Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Świat malowany włosem

Robert Migdał
Stanisław Przewłocki
Stanisław Przewłocki Janusz Wójtowicz
Jego obrazy wiszą w rezydencjach byłego prezydenta Francji Jacques'a Chiraca i byłego kanclerza Niemiec - Gerharda Schroedera. Wielką wielbicielką akwareli mistrza jest też Jolanta Kwaśniewska, która powiesiła jego pejzaże w swoim domu. Ze Stanisławem Przewłockim, znakomitym wrocławskim malarzem, rozmawia Robert Migdał

Cieszę się, że widzę Pana żywego. Chodziły plotki po mieście, że Przewłocki już leży na cmentarzu...
(śmiech) Jak to przeczytałem, to mnie też trochę zmroziło. Na aukcji internetowej Allegro ktoś chciał zawyżyć cenę i przy moim obrazie umieścił notkę: "Obraz obecnie już nieżyjącego wrocławskiego malarza - Stanisława Przewłockiego". Bo wiadomo: jak autor nie żyje, to obrazy zwyżkują. Musiałem się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy jestem jeszcze na tym świecie, czy już nie.

Jeszcze się Pan nad grobem nie kiwa, wiec zamiast gadać o śmierci, porozmawiajmy o narodzinach. Na świat przyszedł Pan na Kresach Wschodnich.
Uparty i zawzięty jestem jak Litwin, bo urodziłem się na pograniczu litewsko-białoruskim.

Na Dolny Śląsk to kawał drogi stamtąd. Jak Pan trafił do Wrocławia?
W 1957 roku było wznowienie repatriacji: Polacy ze Wschodu, którzy nie chcieli przyjąć obywatelstwa sowieckiego, mogli przenieść się do Polski. A ojciec kompletnie nie widział takiej możliwości, żeby zostać obywatelem ZSRR, bo wiele wycierpiał w łagrach. Więc wykorzystując tę ostatnią szansę, przenieśliśmy się na Pomorze Zachodnie, do Szczecina. Do Wrocławia trafiłem dopiero w latach 70.

Uparty i zawzięty jestem jak Litwin

Czemu?
Bo dostałem tutaj pierwszą pracę. Ale to nie "za robotą" tu przyjechałem. Najważniejsze, co mnie przyciągnęło, to to, że miałem tutaj swoją dziewczynę, która teraz jest moją żoną. Do Wrocławia poszedłem więc za głosem serca.

Ma Pan wystawy na całym świecie: Francja, Australia, Kanada, USA, Japonia. Nie ciągnęło Pana, żeby osiąść gdzieś za granicą, żeby zostawić Wrocław?
Dwa lata temu byłem kuszony taką propozycją. Wystawiałem wtedy swoje obrazy w hotelu Ritz w Paryżu. Moje wszystkie prace rozeszły się jak świeże bułeczki, a na dodatek wygrałem konkurs malarski w Paryżu. I zaproponowano mi: dostaję mieszkanie, wyposażoną pracownię. Był jeden warunek: muszę przyjąć obywatelstwo francuskie i zamieszkać na stałe w Paryżu.

To dlaczego teraz rozmawiamy w Pana domu na Maślicach we Wrocławiu, a nie na Montmartre czy siedząc w kafejce na Saint Germain? Paryż jest przecież taki kuszący: bohema, na każdym kroku cudowny klimat sztuki, rozrywki, wieczorne spacery nad Sekwaną.
Gdybym się zgodził na ten Paryż, to bym stracił rodzinę. Żona i dzieci powiedzieli mi, że nie chcą wyjeżdżać z Wrocławia. Postawili warunek: albo oni, albo Francja. Dla mnie wybór był jeden - rodzina. Ona jest dla mnie najważniejsza. Ale do Francji zawsze mogę sobie pojechać, na wycieczkę (śmiech).

Jakie jest Pana największe osiągnięcie po wielu latach pracy?
Od dzieciństwa ciągnęło mnie do malowania. Chciałem wykonywać jakąś prostą robotę, a malować sobie hobbystycznie, w wolnym czasie. I dlatego najważniejszym sukcesem jest to, że malarstwo to moja praca, z której mogę utrzymać rodzinę.
A z osiągnięć artystycznych?
Mam wystawy na całym świecie, moje obrazy wiszą w większości renomowanych galerii na świecie, świetnie się sprzedają. Grzechem by było narzekać.

Pamięta Pan swój pierwszy rysunek?
Do dzisiaj jest u mojego taty, w rodzinnym domu w Szczecinie. Miałem dwa i pół roczku. Narysowałem szaliczek, który miałem na szyi. Kolorowy. Dzisiaj, gdy na niego patrzę, to widzę nieudolną kreskę, ale też wielkie zacięcie do malowania.

staram się nie odwzorowywać tego, co widzę: od tego są aparaty fotograficzne

Był Pan utalentowany od dziecka. Słyszałem, że miał Pan w młodości wielki talent do... podrabiania pieczątek i zwolnień lekarskich.
Nie da się tego ukryć. Na wiele wagarów poszedłem z kolegami tylko dzięki swojemu talentowi. Ale to stara historia. Na szczęście to przestępstwo fałszerstwa się przedawniło i nie pójdę za to siedzieć (śmiech).

Po przyjeździe do Wrocławia przez wiele lat pracował Pan w zakładach graficznych przy ul. Oławskiej.
Robiłem projekty okładek, byłem odpowiedzialny za jakość liter, książek, często projektowałem obwoluty do książek.

I co się tak nagle stało w Pana życiu, że porzucił Pan "zwykłą" pracę i zajął się malarstwem? Zawodowo.
Pracowałem z mechanikami, ślusarzami, budowlańcami. Wielu z nich to bardzo fajni ludzie, ale było wśród nich też sporo takich z wielkimi kompleksami, które zapijali alkoholem. I tak było też w pracy. Patrzenie na takie zachowania bardzo mi ciążyło, bo w tamtych czasach pito też "zawodowo", w pracy. Rzuciłem tę pracę, bo musiałem się spotykać z ludźmi o innej niż moja wrażliwości: nie interesowało ich malarstwo, muzyka ani też inne rodzaje sztuki. To nie był mój świat. Musiałem się od niego oddalić.

Ale abstynentem Pan nie jest?
Gdzie tam. Lubię czyste, dobre wódki, ale nie zdarzyło mi się tak upić, żeby leżeć pod stołem.

Maluje Pan głównie pejzaże
Bo pejzaż jest takim rodzajem malarstwa, w którym można dużo pokazać, dużo wnieść poprzez światło, światłocienie, kompozycję, poprzez własny sposób widzenia świata. Bo staram się nie odwzorowywać tego, co widzę: od tego są aparaty fotograficzne.

Unika Pan malowania portretów.
Nie czuję się dobrze w portrecie, bo, żeby namalować dobry portret, trzeba pokazać nie tylko podobiznę, ale i charakter człowieka. Tego muszę się jeszcze nauczyć.

Akty Pan maluje?
Zdarzyło mi się. Ale nie chcę w aktach ukazywać twarzy malowanych przeze mnie osób, bo prezentuję je w sposób zbyt frywolny. Mam kilka szkiców, obrazów, ale są one schowane. Pokazuję je od czasu do czasu kolegom. Pewne modelki nawet niekiedy rozpoznają. Ale to dawne dzieje. Myślę, że dzisiaj żona nie byłaby zadowolona, gdybym sobie zaczął sprowadzać modelki do pracowni.
Pewnego czasu słynął Pan z malowania miniatur włosem z... własnej brody. Niektóre Pana dzieła są tak mikroskopijne, że trzeba je podziwiać przez lupę.
Kilka miniatur leży w klaserze. Mają 8 mm na 10 mm. Najmniejsza miała szerokość 0,8 mm: był to autoportret na ziarenku piasku, które przyczepiłem do zapałki. Ale już go nie mam w swojej kolekcji.

A co? Wiatr je zdmuchnął? Kilka Pana miniatur przepadło przecież właśnie w taki sposób.
Oj tak. Od tego czasu pracuję przy zamkniętym oknie (śmiech). Mój autoportret na ziarenku piasku zachwycił kolekcjonera z Niemiec i za moje mikroskopijne dzieło dał mi... samochód. Teraz najmniejsze miniatury, jakie posiadam w kolekcji, są wielkości 1/4 znaczka pocztowego, 1/8 znaczka... Resztę sprzedałem, za dobre pieniądze. Dziś trochę żałuję.

Kolekcjoner z Niemiec i za moje dzieło dał mi... samochód.

To może trzeba usiąść, wyrwać włos z brody, chwycić lupę albo mikroskop i malować.
Wzrok już nie ten. Nie wiem, czy bym podołał zrobić coś tak małego.

Malując miniatury, nie myślał Pan, żeby zmienić imię i nazwisko na krótsze? Stanisław Przewłocki to przecież 19 liter.
Nie, nie myślałem. Na tym polega moc tych miniatur, że są dodatkowo podpisane moim dłuuugim nazwiskiem. Oczywiście, prościej byłoby się nazywać "Jan Pic" lub "Jan Bąk" - ale tak się podpisać to nie byłaby żadna sztuka.
Ale i tak się trochę skracam: St. Przewłocki - 12 liter.

Jest Pan związany z Wrocławiem od lat 70. Jakie są Pana magiczne miejsca w stolicy Dolnego Śląska?
Cały Wrocław jest dla mnie fenomenem. Gdy przyjechałem tutaj, to stwierdziłem, że mieszkają tu ludzie o innej mentalności niż w innych miastach Polski.
Są bardzo gościnni, otwarci, kontaktowi, można tu zdobyć tabun przyjaciół. Spotkałem tu także masę ludzi z Kresów Wschodnich, z moich rodzinnych stron. Najbardziej chyba lubię park Szczytnicki: w nim miałem swoje pierwsze wystawy, okolice pergoli - tam można się świetnie zrelaksować.

Mieszka Pan jednak na Maślicach.
I dobrze, że tu mieszkam, bo jest tu spokojnie, nie ma takiego hałasu jak w centrum.

Malarstwo to Pana całe życie czy też ma Pan jakieś inne pasje?
Lubię wędkować, jeździć po obrzeżach Wrocławia - cudowne są okolice Stabłowic, Janówek. Świetne są tam stawy. Znajduję tam miejsca, które mnie inspirują do malowania pejzaży.

Kiedy zaczyna Pan malować, to trudno Pana wyciągnąć z pracowni.
Mógłbym to robić 24 godziny na dobę. Bardzo emocjonalnie się angażuję w każde dzieło, które wychodzi spod mojego pędzla. Pieniądze, które dostaję za obrazy, to jest efekt uboczny.
Malowanie mnie wyczerpuje psychicznie i fizycznie, ale kocham to.

Żona ma jakiś pożytek z Pana zdolności? Chodzi mi o takie przyziemne sprawy: pomalować płot, ściany w domu.
Żona sama to robi (śmiech). Właśnie wczoraj mi powiedziała, że będzie sypialnię malować. Już tynki na pęknięciach sama położyła - nawet tego nie zauważyłem. Nie próbowała mi tym głowy zawracać. Wie, że nie mógłbym być malarzem pokojowym.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Świat malowany włosem - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska