Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

I nie opuszczę Cię aż do...

Hanna Wieczorek
Pani Aniela i pan Kazimierz 55 lat temu, po ślubie
Pani Aniela i pan Kazimierz 55 lat temu, po ślubie Archiwum prywatne
Pięćdziesiąt pięć lat temu Aniela i Kazimierz Soplowie z Wrocławia wzięli ślub. Kilka dni temu odnowili przysięgę małżeńską w kościele, a w USC wręczono im medal za długoletnie pożycie małżeńskie.

Kazimierz doskonale pamięta, kiedy spotkał Anielę. Był rok 1954. Dwanaście miesięcy wcześniej przyjechał do Wrocławia i zaczął pracę w stoczni rzecznej przy ul. Długiej. Stancję wynajmował razem z kolegą przy Piwnej. Aniela, po kursie pielęgniarskim, razem z koleżanką zamieszkała piętro wyżej.

- Na początku chodziłem do jej koleżanki, ale nie za bardzo sie zgadzaliśmy - wspomina Kazimierz, który zaczął odwiedzać Anielę.
Szybko zdecydowali się na ślub. Małżeństwem byli już po pół roku. Jak wyglądały zaloty pół wieku temu?
Aniela chwilę milczy, potem uśmiecha się i zaczyna wspominać: - Nie chodziło się do kawiarni czy restauracji, tak jak teraz. Czasem wyszliśmy na spacer nad Odrę albo do parku. Tam, na parkiecie zbitym z desek, można było potańczyć. Albo jechało się na wieś, na potańcówkę.
- Nie, kwiatów żonie nie przynosiłem, kto myślał o takich rzeczach - dodaje Kazimierz. - Ale czekoladkę tak.

- Gorzką czekoladkę - śmieje się Aniela. - Czasem nawet tak do niego mówiłam.
W czasie półrocznego narzeczeństwa nigdy im się nie udało wyjść wspólnie do kina. Bo choć Kazimierz miał wolne niedziele (w soboty w tych czasach pracowano), to Aniela dyżury miała w świątek, piątek i niedzielę... W końcu podjęli decyzję: bierzemy ślub!
- Koledzy to się ze mnie śmiali, że tak młodo wyrzekam się wolności - opowiada Kazimierz. - Ja im na to: zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni. I kiedy ja miałem odchowane dzieci, oni zmieniali pieluchy.

- Byliśmy młodzi - wspomina Aniela. - Planowaliśmy ślub w październiku, ale w urzędzie nie chcieli się zgodzić, brakowało mi kilku tygodni do osiemnastu lat. Ojciec nachodził się, żeby wydali zgodę na ślub.

Ślub i wesele odbyły się w Tokarach, niedaleko Trzebnicy. Tam rodzina Anieli miała gospodarkę.

Z Kazimierzem nie było takich problemów. Bo choć oboje urodzili się w 1935 roku, ale Kazimierz w styczniu, a Aniela w listopadzie. Ślub i wesele odbyły się w Tokarach, niedaleko Trzebnicy. Tam rodzina Anieli miała gospodarkę.
- Przed wojną mieszkaliśmy w Wilczej Górze niedaleko Częstochowy - wspomina. - Tatuś pracował w lesie, mama też. Zaraz po wojnie przyjechaliśmy pod Trzebnicę i zostaliśmy tutaj. W Tokarach skończyłam szkołę i poszłam na kurs pielęgniarski. Kiedy dostałam pracę we Wrocławiu, w szpitalu przy Kraszewskiego, tato załatwił mi stancję przy Piwnej.

Kazimierz urodził się we wsi Sopel pod Wieruszowem. Mieszkał tam z rodzicami przez szesnaście lat, potem przyjechał do Wrocławia. - Urodziłem się w Soplu i na nazwisko mam Sopel - śmieje się.
Wszystko było ustalone. 23 października 1954 roku Aniela i Kazimierz mieli wziąć najpierw ślub cywilny, potem kościelny. To miało być podwójne wesele, bo za mąż wychodziła również siostra Anieli.
Ojciec panien młodych szykował się do podwójnego weseliska. Miała się zjechać prawie setka gości. Trzeba było ich nakarmić. Poszedł więc do urzędu po zgodę na zabicie wieprzków, które hodował. W urzędzie sprawę postawili jasno: jedno wesele - jedna świnia. Ale przecież dwie córki wydawał za mąż, więc po cichu ubił drugiego świniaka.
- Szykujemy się do ślubu, a tu przychodzi milicja i zabiera tatę - wzdycha Aniela. - Bo oddał do skupu tylko jedną świnię, a dwie w domu zostawił, choć miał pozwolenie tylko na jedną. Ktoś ze wsi musiał na nas donieść.

Natychmiast odwołano ślub kościelny i wesele. Brat Anieli dowiedział się, że ojca trzymają we Wrocławiu na Kleczkowskiej. Powiedziano mu też, co ma zrobić, żeby ojca zwolnili z więzienia: trzeba kupić świniaka, oddać go do skupu, a zaświadczenie pokazać w gminie. Bo w papierach musi się wszystko zgadzać. Sposób okazał się skuteczny. Ojciec Anieli wrócił do domu i 23 listopada 1954 r. najbogatszy gospodarz z Tokar wiózł Anielę i Kazimierza do kościoła w Łozinie.

Młodzi zamieszkali u rodziców Anieli w Tokarach. W 1955 roku urodził się ich najstarszy syn Jerzy. Kazimierz zmienił pracę - został maszynistą na kolei. Aniela najpierw przeniosła się ze szpitala przy Kraszewskiego na kliniki, a później zdecydowała się na pracę w przedszkolu.

- Jurek skończył rok, a ja znowu byłam w ciąży, kiedy męża wzięli do wojska - opowiada Aniela. - Byłam przerażona, zostałam sama z małym dzieckiem. Często musiałam brać Jurka do pracy, do Wrocławia, bo nie miałam go z kim zostawić w domu. Kierowniczka przedszkola zauważyła, że jestem zdenerwowana i mówi: "Jesteś w ciąży, to napiszemy do wojska, do Spychalskiego. Zobaczysz, mąż szybko wróci do domu". Nie wierzyłam, ale co szkodziło spróbować. Zaniosłyśmy list do wojskowej komendy.
List został wysłany, ale odpowiedzi ani widu, ani słychu. Po pół roku przyszła tylko wiadomość, że Kazimierz przyjedzie na przepustkę. Nie spodziewał się, że w domu zastanie Anielę z dwoma już synami.

- Urodziłam w karetce, którą mieli mnie z Tokar przewieźć do Trzebnicy - opowiada Aniela. - Pogotowie przyjechało po mnie, ale chcieli zabrać jeszcze jednego chorego. Tak to wtedy na wsi było. Lekarz poszedł po niego, ze mną został tylko kierowca karetki. Kiedy zobaczył, że rodzę, uciekł, pobiegł za lekarzem. Jak obaj wrócili, Wiesiek był już na świecie. Doktor tylko zawinął go w płaszcz i szybko pojechaliśmy do szpitala.

Kazimierz przyjechał na przepustkę, a zaraz za nim papiery zwalniające go z wojska.

Kazimierz przyjechał na przepustkę, a zaraz za nim papiery zwalniające go z wojska. Tak się zakończyła jego półroczna przygoda z armią.
Ela, najmłodsza córka, urodziła się już we Wrocławiu. Bo w kolejowej kamienicy przy Dolnej zwolnił się pokój z kuchnią i przyznali go Kazimierzowi.
Choć nie musieli dojeżdżać do Wrocławia, wcale nie było im lekko. Aniela zmieniła pracę, zatrudniła się w Sobótce - fabryce ciastek.

- Mąż wyjeżdżał czasem nawet na trzy dni - opowiada Aniela. - Tylko mu kopytek do garnuszka zapakowałam, żeby miał co jeść w drodze. I zostawałam sama z dziećmi.
Najstarszy Jurek miał najwięcej obowiązków - opiekował się siostrą. Kiedy Aniela pracowała na drugą zmianę, odprowadzał siostrę do przedszkola. A jeśli mamy nie było w domu, po południu nadzorował Elę i Wiesia.
- Tak nimi komenderował, że po latach zwierzyli się, jak to chcieli zamknąć go w tapczanie... - mówi Aniela.
I tak toczyło się życie przy Dolnej. Dzieci dorastały, zakładały rodziny, rodziły się wnuki (córka sprawiła im niespodziankę: dwa razy urodziła bliźniaki). Ani się obejrzeli, kiedy przyszła pięćdziesiąta piąta rocznica ich ślubu.
- Wszyscy się zebrali - łzy wzruszenia kręcą się w oczach Anieli. - Dwaj synowie z żonami, córka z mężem, ósemka wnuków (trójka już zamężna lub żonata) i trójka prawnuków...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska