mądrości, że "przyjacielem mi Platon, lecz większą przyjaciółką jest prawda".

Jeśli zaś chodzi o "satysfakcję hien", to warto przypomnieć Stefanowi Bratkowskiemu, że ktoś kiedyś podobnych słów już użył. Było to ponad pół wieku temu, podczas Kongresu Intelektualistów we Wrocławiu. Tym kimś był Aleksander Fadiejew, szef Związku Pisarzy Radzieckich, oskarżający zachodnich pisarzy o zdradę proletariatu. "Gdyby szakale mogły nauczyć się pisać na maszynie, gdyby hieny umiały władać piórem, to, co by tworzyły, przypominałoby książki Millerów, Eliotów, Malraux i innych Sartre'ów" - grzmiał Fadiejew. Myślę, że porównanie Domosławskiego do hieny jest równie obraźliwe jak porównanie Bratkowskiego do Fadiejewa.

I jeszcze jedno. Domosławski ma prawo być wściekły na Bratkowskiego. Jednak w duchu powinien mu być wdzięczny. Bo nic tak nie smakuje jak zakazany owoc. Zwłaszcza gdy jego skosztowania odradza sam Bratkowski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska