Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie lubię stawiać dwój studentom

Robert Migdał
Tadeusz Więckowski, rektor Politechniki Wrocławskiej
Tadeusz Więckowski, rektor Politechniki Wrocławskiej Tomasz Hołod
Czy potrafi rozkręcić i złożyć silnik samochodu, jakim autem jeździł na randki ze swoją przyszłą żoną, jak ważne w jego życiu są zegary, dlaczego uważa, że rodzice źle go wychowali i czy jest uparciuchem, który nigdy nie zmienia zdania. Z prof. Tadeuszem Więckowskim, rektorem Politechniki Wrocławskiej, rozmawia Robert Migdał.

Czym dla Pana jest sukces?
Jestem trochę marzycielem. O wielu rzeczach marzę i jeżeli choć jedno moje marzenie się spełni - to wtedy jest dla mnie sukces.

Zaszczyty, stanowiska?
Zupełnie nie. O, dam panu przykład mojego sukcesu: bardzo chciałem mieć stary zegar: marzyłem o nim, ale nie było mnie na niego stać. W końcu udało mi się zdobyć taki zrujnowany i chciałem, żeby zaczął sobie "tykać". I dla mnie sukcesem było to, że potrafiłem własnoręcznie ten dwustuletni zegar uruchomić, dorobić do niego, co było potrzeba. Większość jednak moich sukcesów, które sobie wymarzyłem, jest związana z Politechniką.

Kiedy kandydowałem na rektora, moja żona długo mówiła "nie".

Wiele osób mówi, że Politechnika jest Pana drugim domem.
To prawda. Moja żona mnie przedrzeźnia i mówi, że odwróciłem sobie kolejność: jeżeli uda mi się zrealizować coś, co sobie zaplanowałem z uczelnią, to jest to dla mnie większy sukces, niżby mi się coś udało zrobić w domu.

Więcej czasu Pan spędza w tym "domu" w Politechnice czy w swoim własnym?
Oj, znacznie więcej na uczelni. I niestety, na dodatek, przeniosłem ten mój "dom - Politechnikę" do tego prywatnego. Gdy muszę w spokoju przejrzeć ważne dokumenty, nie da się tego zrobić w gabinecie, bo cały czas ktoś przychodzi, wchodzi. Nie mogę się skupić. Zabieram więc papiery do domu.

Spotkałem Pana żonę w sekretariacie. To już jest tak źle, że małżonka, żeby Pana zobaczyć, musi przychodzić do Pana do pracy?
(śmiech) Zdarza się. Bo prawda jest taka, że żona niekiedy chce mnie zobaczyć za dnia, w świetle dziennym.

A nie jest zła, nie ciosa kołków na głowie: "Ciągle ta Politechnika, Politechnika, a kiedy czas dla mnie, kiedy się mną zajmiesz?". Nie ma pretensji?
Ooo, są niekiedy dość długie dyskusje na ten temat...

Mówi Pan delikatnie: dyskusje, czy są to raczej kłótnie?
W cudzysłowie powiem: "dyskusje" (śmiech). Kiedy musiałem podjąć decyzję, czy będę startował do godności i funkcji rektora, moja żona długo mówiła "nie".

Wiedziała, co to może oznaczać.
Wiedziała. Za dobrze mnie zna. Ale w pewnym momencie mówi: "Chcesz, próbuj". Natomiast rzeczywiście jest tak, że nie jest zadowolona. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałą żonę, jest dla mnie wielkim wsparciem. Wchodzę po pracy do domu i wystarczy, że popatrzy na mnie i już wie: czy dzień był dobry, czy zły. Tylko dzięki niej godzę funkcję rektora z normalnym życiem. Ma wypracowane wobec mnie różne metody postępowania.
Jakie?
A na przykład wtedy, gdy jedziemy na urlop. Powiadamia mnie o tym na trzy dni przed wyjazdem, bo już wykupiła wczasy. Kiedy kręcę nosem, mówi: "Jak ci się nie podoba, to odnieś pieniądze z powrotem i nie jedź". Nie mam odwagi odwołać, więc staję wtedy na głowie, porządkuję bieżące sprawy i jadę. Ale to nie koniec. Na urlopie próbuje mi też zabrać łączność z Politechniką - telefon służbowy. I choć go próbuję przemycić i ukryć gdzieś w samochodzie, zawsze go znajdzie i wyłączy.

Rzadko daję kwiaty żonie

Gdzie najchętniej Pan jeździ wypoczywać?
W Alpy. Jedziemy tam bez zamawiania noclegów: wsiadamy w auto i "na azymut". W Alpach, w okresie letnim, nie ma problemu z hotelami. Spędzamy parę dni w jednym mieście, łażąc po górkach, potem jedziemy do kolejnego, jak nam się znudzi.

Lubi Pan chodzenie po górach?
Strasznie. To moja pasja, choć mam ostatnio problemy z ciśnieniem i te góry dają mi się trochę we znaki. Ale trudno, w pewnym wieku trzeba jeść tak jak kosmonauta: tabletka na śniadanie, obiad, kolację.

Ścisły umysł, rektor Politechniki, a zdarza się Panu chwila romantyzmu? Obsypuje Pan ukochaną żonę kwiatami? Zabiera na romantyczną kolację?
Kwiaty rzadko daję żonie...

Woli biżuterię?
Tak (śmiech) i dlatego od czasu do czasu otrzymuje coś pięknego ode mnie. Na szczęście znam upodobania żony: są dość drogie.

Pan woli zegary.
To moja wielka pasja, a na dodatek bardzo ciekawa. I znów: to wszystko przez moją żonę, żeby nie było wątpliwości. Ona sobie wymyśliła, że będzie miała zegar kukułkę. I kupiłem go jej - dzisiaj wiem, że mocno przepłaciłem. Później żona powiedziała: "Wiesz, ta jedna kukułka źle wygląda - druga by się przydała". To kupiłem drugą, a że mnie zawsze, od najmłodszych lat, ciągnęło do starych rzeczy, w związku z tym zaczęliśmy się zastanawiać: "To może jakiś ładny zegar wiszący". I kupiliśmy linkowca - zegar z dwoma odważnikami wiszącymi na sznurku. Następnie uruchomiliśmy zegary, które przywieźliśmy z domów rodzinnych, i gdy już wisiały na ścianach, żona stwierdziła: "Wiesz, stojący zegar by nam się przydał". I kupiliśmy stojący. I kolejny, kolejny.

U Pana w domu jak u zegarmistrza w zakładzie?
Gorzej.

Antykwariat z zegarami?
Powiem tylko tyle: trochę ich jest.
No niech się Pan przyzna. Ile ich Pan ma?
Przekroczyłem trzy cyfry, ale na szczęście mam węża w kieszeni i nie wydaję na nie wszystkich pieniędzy. Wyszukujemy niektóre na aukcjach internetowych: można znaleźć na nich perełki.

W cenie perełek?
A to różnie: kiedyś kupiłem "kukułkę" za 20 euro. Trzy tygodnie składałem go, bo był w częściach. I powstał bardzo ładny zegar. Jego wartość skoczyła kilkanaście razy.

Samochody były moją pasją. Remont silnika? Żaden problem

I Pan tak siedzi godzinami nad tymi zegarami, skręca?
Nie, jestem raczej niecierpliwy. Reperuję je, kiedy jestem mocno zdenerwowany. Przywracanie zegarów do życia mnie uspokaja. Wyłączam się wtedy. Niestety, nie mam teraz za dużo czasu dla nich.

Panie Rektorze: kiedy Pan już wraca do domu, ściąga garnitur, luzuje krawat, to jak Pan odpoczywa, oprócz oczywiście majstrowania przy zegarach?
Niekiedy lubię pooglądać telewizję, ale nic poważnego. Lekkie programy.

"Taniec z gwiazdami", "Jaka to melodia"?
Nie, lekkie filmy. Wiadomości nie słucham, bo mnie denerwują. Oprócz telewizji - komputer. Ale najbardziej to lubimy zamknąć dom i wybrać się za miasto: na rajd rowerami. Mieszkamy na Strachocinie, nad Odrą, więc mamy piękne tereny dookoła.

A piłka nożna?
Nie jestem jej zwolennikiem. Nigdy mnie to ganianie za piłką po boisku nie pociągało. Wolę skoki narciarskie. Jestem zapalonym kibicem.

Formuła 1?
Kompletnie nie, choć kiedyś samochody były moją wielką pasją. Potrafiłem malucha rozebrać na części i go na nowo złożyć. Remont silnika? To żaden problem. A edukację zacząłem od WFM-ki.

Wuef... co?
To był taki motor, który mój tato rozebrał na części i nie umiał go złożyć. Więc ja go poskładałem do kupy i zacząłem na nim jeździć. Potem przesiadłem się na junaka, bo gdy mój tato nim jechał, na drogę wyleciał mu cielak: motor w rozsypce, tato przeleciał nad cielakiem i... od tej pory stracił do junaka serce. Sobie kupił samochód - moskwicza, a mnie oddał motor. To była piękna maszyna. Pamiętam, jak jeździłem nią po lasach, bo wtedy nie miałem jeszcze prawa jazdy. 24 konie mechaniczne - nie było góry, na którą by ta maszyna nie wjechała. Coś wspaniałego. Moje przygody na motorze skończyły się, kiedy wywróciłem się na lekkim zakręcie, motor był na pełnym gazie, a widzieli to moi rodzice. Zabronili mi jeździć.

I wtedy przesiadł się Pan do samochodu.
Tak, biały moskwicz mojego taty. Piękna maszyna. Jego silnik też potrafiłem złożyć.
To Pan już od dziecka, od czasów szkolnych, miał takie zacięcie techniczne.
Oczywista sprawa. W drugiej klasie ogólniaka zrobiłem w samochodzie taty remont silnika. To była łatwizna: trzeba było wymienić pół panewki na tak zwane nadmiarowe 0,05 włożyć...

Pewnie, przecież to, co Pan mówi, to pestka. Proste, każdy by potrafił...
Dla mnie było proste.

Maluchem zjeździłem chyba całą Europę

Blacharkę też Pan robił?
Też - tylko że nie umiałem spawać. Ale malowałem auta. Raz się nawet farbą zatrułem.

Po moskwiczu...
Była wołga. Ale ten moskwicz to dla mnie taka sentymentalna sprawa, bo nim jeździłem na randki z moją żoną. Po wołdze był maluch. Mój pierwszy, własny. Dostałem go w prezencie ślubnym od rodziców. Czerwony. 126p. Reperowałem w nim wszystko - był prosty w naprawie: uszczelniacze wymieniałem, silnik.

Z dzieciństwa pamiętam, że otwierało się w maluchu tylną klapę i wkładało kij od szczotki, żeby samochód dalej pojechał.
A to jak linka od rozrusznika się urwała. W moim maluchu zajeździłem dwa silniki: na pierwszym zrobiłem 120 tysięcy kilometrów, a na drugim - 90 tysięcy. Potem miałem drugiego malucha - komfort. Elegancki kolor ZOMO - milicyjny, niebieski. Silnik odpalało się od stacyjki, a nie rozrusznikiem między fotelami.

Maluchami zjeździłem całą Europę: fiacikiem 126p byłem w Grecji, ciągnąc za sobą przyczepę kempingową przez te wszystkie góry. A przyczepa była tak ciężka, że kiedy zjeżdżaliśmy w dół, to nas pchało tak mocno, aż mi się płyn hamulcowy zagotował. Później samochód był już dla nas za mały - i przesiadłem się do fiata 125.

Potem kupiliśmy piękne, czerwone toledo, które sobie wymarzyłem. Oj, jakie ja za niego pieniądze dałem. Zapożyczyłem się po same uszy. Potem kolejny, z klimatyzacją, diesel... Ale nie jestem zadowolony z tych dzisiejszych samochodów: wszędzie w nich elektronika, nie można samemu pomajstrować, przykręcić. Nie ma w tych nowych romantyzmu. Jak coś nawali - to nic człowiek nie zrobi, tylko dzwonić po lawetę trzeba. A na dodatek, jak jeżdżę z synem, to teraz on jest kierowcą, a mnie każe siadać z tyłu.

To się bardzo przydaje, gdy trzeba wrócić z przyjęcia. A propos. Jest Pan duszą towarzystwa czy raczej unika Pan przyjęć, spotkań w większym gronie?
Różnie bywa. Są dni, kiedy potrafię dość luźno, wesoło się zachowywać. Na przykład wśród przyjaciół czuję się swobodnie. Ale miewam złe dni i wtedy nie mam ochoty na zabawę. Bo ja mam taką wadę: kiedy mam jakiś problem w pracy, to go nie potrafię zostawić w gabinecie, tylko przynoszę do domu. Gryzie mnie w nocy, kradnie humor. Staram się to jednak ukrywać przed otoczeniem.
Potrafi Pan? Jest Pan dobrym aktorem, umie robić dobrą minę do złej gry?
To mi bardzo trudno przychodzi. Zawsze powtarzam, że mnie moi rodzice źle wychowali, jak na te czasy, w których przyszło mi żyć.

Czemu?
Bo u mnie w domu było tak, że jak ktoś kłamał, to się mówiło, że kłamie. A jak ktoś kradł, to się

Szanuję studentów, bo mamy znakomitą młodzież

mówiło, że kradnie. A teraz jest tak, że jak ktoś kłamie, to trzeba mówić, że "się mija z prawdą", a jak ktoś kradnie, to się mówi, że "wyprowadził". Mam problem z przyswojeniem tego, bo to nie leży w mojej naturze. Strasznie nie lubię obłudy.

Czego Pan jeszcze nie lubi u ludzi?
Kłamstwa, bo cenię sobie szczerość. Nie lubię, gdy ktoś nie dotrzymuje słowa.

Pan zawsze dotrzymuje słowa?
Staram się i nie potrafiłbym sobie przypomnieć sytuacji, gdy złamałem dane komuś słowo. Nie lubię zakulisowej gry. Nie lubię tego, że choć ktoś popełni błąd, to się do niego nie przyznaje. Zawsze powtarzam swoim pracownikom: "Nie chowajcie błędów pod dywan". Uważam, że nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi. Pracowitym zawsze może się przydarzyć potknięcie. W takiej dużej społeczności, jaką jest Politechnika, szanuję profesorów, z którymi miałem duże kłopoty, ale którzy są aktywni, coś przynoszą, działają - są kreatywni.

Tak samo Pan postępuje ze studentami?
Tak. Bardzo szanuję studentów, bo mamy znakomitą młodzież - trzeba jej tylko poświęcić trochę czasu, zrozumieć i dać im trochę serca. A wtedy można z nimi bardzo wiele osiągnąć.

Uczy się Pan czegoś od swoich studentów?
Tak, bo bardzo często mnie zaskakują swoją kreatywnością. Uczę się od nich też otwartości: oni nie boją się przyjść tutaj, do rektora - pozwierzać się, porozmawiać. Żałuję, że mam mało wykładów, bo zajmuje mnie praca rektora. Cenię sobie kontakt z młodymi ludźmi. Zdarza się tak, że gdy student nie zaliczy jakiegoś testu, to przychodzi go zaliczać do mnie, na rozmowę. Oni się przed tym bronią jak przed ogniem, w związku z czym uczą się na testy, żeby potem nie zaliczać ich ustnie w moim gabinecie. Bo podczas tej rozmowy obnaża się wszystko: widać po paru krótkich pytaniach, czy ten młody człowiek cokolwiek wie.

Stawia Pan dwóje?
Nie lubię - bo nie wiem, czy to student bardziej przeżywa tę dwójkę, czy ja. Postawienie dwójki to jest dla mnie porażka. Więc jak raz nie zaliczy, to nie stawiam oceny tylko wysyłam na "dojrzewanie". W związku z tym są tacy, którzy przychodzą do mnie po wiele razy, ale w końcu zaliczają, a ja wiem, że tę podstawową wiedzę mają.

Rekordzista ile podejść robił?
Osiem.

Mówił Pan o swojej wadzie, że przenosi pracę do domu. Jakie ma Pan jeszcze wady?
Jestem dość uparty.

Zawsze idzie Pan w zaparte?
Oj, nie. Należę do ludzi upartych, ale otwartych na argumenty. Potrafię się nawet wycofać ze swojej decyzji rektorskiej, jeśli mi ktoś pokaże, udowodni, że można inaczej. Kiedyś zwolniłem pracownika i po rozmowie z nim, kiedy przedstawił mi swoje, nowe argumenty, o których nie wiedziałem, cofnąłem to zwolnienie.

To zaleta: umieć przyznać się do własnych błędów.
Dla mnie to nie jest nic dziwnego. Taki już jestem.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nie lubię stawiać dwój studentom - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska