Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Skoczylas: Sejm? Nigdy! Zostaję na wrocławskim podwórku

Robert Migdał
Jerzy Skoczylas - kabareciarz, radny, aktor... Kto wie, co go jeszcze czeka?
Jerzy Skoczylas - kabareciarz, radny, aktor... Kto wie, co go jeszcze czeka? Michał Pawlik
Czy w domu jest ponurakiem, co mu się podoba w Dodzie, dlaczego zrobił gitarę elektryczną z deski do prasowania, za co nazwano go homofobem i jakim cudem tuż po skończeniu studiów został... profesorem, opowiada Jerzy Skoczylas, satyryk Elity i Studia 202 oraz wrocławski radny miejski.

Ma Pan w domu emaliowane garnki z Olkusza?
Jak najbardziej. I to kilka zestawów, w tym jeden szczególny. Na 60. urodziny dostałem od prezydenta Rafała Dutkiewicza wielkie, ładnie zapakowane pudło, ze wstęgą. I był w nim komplet garnków z Olkusza. Bardzo się z niego ucieszyłem. Miałem oczywiście takie garnki już wcześniej. Bo nie wypadało urodzić się w Olkuszu i nie mieć ich w kuchni. Te garnki to kawał mojej historii i mam do nich duży sentyment. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy fabryka prosperowała znakomicie i robiła takie ciekawe rzeczy, jak emaliowany serwis do kawy z metalu. Filiżanki, talerzyki wyglądały z daleka jak porcelana. Miałem kiedyś taki zestaw i moim ulubionym żartem było z krzykiem upuszczać te filiżanki przy gościach na podłogę. Wszyscy krzyczeli: "Oj, rozbiło się".

A gotuje Pan w tych garnkach?
Lubię kucharzyć, ale... kiedy nie muszę, to tego nie robię. Choć niekiedy sytuacja domowa mnie do tego zmusza.

Co? Po kłótni z żoną, jak jeść nie chce dać?
Tak zwany "szlaban na gary" - jak mawiała młodzież. Ale nie, to nie o to chodzi. Żona nawet gdy jest zła, po kłótni, nadal mi gotuje.

Żonę też ma Pan z Olkusza...
Zgadza się. Poznaliśmy się podczas wakacji na basenie w Olkuszu. Szpanowałem jako student. Dziewczyna wpadła mi w oko i tak zostało, a raczej została moją żoną.

Lubię kucharzyć, ale... kiedy nie muszę, to tego nie robię.

Prężenie klaty? Skoki do wody?
No przecież widać nadal, jaki jestem "kulturycha". Mariusz "Strongman" Pudzianowski przy mnie wysiada.
Ile jesteście już razem?
O Boże, po ślubie, żebym nie skłamał, 37 lat! To już jest spory wyrok, prawda? Żonę mam ciągle tę samą, jedną, i wierzę, że jeszcze wiele razem wytrwamy. Po tylu latach bycia razem nie wypadałoby już robić jakichś numerów na boku.

Powiedział Pan kiedyś: "Żona ciągle ta sama, bo nijak mi do Holandii, gdzie można ożenić się z chomikiem".
Mój wiek upoważnia mnie do tego, żeby mieć konserwatywne poglądy w kwestii małżeństwa. I nie ukrywam - takie mam.

No, swego czasu nazwano Pana homofobem.
Jeżeli uznaje się człowieka, który uważa, że związek kobiety i mężczyzny to jest sprawa normalna i że to jest homofobia - to jestem homofobem. Przyznaję się do tego. I z takim przekonaniem umrę: małżeństwo to kobieta i mężczyzna.

Gejów i lesbijek Pan nie lubi?
W ogóle mnie ten temat nie interesuje: nie mam do nich ani sympatii, ani antypatii.

Żonę mam ciągle tę samą, jedną, i wierzę, że jeszcze wiele razem wytrwamy. Po tylu latach bycia razem nie wypadałoby już robić jakichś numerów na boku.

Może to dlatego, że pochodzi Pan z dużej rodziny?
Pod jednym dachem żyły pokolenia: ciotki, wujkowie. Zmuszała nas do tego sytuacja. W Olkuszu, przy ul. Krakowskiej 18, istnieje do tej pory kamienica, w której wszyscy mieszkaliśmy. Do takiego codziennego, zwykłego obiadu siadało 12-13 osób. Rozmawialiśmy, dyskutowaliśmy na różne tematy. Kamienica była pamiątką po dobrych, przedwojennych czasach, kiedy rodzinie dobrze się powodziło. Mój pradziadek Ignacy miał dwie restauracje w Olkuszu: resursę kupiecką i "Bagatelkę". Po domu poniewierały się sztućce, niektóre z napisami firmowymi, beczki po kawie brazylijskiej, którą sprowadzano do restauracji. W pokojach były ciekawe urządzenia: na przykład wielki gramofon, który sam zmieniał płyty - oczywiście popsułem go, bo kto daje dziecku takie rzeczy do zabawy (śmiech).
Dorastanie w takiej wielkiej, tradycyjnej rodzinie dało Panu pozytywny bagaż na przyszłość?
Myślę, że tak, bo czułem się z moimi bliskimi bardzo bezpiecznie. Dość wcześnie straciłem tatę - zmarł, kiedy miałem 13 lat, a ten dom dawał mi azyl: zawsze miałem się do kogo przytulić - jak się podpadło u babci, to leciało się do dziadka, jak u dziadka się coś przeskrobało - biegło się do wujka... To dawało mi dużo ciepła.

Plusy dużej rodziny. Nie był to jednak bogaty dom.
Nie przelewało się. O frykasach nie było mowy: niekiedy jadło się chleb z dżemem lub smalcem przez cały dzień, a szynkę tylko na święta. Po tych ciężkich, biednych latach w dzieciństwie dzisiaj liczy Pan każdy grosz? Nie mam tej cechy, mimo że mój rodowód wywodzę z Krakowskiego, więc powinienem być "centusiem". Nie mam za wielu zalet, ale wady skąpstwa nie posiadam.

Z Olkusza do Wrocławia jest kawałek drogi. Jak Pan trafił na Dolny Śląsk?
To przypadek. Moja siostra, starsza ode mnie o dwa lata, znalazła się we Wrocławiu na studiach. Szukała miasta, gdzie można studiować chemię. A tej specjalności nie było wtedy w Krakowie, gdzie mieliśmy najbliżej, i dlatego wybrała Wrocław. I kiedy chciałem iść na studia, to mama zadecydowała, żebym poszedł do Wrocławia: chciała mieć dzieci w jednym mieście, bo twierdziła, że będzie nam raźniej, że będziemy sobie nawzajem pomagać.

Patrzyłem na kolegów z Wrocławia, którzy po tym mieście się poruszali swobodnie. A ja? Taka bidula byłem.

I jak już Pan trafił z trochę mniejszego miasta do większego, do Wrocławia, to nie czuł się Pan przytłoczony?
To był dla mnie szok. Byłem bardzo zestresowany, miałem małomiasteczkowe kompleksy. Zwłaszcza że patrzyłem na kolegów z Wrocławia, którzy po tym mieście się poruszali swobodnie. A ja? Taka bidula byłem. Poza tym, gdy już trafiłem na studia, to ciągle miałem strach przed tym, że mnie z nich wyrzucą i trafię do wojska. I to na dwa lata.

To była dobra motywacja do nauki?
Pilnie zakuwałem, bo odsiew był duży - jak cię wywalili, to nie było jak przyczepić się do jakiejś szkółki prywatnej i przeczekać.
Jak się Pan pozbył tych kompleksów?
Nie ukrywam, że bardzo pomógł mi w tym kabaret. Kiedy zacząłem występować, na trzecim roku, dowartościowałem się - nie byłem już szeregowym, anonimowym studentem. Coś znaczyłem, byłem na jednym przeglądzie piosenki, drugim.

Jeszcze jakieś kompleksy?
Pewnie, że tak. Na przykład to, że inni koledzy byli lepiej ubrani ode mnie. Ja sobie nie mogłem pozwolić na dobre dżinsy, jakieś "wranglery" czy "levisy". Nosiłem zwykłe "szariki".

Szariki?
Tak się mówiło na dżinsy krajowe produkowane w Legnicy. Chyba ich nazwa wzięła się stąd, że miały szary kolor. To była podróba dżinsu z jakiegoś barwionego płótna. A swoje pierwsze, prawdziwe dżinsy kupiłem dużo później, za 8 do-larów. Byłem z nich niezwykle dumny. Tak długo je nosiłem, aż rozleciały się na mnie.

Dorabiałem sobie z kolegami myciem okien. To było intratne zajęcie, dawało spore apanaże.

Ale nie siedział Pan bezczynnie na studiach i oprócz kabaretu i nauki zarabiał Pan też pieniądze ciężką, fizyczną pracą.
Dorabiałem sobie z kolegami myciem okien. To było intratne zajęcie, dawało spore apanaże. Można było sobie pozwolić za te zarobki na piwo, które było wtedy rarytasem. Bo wtedy były dwa gatunki piwa: "piwo jest" i "piwa brak".

Mył Pan takie zwykłe okna, w domach, czy też na wysokościach, jak za czasów studenckich Donald Tusk?
Nie robiłem takich ekstremalnych zleceń.
To szkoda. Być może byśmy teraz rozmawiali w rezydencji premiera. A dzisiaj żona ma pożytek z tej Pana nauki mycia okien w młodości?
Nie stronię od żadnych prac domowych, choć jestem bardziej wykorzystywany przez małżonkę do spraw technicznych. Bo tej inżynierii z politechniki trochę we mnie zostało: lubię majstrować, robić półki, kontakt przesunąć, lampę utwierdzić. Mam swój warsztat w domu, swoje narzędzia. Bo w domu to zawsze się coś urwie, coś trzeba przykręcić, coś się złamie - wtedy wkraczam do akcji. Lubię tak sobie podłubać.

Uspokaja to Pana?
Bardzo. A moją drugą odskocznią jest rower.

Ile kilometrów dziennie Pan pokonuje?
8 kilometrów, a rocznie - 1600.

W kasku na głowie?
Nie.

Nie szkoda głowy?
Szkoda. Przyznaję: bez kasku jeżdżę z głupoty.

Wówczas po studiach technicznych był nakaz pracy: była obowiązkiem. Trzeba było studia odrobić.

Pana byli uczniowie nie byliby dumni. Ich autorytet, a bez kasku. Bo po skończeniu Politechniki Wrocławskiej, o czym niewielu wie, poszedł Pan uczyć do szkoły.
Nie będę tutaj opowiadał historii o powołaniu, bo to nieprawda. Wówczas po studiach technicznych był nakaz pracy: była obowiązkiem. Trzeba było studia odrobić. Wtedy kabaret działał już dość sprawnie i szukałem pracy, gdzie nie trzeba lecieć na szóstą do roboty. I wtedy przyszedł mi do głowy pomysł: szkoła. I wakacje, i wolne soboty, i niedziele. I tak trafiłem do technikum samochodowego jako nauczyciel elekrotechniki samochodowej. I zostałem "profesorem". Śmiałem się z kolegów, że oni byli zaledwie magistrami, a ja tuż po studiach od razu miałem tytuł profesorski.
Do dzisiaj się Panu uczniowie kłaniają?
Tak jest. Spotykam ich na krańcach świata i chyba byłem dobrym profesorem, bo wszyscy byli uczniowie witają mnie uśmiechem.

To ta szkoła nie była dla Pana przekleństwem? Pytam, bo chodzi takie powiedzenie: "Obyś cudze dzieci uczył".
Po pracy w szkole nabrałem szacunku do tego zawodu: to jest ciężki kawałek chleba. Podziwiam nauczycieli: trzeba mieć końskie zdrowie i nerwy. Uczenie w technikum samochodowym przydało się w przyszłości. To były czasy, kiedy części do malucha się nie kupowało, tylko załatwiało. A ja miałem już swoich uczniów rozsianych po wszystkich polmozbytach, a jak nastał kryzys paliwowy - spotykałem ich na stacjach benzynowych. Przez to miałem "przody": nigdy nie było problemu z paliwem czy częściami do auta.

Pan, jako członek estradowej Elity, czuje się członkiem elity Wrocławia?
Nie. Nie miałem i nigdy nie będę miał jakichś gwiazdorskich zapędów. Jestem raczej skromnym człowiekiem, choć czasem mam w sobie trochę próżności. To jest bardzo przyjemnie, że w niektórych sytuacjach jestem rozpoznawalny. Już nie jestem takim chłopakiem z prowincji, co to przyjechał z Olkusza do Wrocławia, i nie wiedział, jak się wsiada do tramwaju. Czuję się w tym mieście dobrze.

Ale powiedział Pan kiedyś, że "nie jest tak popularny jak Doda Elektroda". Dobrze usłyszałem w tym nutkę zazdrości?
Nie, to żadna zazdrość, to był żart - z kolegami lubimy sobie pokpiwać z Dody i Michała Wiśniewskiego, bo tego typu popularności, jaką ma Doda, czyli opartej na skandalu czy obyczajowych sprawach, nigdy bym nie chciał mieć i nikomu nie zazdroszczę.

Doda to jest znakomita dziewczyna i trzeba być bardzo fałszywym, żeby tego nie widzieć.

Doda popularność zrobiła na wyglądzie.
Co do wyglądu Dody, to ja zarzutu nie mam (śmiech). Lubię sobie na nią popatrzeć. To jest znakomita dziewczyna i trzeba być bardzo fałszywym, żeby tego nie widzieć. Mogę dyskutować o jej intelekcie czy jej umiejętnościach wokalnych, ale co do tego, że jest to atrakcyjna kobieta - nie mam zupełnie wątpliwości. Podoba mi się. Ale żadnego jej przeboju nie zanucę. Nie znam.
Dobrze Pan śpiewa?
Śpiewam, ale czy dobrze? Nie mnie oceniać.
Jeden z Pana kolegów z Elity, nie zdradzę który, mówi o Pana talencie wokalnym: "Carreras to on nie jest"... No rzeczywiście, do Jose Carrerasa mi daleko. Ale w zwykłym śpiewaniu nie mam problemu z tonacją, czyste dźwięki ze mnie wychodzą. Śpiewam jednak tylko zawodowo: nie kusi mnie, żeby sobie coś zanucić przy goleniu.
[b]Za to dobrze Pan gra na gitarze.

Gitara to kawałek mojej historii. Zaczęło się w ogólniaku: założyliśmy sobie zespół bigbitowy. Nosił nazwę "Maturzyści", bo to była już 10. klasa - skłanialiśmy się ku maturze. Trzy gitary i perkusja.

I długie włosy.
A, z tymi włosami to był problem. Jasne, że chciałem mieć długie, ale w szkole gonili. Pani nauczycielka mówiła: "Wyjdź i przyjdź jak człowiek". To było hasło, że trzeba iść do fryzjera. Co myśmy się nakombinowali, żeby mieć długie: głównie to było przylizywanie na mokro, na wodę, żeby nie było widać, że jest ich dużo. No bo jak to: "bigbitowiec" bez długich włosów? Bo kiedyś długie włosy to było coś, nie to, co dzisiaj - kiedy patrzę na Pana łysą głowę...

Same mi wypadły. Nic na to nie poradzę. W zespole grał Pan na gitarze elektrycznej.
Mieć zwykłe "pudło", to nie był honor. Więc sobie sam zrobiłem elektryczną z... deski do prasowania.

Pani nauczycielka mówiła: "Wyjdź i przyjdź jak człowiek". To było hasło, że trzeba iść do fryzjera.

O matko, z deski?
No tak, kupienie gitary elektrycznej to był dla mnie finansowy kosmos. Więc wyrysowałem na desce kształt gitary, poszedłem do stolarza, żeby mi piłą wyciął, a resztę sam czyściłem pilniczkiem. Później lutnik zrobił mi gryf, elementy elektroniczne wziąłem z telefonu, pomalowałem ją na biało i grałem.
Ma Pan ją do dzisiaj?
Niestety, nie. Gdzieś się zawieruszyła przez te wszystkie lata.

Myślałem, że w muzycznym szale połamał ją Pan na jednym z koncertów o scenę.
Nie, myśmy się wzorowali bardziej na "Bitelsach" niż na "Stonsach", wie Pan: garniturki, krawaciki.

Dziewczyny szalały na koncertach tak jak na "Bitelsach"?
Do ekscesów i samobójstw nie dochodziło (śmiech). Biustonoszy też nam dziewczyny na scenę nie rzucały, ale rzeczywiście mieliśmy u nich większe powodzenie niż inne chłopaki.

To kusiło do prowadzenia grzesznego życia. Jest Pan osobą bardzo religijną. Jakie najczęściej Pan grzechy popełnia?
O wszystkich nie powiem.

No to te, które Pan zawierza księdzu w konfesjonale.
Spowiadam się ze swoich słabości. Ulegam pewnym pokusom i chyba największym moim grzechem jest to, że nie mam zbyt silnego charakteru. Ooo. I jeszcze lenistwo, i nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu.

Mamy swoje ludzkie wady, ale docieramy się i potrafimy ze sobą żyć.

No, nie dziwię się. Z kolegami z Elity trudno byłoby się miarkować w jedzeniu i piciu. Spędził Pan z nimi większość swojego życia. Nie ma Pan niekiedy dość Szelca i Niedzielskiego?
Nie kłócimy się na polu artystycznym - i pewnie dlatego tak długo ze sobą wytrzymujemy. Mamy jednak swoje ludzkie wady, ale docieramy się i potrafimy ze sobą żyć.
To jakie ma Pan wady?
Złośliwy jestem trochę. Nie potrafię łatwo odpuścić, taki zacięty jestem, niekiedy nawet w bardzo błahych sprawach. Lubie jątrzyć - to jest silniejsze ode mnie, choć potem tego żałuję. A jak już jest jakiś między nami spór - to nie chodzimy do adwokata, tylko do baru, i tam mediacje bardzo szybko się odbywają. Jak dotąd wszystkie kończyły się powodzeniem.

Jak w starym, dobrym małżeństwie.
No tak. Z chłopakami trwam w jednym związku dłużej niż z żoną.

Niektórzy koledzy narzekają, że jest Pan bardzo pedantyczny. Ma Pan wszystko poukładane, zapisane w kalendarzu.
Tego porządku nauczyłem się od żony - ona jest taka układna i skrupulatna. Bo wcześniej taki nie byłem. A teraz bez tego porządku bym zginął, bo pamięć już nie ta - profesor Alzheimer się kłania. Ale nie ustawiam w łazience szamponów od najmniejszego do największego i ręczników równo na kaloryferze.

Złośliwy jestem trochę. Nie potrafię łatwo odpuścić, taki zacięty jestem, niekiedy nawet w bardzo błahych sprawach.

Mnie denerwuje pedantyzm mojej żony - te słoiczki równiutko w kuchni poukładane, ubrania w kosteczkę ułożone w szafie. A Pana co denerwuje u innych ludzi?
Czuję się bezsilny wobec chamstwa, wobec wulgarności. Sam używam przekleństw - nie będę ukrywał, że jestem jakimś tam świętoszkiem: kiedy się walnę młotkiem w palec, to nie krzyczę: "Och, cóż mi się stało!", tylko: "O, żeż, ty...", i tak dalej. Rażą mnie jednak wulgaryzmy, które słyszę na ulicy, od młodych ludzi, których nie krępuje to, że używają przekleństw w zwykłej rozmowie jako przerywnika: tak jakby im innych słów brakowało. Dam przykład. Byłem świadkiem dyskusji między nastolatkiem a jego matką: dyskutowali na temat kurczaka. Mieli różne zdanie co do ceny drobiu: matka twierdziła, że kurczaki były po 12 złotych, jej syn, że po 13. I co drugie słowo w ich dyskusji to było "k...". To było dla mnie porażające, bo oni pewnie tak też rozmawiają ze sobą w domu.
Nie denerwuje Pana, gdy przychodzi na spotkanie i pierwsze, co słyszy, to: "O, Pan z "Elity", niech Pan powie coś śmiesznego!".
Wtedy zawsze odpowiadam: "Jak dentysta jest zaproszony na imieniny, to nikt go przy stole nie prosi, żeby gościom zęby wyrywał".

Dobre. Działa?
Działa, choć niekiedy mam przygotowane kilka dowcipów w pogotowiu.

A to prawda, że satyrycy w życiu prywatnym są ponurakami? Rozśmieszanie na scenie, i owszem, ale to jest praca, więc po powrocie do domu - uśmiech z twarzy znika... Pan też tak ma?
Wie pan, coś w tym jest. Nie jestem w domu tak zwanym wesołkiem. Nie mam takiej natury, żeby robić żarty, psikusy. Jak mam wolne - to jak ten dentysta - w domu nie wyrywam zębów.

Co śmieszy Jerzego Skoczylasa?
Dużo rzeczy, ale najbardziej mnie śmieszy Leszek Niedzielski - to człowiek, który potrafi mnie zaskoczyć swoimi skojarzeniami.

W telewizji coś Pana bawi? Na przykład kręcony w Bielanach Wrocławskich "Świat według Kiepskich"?
Jak Boga kocham, śmieję się przy tym filmie. Bawi mnie to życie toczące się koło wychodka. To prosty, fajny humor i jak się trochę nad tym filmem pomyśli - to jest w nim drugie, mądre dno.

Jak dentysta jest zaproszony na imieniny, to nikt go przy stole nie prosi, żeby gościom zęby wyrywał.

Wystąpił Pan w kilku odcinkach...
W epizodach: jako redaktor prowadziłem jakiś teleturniej. Dobrze się czuję jako aktor, ale nie mam, na razie, żadnych propozycji z Hollywood. Cały czas czekam na telefon (śmiech).
Tyle Pan w życiu robił i robi różnych rzeczy: szkoła, kabaret, film. Po co Panu ta rada miejska?
Ona wzięła się z przypadku, tak jak całe moje życie: przypadkiem spotkałem moją żonę i dzięki niej mam syna. Tak samo przypadkiem na korytarzu akademika spotkałem Tadka Drozdę - i był kabaret. Potem przypadkiem Jasia Kaczmarka, Andrzeja Waligórskiego, Stasia Szelca, Leszka Niedzielskiego. Te spotkania diametralnie zmieniały moje życie. I tak samo było z radą miejską: zadzwonił do mnie wiele lat temu ówczesny prezydent Wrocławia Bogdan Zdrojewski i zaproponował, żebym kandydował. Oniemiałem, ale kilka dni później się zgodziłem. I choć się nawet zakładałem, że mnie nie wybiorą, to jednak wrocławianie mnie wybrali. I chyba dobrze. Mam z tej pracy wielką satysfakcję, bo oprócz działalności artystycznej mogę paru ludziom pomóc.

Rada miejska wzięła się z przypadku, tak jak całe moje życie.

Teraz rada miejska, a może wkrótce Sejm, Senat...
Nie. Oświadczam uroczyście: nie będę kandydował ani na prezydenta, ani na posła, ani na senatora. Zostaję na wrocławskim podwórku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Jerzy Skoczylas: Sejm? Nigdy! Zostaję na wrocławskim podwórku - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska