Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nikt nie mówi mi "doktorze Frankenstein"

Katarzyna Kaczorowska
Paweł Relikowski
O częściach zamiennych człowieka, o tym, co łączy medycynę z mechaniką, a inżyniera z lekarzem, o powołaniu, odpowiedzialności, rzucaniu krzesłami i awanturnictwie, o myśleniu i wyzwaniach - rozmawiamy z profesorem Romualdem Będzińskim z Politechniki Wrocławskiej, laureatem nagrody za badania na rzecz rozwoju nauki.

Kiedy Mary Shelley tworzyła postać doktora Frankensteina, ostrzegała przed ciekawością naukowca uzurpującego sobie prawo do bycia stwórcą. Bohater jej powieści próbował stworzyć człowieka. Pan wraz z zespołem tworzycie jego części zamienne. Czuje się Pan czasami jak dr Frankenstein?
Nie, bo nie prowadzimy badań nad tworzeniem nowej generacji człowieka. Ostrzegając jednak przed nieobliczalnymi skutkami ciekawości naukowców, pamiętajmy, że niecałych osiemdziesiąt la temu średnia długość życia wynosiła ok. 40 lat. Teraz jest to ok. 70 lat.

I ten gigantyczny skok był możliwy dzięki rozwojowi techniki i ludziom, którzy pracując dla medycyny, tworzą nowe metody diagnostyczne czy części zastępcze. Człowiek jest skonstruowany doskonale, ale fatalnie eksploatowany. 130 lat życia nie jest jakąś fikcją, ale co innego program wpisany w komórki, a co innego ich eksploatacja czy warunki życia, które sprawiały, że w średniowieczu zaledwie 30 lat znaczyło aż 30. Dzisiaj możemy wymienić człowiekowi staw biodrowy, co oznacza kilkanaście czy kilkadziesiąt lat normalnego życia. A kiedyś, kiedy nie mieliśmy sztucznych stawów, perspektywa była krótka: kalectwo i szybka śmierć.

Mówi Pan jak lekarz, ale przecież jest inżynierem.
Przyznam szczerze, że do tej medycyny przechodziłem początkowo niechętnie. Byłem zaangażowany w inne ciekawe badania. Ale ówczesny rektor kazał, dał pieniądze na konkretny projekt, a jak próbowałem się zasłaniać brakiem czasu, to usłyszałem, że czas to mam sobie znaleźć. I tak znalazłem, że wpadłem w tę medycynę po uszy.

Ten pierwszy projekt, który sprawił, że porzucił Pan silniki, dotyczył?
Kręgosłupa. A dokładniej jego przeciążeń w chorobie, która nazywa się spondylolisteza lub kręgozmyk, w której wskutek pęknięć kręgów dochodzi do ucisku na rdzeń, co rzecz jasna jest bardzo groźne, bo może prowadzić do paraliżu. Po pomoc przyszedł wtedy na Politechnikę profesor Andrzej Wall, który dysponował pracami Japończyka, profesora Yozihawy, i miał swoje spostrzeżenia, nie był jednak do końca pewien tej interpretacji.

I chciał, żeby w tej interpretacji pomogli specjaliści od mechaniki?
Tak. Przecież praca kręgosłupa to również różne siły nacisku.

Rozumiem, że zapałał Pan entuzjazmem. Nowe wyzwanie...

Powiedziałem mu, że mamy narzędzie, które nazywa się elastooptyka, mamy materiały do zrobienia tego modelu, tylko nie mamy czasu.

Coś mi się zdaje, że nie udało się go Panu spławić.

Jego rektor zadzwonił do mojego. Dla dobra współpracy międzyuczelnianej zrobiliśmy te modele. Zmodyfikowaliśmy metodę Yozihawy, która była dla nas punktem wyjścia do pracy. Wyniki różniły się nieco, więc je wysłaliśmy do Japonii. Yozihawa odpowiedział nam, że gdyby te badania robił w tym czasie, co my, poszedłby tą samą drogą. Ale jak zaczęliśmy wyjaśniać jeden problem, zaczęły się pojawiać kolejne.

I tym samym musiał się Pan nauczyć anatomii.

Musiałem, trochę w biegu, ale za to z rosnącym zaangażowaniem. No i wciągnęło mnie. Maszyna jest relatywnie prostym urządzeniem. A człowiek to nie tylko poszczególne układy narządów, których praca decyduje o naszym życiu. To przede wszystkim bardzo złożony i czasem nieprzewidywalny układ sterowania. Dzisiaj studentom tłumaczę, że o przyszłości całej technologii zdecyduje biologia, informatyka i mechanika. Procesy zachodzące w organizmach żywych potrafimy opisywać, stosując narzędzia informatyczne i tłumaczyć w oparciu o zasady fizyki i mechaniki. A dzięki zdobywanej wiedzy potrafimy przewidzieć skutki różnych procesów zachodzących na przykład w organizmie człowieka.

A konkretnie?

Choćby w stawie biodrowym czy kręgosłupie. Gdybyśmy nie połączyli wiedzy medycznej z mechaniką, nie mielibyśmy protez stawu biodrowego czy implantów kręgosłupa.

Ale całego człowieka nie umiemy skonstruować.
Na szczęście. Jak pani wie, takie biedne kraje jak Japonia czy Stany Zjednoczone nie chcą wydawać pieniędzy w próżnię, więc robią prognozy, w jakim kierunku powinny rozwijać się badania naukowe i gdzie koncentrować środki finansowe. Z tych prognoz wynika, że ok. 2020-2025 roku inteligencja robotów będzie wyższa niż człowieka.

Czeka nas matrix?

Można na tę kwestię spojrzeć inaczej. Statystyki mówią, że 50 procent społeczeństwa amerykańskiego to analfabeci. Europejczycy zresztą zaczynają doganiać pod tym względem Amerykanów.

Muszę Panu przerwać - przecież umiemy czytać i pisać.
Człowiek, który nie rozumie tego, co czyta, i nie potrafi opowiedzieć tego, co zawiera jeden akapit tekstu, jest analfabetą. Maszyna takiego problemu nie ma, robot nie tylko, że przeczyta tekst, ale go również zanalizuje. I w tym momencie kłania nam się Mary Shelley i jej dr Frankenstein. Zaczęto bowiem poważnie zastanawiać się nad tym, czy nie modyfikować kodu genetycznego człowieka, tak by inteligencja przeciętnej populacji była wyższa.

Nie przeraża Pana taki pomysł?

Przeraża, bo nie możemy, tak jak pani już na początku powiedziała, zastępować Boga czy - jak powiedzieliby niewierzący - natury. Człowiek jest najbardziej ekspansywną istotą w naszym świecie, bo rozwinął trochę lepiej mózg i umiejętność mówienia. Próbujemy nieudolnie zarządzać przyrodą. I w efekcie niszczymy i przyrodę, i własny organizm.
Czyli medycy, z którymi Pan współpracuje, nie witają Pana: "Cześć, Frankenstein"?
Nie, bo wiedzą, że ktoś taki jak ja jest im potrzebny.

A do czego jest Pan potrzebny profesorowi Wojciechowi Witkiewiczowi?

Do wyjaśnienia problemów związanych z miażdżycą naczyń krwionośnych i do prac nad nową generacją stentów [niewielka "sprężynka" umieszczana wewnątrz naczynia krwionośnego w celu przywrócenia jego drożności - przyp. red.]. W ten ciekawy i ważny temat zaangażowałem kilka osób. Wchodzimy w biologię molekularną, a więc badamy, jak powstają płytki miażdżycowe. To być może pozwoli nam szerzej spojrzeć na mechanizm powstawania choroby.

Czyli interdyscyplinarność.
Nie ma dziś innej możliwości.

Jak tę interdyscyplinarność pogodzić z wąską specjalizacją w medycynie?

Wąsko wyspecjalizowany lekarz jest niedobrym lekarzem. Dla mnie przykładem dobrego medyka jest prof. Szczeklik.

Ale to człowiek renesansu.
Bo widzi coś więcej niż jednostkę chorobową? Bo widzi człowieka? Myślę, że pokazuje, iż w pracy najważniejsze są poczucie obowiązku i posłannictwo. A lekarzom, szczególnie młodym, mówi, że aby móc skutecznie leczyć, trzeba zrozumieć nie tylko ciało, ale i duszę. To Szczeklik pokazał w Polsce, że monokultura jest zabójcza. I dlatego powtarzam studentom - broń Boże zaszufladkować się dla jednego silnika. Nie mogę się skupić na implancie biodrowym, ale muszę dojść do tego, jak ten staw się zdegenerował. Jak to zrozumiem, mogę dojść do tego, jak go odtworzyć.

Wierzy Pan w poczucie odpowiedzialności ludzi nauki wobec społeczeństwa? Tyle mówi się o godnych zarobkach. I oczywiście one są ważne, ale ja ciągle wierzę Żeromskiemu - są zawody z misją, w których nie tylko pieniądze się liczą.
Chyba nie myśli pani, że będę się z tym spierał. Oczywiście, że są, nazwijmy to, zawody szczególnej odpowiedzialności społecznej, w które wpisana jest i misja, i powołanie, i odpowiedzialność. Nie można powiedzieć, że o trzeciej kończę pracę i zamykam mój proces myślowy na kłódkę. Kiedy wracam do domu, to cały czas jestem skupiony na tym, nad czym aktualnie pracuję. Przyznam, że żona często mi wypomina, że jej największą rywalką jest mój komputer, bo nawet w domu przy nim siedzę. I powiem nawet więcej - lekarz czy naukowiec pracujący na trzy etaty nie może dobrze wykonywać swoich obowiązków.
Ale ma więcej pieniędzy.
No tak, pieniądze są ważne, ale bez względu na to, jak bardzo banalnie to brzmi - nie najważniejsze.

Jest Pan wymagający?

Jakie to wymagania? To, że trzeba myśleć i szukać rozwiązań? Ja tych gotowych nie trzymam w szufladzie i nie wyciągam jak królika z kapelusza. Jak ktoś przychodzi do mnie z problemem, to nie wymyślam jego rozwiązania, ale wspólnie się zastanawiamy nad tym, jak je znaleźć.

Stawia Pan na kreatywność?
Na kreatywność i młodość. Człowiek jest kreatywny do 40. roku życia. Później mamy do czynienia z sumą doświadczeń. A wracając do pani pytania o to, czy jestem wymagający, odpowiem tak - w zeszłym roku nagroda Wydziału Nauk Technicznych Polskiej Akademii Nauk trafiła do członka mojego zespołu, pani dr hab. Celiny Pezowicz, która zajmuje się kręgosłupem, i została też doceniona w Australii. Zresztą, będę nieskromny. Na tym wydziale były cztery poważne stypendia dla młodych naukowców. Jak pani myśli, ile było z mojego zespołu?

Wszystkie?

Tak.

Czuje się Pan ich ojcem?

Jestem ich ojcem naukowym. Ale jestem też awanturnikiem, potrafię zrugać od góry do dołu.

A jak się ruga, to się krzyczy, rzuca krzesłami, książkami?

Krzyczę, rzucam, różnie. Jestem trochę cholerykiem, a poza tym oni też potrafią mi nawciskać. I dalej będę się chwalił: najlepsza studentka w Polsce w 2008 roku była z mojego zespołu. Najlepsza praca z inżynierii biomedycznej w 2008 roku też.

No to koledzy muszą Panu zazdrościć.
Rzeczywiście, przybyło mi "przyjaciół". Taka jest cena, którą muszę zapłacić, ale za to mam i satysfakcję, i frajdę, kiedy ta moja młodzież co i rusz przywozi wyróżnienia i nagrody z całego świata.

Pan też został wyróżniony - w październiku odebrał Pan z rąk minister Barbary Kudryckiej nagrodę za badania na rzecz rozwoju nauki. Wielki prestiż, ale i chyba impuls do refleksji.
Jedno i drugie.

Ale mi po głowie chodzi anegdota związana z brytyjskim aktorem Peterem O'Toole'em, któremu niedawno chciano przyznać honorowego Oscara za całokształt twórczości. O'Toole ponoć powiedział, że na emeryturę się nie wybiera, by go tak honorować.

Sugeruje pani, że to nagroda dla emeryta? Hm, kiedy ją odbierałem, to przebiegła mi przez głowę myśl, że to ukoronowanie pracy i czy nie powinienem po powrocie złożyć podania o emeryturę. Ale przede wszystkim ta nagroda zwraca uwagę na interdyscyplinarność, o której mówiliśmy, a bez której nie ma przyszłości nauki. To wyróżnienie mojego zespołu, pokazanie, że coś znaczymy na mapie Polski, może i Europy. W mediach można znaleźć wiele krytycznych opinii na temat polskiej nauki, a ja myślę, że jest ona produktem tego społeczeństwa i co ważne - jest o wiele lepsza niż przeciętny produkt, który sprzedajemy. Stąd zresztą zainteresowanie wielkich koncernów współpracą z polskimi badaczami i rejestrowanie patentów opracowanych przez Polaków pod obcą marką.
Konkurencja nie ma litości.
Wiem, dlatego bywa i tak, że kilka świetnych polskich firm, produkujących na przykład implanty kręgosłupowe, robi wszystko, by nie mieć reklamy.

Pamięta Pan moment szczególnej satysfakcji?

Chce mnie pani wyciągnąć na zwierzenia?

A dlaczego nie?
Nie wiem, czy satysfakcja to dobre słowo, ale udało mi się namówić kolegę na wymianę stawu biodrowego i ten wariat kilka miesięcy po operacji zadzwonił do mnie ze stoku narciarskiego.

Ale pomagał Pan nie tylko koledze. Proteza ręki dla młodego chłopaka to tylko jedna z wielu rzeczy, dzięki którym zmieniliście życie ludzi.
Znajomy prosił mnie kiedyś, by pomóc kilkuletniej dziewczynce z innego regionu Polski. Jak zobaczyłem tę małą w klinice i usłyszałem, jak pyta: "Mamusiu, a ja będę chodzić?", to nie byłem w stanie zapanować nad sobą. Łzy stanęły mi w oczach i musiałem wyjść na korytarz. W takich chwilach nasza praca nabiera szczególnego sensu.

Byłby Pan dobrym lekarzem.

Chciałem być lekarzem. Ale rodziców nie było stać na to, żebym studiował medycynę. Tato przeżył w czasie wojny rozstrzelanie. Żył ciągle w cieniu śmierci i pamiętam, że cały czas baliśmy się, że umrze. Musiałem szybko zdobyć zawód, poszedłem więc do technikum, a potem na Politechnikę Wrocławską. Współpracowałem między innymi z przemysłem zbrojeniowym. Jak sobie to dzisiaj przypomnę... Zajmowaliśmy się czołgami, maszynami do zabijania, do odbierania życia, a przecież najważniejsze, co można zrobić, to ratować życie. Każde.

Profesor Romuald Będziński
Ma 60 lat. Zanim rozpoczął studia na Politechnice Wrocławskiej, pracował między innymi jako pomocnik maszynisty parowozu. Jest członkiem trzech Komitetów Naukowych PAN, SIMP NOT, trzech polskich i czterech zagranicznych towarzystw naukowych. Autor blisko 150 publikacji naukowych, podręczników, jest nie tylko cenionym naukowcem, ale też świetnym dydaktykiem. Kilkakrotnie studenci przyznali mu tytuł Najlepszego Opiekuna Koła Naukowego na Politechnice Wrocławskiej.

Prof. Będziński brał udział w opracowaniu programów nauczania na Wydziale Mechanicznym PWr, zwłaszcza dla kierunku mechanika, budowa maszyn. Jego żona jest chemikiem, a córka pedagogiem. Prywatnie jest wielkim miłośnikiem jazdy na nartach i gry w tenisa oraz... koncertów filharmonicznych. Choć przyznaje, że nie ma wybitnego słuchu, podkreśla, że copiątkowa wizyta w Filharmonii Wrocławskiej jest dla niego najlepszą formą relaksu - zwykle w pierwszej części koncertu myślami jest jeszcze w pracy, ale w drugiej jest już cały oddany muzyce. - I dlatego po powrocie do domu znów mogę zająć się pracą - przyznaje z rozbrajającym uśmiechem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska