Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lidia Geringer de Oedenberg: Chciałabym zostać sołtyską na wiosce

Robert Migdał
Lidia Geringer de Oedenberg
Lidia Geringer de Oedenberg Tomasz Hołod
Dlaczego przeczytała książki o Harrym Potterze, co jest jej popisowym, francuskim daniem, czy na jej półkach stoją płyty z piosenkami Marilyna Mansona i Radiohead, kiedy grała w karty na pieniądze, kto ją nazwał czarownicą i po co założyła Koło Gospodyń Miejskich.

Kim chciała być w życiu mała Lidzia?

Byłam małą Lilką. Tak do mnie mówili rodzice.

To kim chciała być mała Lilka?

Chciałam zostać pianistką, tak jak moja babcia i dlatego rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej. Zaczęłam naukę bardzo wcześnie: w wieku 6 lat. Do matury moim światem była muzyka, wygrywałam różne konkursy, zdawałam kolejne egzaminy, pilnie ćwiczyłam. Byłam bardzo grzecznym dzieckiem: kiedy rodzice mówili, że mam ćwiczyć, to ćwiczyłam, kiedy miałam odrabiać lekcje, to odrabiałam.

Bardzo obowiązkowa, młoda dama. Ile godzin dziennie musiała Pani ćwiczyć?

Jako małe dziecko najmniej od pół godziny do godziny. Ale już jako nastolatka, w liceum - bywało, że od 4 do 6 godzin.

Uuu, to sporo. Chętnie Pani ćwiczyła? Nie wolała w tym czasie biegać z koleżankami po podwórku? Bawić się lalkami?

Nie buntowałam się. To była systematyczna praca, do której przywykłam już od dziecka. Dodam, że wielogodzinne ćwiczenie to też ciężka praca fizyczna, którą ja porównuję do pracy drwala. Gra na fortepianie była moją pasją: potrafiłam przychodzić do szkoły muzycznej o szóstej rano, żeby móc poćwiczyć na bardzo dobrym fortepianie, na którym potem zdawałam egzamin.

Nigdy nie miała Pani takiego momentu, w którym Pani sobie pomyślała: "Już mam dosyć. Ja chcę wreszcie odpocząć".

Miałam i dlatego zmieniłam kierunek studiów. Zdałam równocześnie egzaminy do Akademii Muzycznej i do Akademii Ekonomicznej - na bardzo oblegany, nowy wtedy wydział - informatyka i zarządzanie, kierunek: cybernetyka ekonomiczna. Wszystko to brzmiało bardzo nowocześnie, a ponieważ byłam dobra z matematyki, więc nie miałam problemu ze zdaniem egzaminów. Ale nie można było studiować w dwóch akademiach jednocześnie. Musiałam coś wybrać.
To czemu wybrała Pani Akademię Ekonomiczną?

Kierunek wydawał mi się fascynujący, nowy. "Rodziły się" się w tym czasie komputery osobiste, a ja zajmowałam się podstawami ich programowania - podstawami matematycznymi, bazą matematyczną, na której powstawał język programowania.

Tak Panią słucham i uszom nie wierzę: matematyka, przedmiot ścisły i fascynacja muzyką - wydawałoby się dwa odrębne światy.

Pozornie. Dla mnie wszystko w muzyce jest poukładane, ma swoje miejsce. Zapis nutowy to jest pewien język, podobnie jak znaki w matematyce. Moim zdaniem, są to dziedziny bardzo bliskie. Przykładowo, utwory Jana Sebastiana Bacha można rozpisać matematycznie, ich budowa to jasny algorytm. W moim przekonaniu Bach był także genialnym matematykiem.

Nie żałuje Pani, że nie grała dalej? Przecież mogła być Pani zawodową pianistką. Być może czekała na Panią światowa kariera, wielkie sceny.

Żałowałam. Początkowo nawet byłam obrażona na fortepian, choć stał w domu, to na nim nie grałam.

Czemu obrażona?

Moje studia na Akademii Ekonomicznej to była decyzja też trochę wymuszona. Na kierunku instrumentalnym na Akademii Muzycznej były tylko dwa miejsca dla pianistów, a startujących była ponad setka. Zostałam przyjęta, ale na miejsce rektorskie. Po moich wcześniejszych konkursach i uzyskanych ocenach poczułam się niedowartościowana. Zdałam sobie także sprawę z tego, jak trudno jest obiektywnie ocenić czyjąś grę. Nie ma jakiegoś wzorca, do którego można się odwołać, zawsze się komuś może nie spodobać to, jak gram. Kryteria były dla mnie niezrozumiałe. Nie podobało mi się na przykład to, że członek jury oceniał ucznia, który wcześniej brał u niego prywatne lekcje. Nie rozumiałam tych niejasnych reguł i nie chciałam się nad nimi głowić. Tymczasem w matematyce wszystko było jasne, wszystko się zgadzało. Na egzaminach wstępnych po prostu policzono punkty, nie było tych z "plecami" i bez. To była dla mnie czysta gra. Wybrałam zatem informatykę, z masą przedmiotów ścisłych. Matematyka już wcześniej była moim konikiem. Zamiast rozwiązywać krzyżówki, w dzieciństwie rozwiązywałam zadania matematyczne. Ulubionymi książkami były zbiory zadań z matematyki pełne niesamowitych zagadek.

To częściej spotykane u chłopaków niż u dziewczyn.

Mój tata był matematykiem. Od najmłodszych lat pasjonowałam się zagadkami, liczeniem. Inne dzieci się dziwiły: "Jak można dodać »a« do »a«. Przecież literki się nie dodają". Dla mnie to było oczywiste, skoro mogą być "dwie pomarańcze", to mogą też być "2a".
Jakie wartości przekazali Pani rodzice?

Oboje pochodzili z rodzin, które ucierpiały w czasie wojny. Jak wielu Dolnoślązaków, przyjechali tutaj zaraz po wojnie. Mój ojciec ze zrujnowanej Warszawy - już w maju 1945, a mama z Wilna - rok później. Dziadkowie cały majątek, wszystko, co mieli - stracili. Przyjechali na Ziemie Odzyskane wagonem bydlęcym, z jedną walizką. Jedyne, czego nikt nie mógł im zabrać, to były wykształcenie i umiejętności. Dlatego w mojej rodzinie najwięcej szacunku zawsze budziła wiedza. Dobra materialne stanowią kwestię drugorzędną. Bywają przejściowe, więc nie przywiązujemy się do nich.

Jak wygląda Lidia Geringer de Oedenberg prywatnie: wraca Pani po pracy do domu, nakłada szlafrok, gotuje obiad, sprząta?

Niestety, nie mam czasu na gotowanie obiadów.

To kto Pani gotuje?

Stołuję się głównie w restauracjach, coś zjem w biegu.

Niezdrowo się Pani prowadzi.

Niezdrowo. Żywię się głównie w samolotach i w stołówkach. A nierzadko bywa tak, że wracam bardzo późno do domu, wszystkie sklepy są już pozamykane, a ja nie mam praktycznie nic w lodówce. Wtedy na kolację musi mi wystarczyć jakiś przeterminowany jogurcik i czekoladka...

Pani lekarz domowy, kiedy przeczyta ten wywiad, to pośle na Panią gromy. Nie dba Pani o siebie.

Może dzięki temu się nie przejadam (śmiech). Nie gotuję na co dzień, ale lubię gotować od święta i gdy zdarza się jakiś moment wytchnienia: na wakacjach, jakiś dłuższy weekend. Wtedy zapraszam rodzinę na obiad i popisuję się moją francuską kuchnią, którą uwielbiam. Miałam okazję praktykować i uczyć się od Francuzów na... Madagaskarze, gdzie mieszkałam przez sześć lat. Dobrze mi to zrobiło zarówno lingwistycznie, jak i kulinarnie.

Niektórzy twierdzą, że mówi Pani po francusku barokowym stylem.

Przebywałam w środowisku dyplomatów i tak się nauczyłam. Teraz bardzo mi się to przydaje we wszelkich negocjacjach. Wracając do gotowania. Bardzo lubię francuską kuchnię, która przede wszystkim jest lekkostrawna, pełna wykwintnych smaków i praktycznie nie tuczy. Francuzi mają niewielu obywateli z nadwagą. Wiedzą, co z czym łączyć, żeby wszystko dobrze się trawiło. Na marginesie powiem, co mnie strasznie bawiło, że komplementując przyjęcie następnego dnia, Francuzi mają w zwyczaju mówić: "Dziękuję za kolację, wszystko dobrze strawiłem". Nas taki komplement wprawi w konsternację, wiele osób zareaguje tak jak teraz Pan - śmiejąc się.
A to jest wielka pochwała?

Oczywiście. Nie mogłoby być lepiej. To znaczy, że było nie tylko smacznie, ale i zdrowo, bo nic nie zaszkodziło. Nie można się zatem śmiać, tylko trzeba docenić i podziękować.

A jakie jest Pani popisowe, francuskie danie?

Mam kilka. Jestem bardzo zadowolona z moich sufletów.

Suflety to wyższa szkoła kulinarna: trudno jest je zrobić.

Trudno, a poza tym do sufletów trzeba mieć bardzo punktualnych gości, bo kiedy przyjdą za późno, to suflet już klapnie. Uwielbiam robić quiche, tartę. Tarty też uwielbiam jeść.

A z czym tarta?

Właściwie ze wszystkim. Ostatnio bardzo lubię z łososiem i szpinakiem lub z jajkiem, mlekiem i dosyć mocno pachnącym serem.

Pleśniowy śmierdziuch?

Różnie, bo nie zawsze jest pleśniowy. Te niepleśniowe też potrafią swoją obecnością mocno zaznaczyć lodówkę na dłuższy czas.

Najlepiej trzymać je w dwóch workach i jeszcze owinięte w sreberku.

A i to niekiedy nie pomaga. Na takie sery najlepszy jest balkon (śmiech). Przy okazji można odstraszyć wszystkie ptaki i insekty dookoła. Czegóż nie robi się dla smaku. Co najważniejsze: dania kuchni francuskiej zwykle bardzo szybko się przygotowuje - zupę-krem, sorbety.

Co Panią relaksuje? Czym Pani ładuje baterie na następny dzień?

Bardzo dużo czytam. W pracy - gazety, żeby być na bieżąco ze wszystkimi informacjami. Poza pracą czytam bardzo dużo literatury popularno-naukowej, biografie. Ostatnio postawiłam sobie za zadanie, żeby być na bieżąco z literaturą piękną - czytam głośne bestsellery. I to wszystkie, żeby dowiedzieć się, co się ludziom podoba. Począwszy od Harry'ego Pottera...

No, nie wierzę. Przeczytała Pani Harry'ego Pottera?

Oczywiście, wszystkie siedem tomów. Tyle się nasłuchałam o nim, że musiałam sprawdzić, co takiego jest w tej książce, że ludzie potrafią stać całą noc po następny tom.
I?

Opowieść jest bardzo sprawnie napisana. Ma w sobie rzeczywiście coś wyjątkowego, co sprawiło, że dzieci i młodzież wybierały czytanie o przygodach Harry'ego Pottera, zamiast oglądania telewizji czy zabawy grami komputerowymi. To rzadkość.

I kończąc czytać jeden tom, już się Pani nie mogła doczekać, żeby zacząć kolejny?

Chciałam zobaczyć, jak autorka poprowadzi akcję, jak wybrnie z, wydawałoby się, ślepych zaułków. Śledziłam tok wydarzeń pod względem logiki, co z czego wynika, który wątek z którego. Przyłapałam ją nawet na bodajże dwóch wątkach, które rozpoczęła i zgubiła, nie rozwijając. Czytałam dokładnie, by poznać konstrukcję książki, która miała największy nakład w historii - po Biblii.

A ostatnio co Pani przeczytała? Tak dla przyjemności.

Teraz bardzo modna jest literatura iberyjska. Niezwykle popularny stał się Carlos Ruiz Zafón, autor "Cienia wiatru" i "Znaku anioła", które sprzedają się fantastycznie na całym świecie. Widzę niekiedy w samolocie wielu pasażerów z jego książkami, każdy czyta w swoim języku. Też oczywiście przeczytałam. W Zafonie bardzo podobał mi się jego literacki język, cudownie się nim bawi. W zdaniu nie ma ani jednego niepotrzebnego słowa.

Niektóre książki czyta Pani w oryginale.

Tylko po angielsku i francusku. Jest taka świetna humorystyczna książka, w której Anglicy żartują z Francuzów. Stephen Clarke napisał całą serię tych książek, o tytułach, w których jest zawsze francuskie brzydkie słowo "merde": jak "Merde! Rok w Paryżu" itp.
Bardzo mi się jego humor podobał, gdy czytałam pierwszą książkę Clarke'a po polsku. Sięgnęłam jednak po kolejną już w oryginale, która mnie jeszcze bardziej rozbawiła - można było w niej odnaleźć nieprzetłumaczalną na polski grę słów. W języku angielskim można znaleźć sporo słów pochodzenia francuskiego i autor zabawnie je zestawia. Książka w oryginale była wręcz histerycznie śmieszna i gdy czytałam ją w samolocie, śmiałam się na cały głos, co pewnie zrobiło jej dodatkową reklamę. Dobrze jest się tak oderwać, pośmiać i nie myśleć o dyrektywach, negocjacjach, politycznych podchodach i wszechobecnych aferach. Ludzie potrafią być też zabawni, tworzyć piękne i mądre rzeczy. Generalnie, są dobrzy i chętni do pomocy.

Pozytywne myślenie daję pozytywną energię?

Tak i w ten sposób odseparowuję się od pewnych niemiłych faktów, które również mnie dotyczą. Do tych złych rzeczy trzeba mieć dystans: odrzucać to, co jest niedobre, to, co przeszkadza. Wyznaję zasadę: "Niech psy szczekają, a karawana i tak niech idzie dalej".
A muzyką się Pani też relaksuje?

Bardzo. Z tym, że - podobnie jak z książkami - jestem ciekawa każdej muzyki.
Nie wierzę, że na Pani półce, można znaleźć płyty Dody czy Michała Wiśniewskiego z "Ich Troje".
Nie, akurat ich nie mam. Ale mam Marilyna Mansona, mam Radiohead i całe mnóstwo innych popularnych obecnie zespołów, których muzykę dostarcza mi mój syn. Dzięki jego rekomendacji bardzo polubiłam młodych, wrocławskich muzyków, zarówno z zespołu Micromusic, DigitalLove, jak i z Husky. Mają dobre wykształcenie muzyczne, dobre aranżacje, a ich wokalistka, Natalia Grosiak, jest rewelacyjna. Promuję ich tam, gdzie tylko mogę. Interesuje mnie cała muzyka. Najmniej podoba mi się rap, bo pod względem melodycznym jest bardzo ubogi, a sam rytm to dla mnie za mało.

A polskiego popu Pani słucha?

Bardzo lubię Kayah, Annę Marię Jopek - to świetne wokalistki ze znakomitym warsztatem muzycznym. Poza tym bardzo mi się ostatnio podobają przeróbki piosenek Mieczysława Fogga. Uważam, że to dobry pomysł, by "odświeżyć" jego muzykę. Słucham dużo francuskiej muzyki popularnej, lubię wiedzieć, co w trawie piszczy... Ale przeważnie kończy się tym, że wieczorem w domu włączam swojego ukochanego Beethovena.

Ogląda Pani telewizję?

W Belgii, gdzie mieszkam od ponad pięciu lat, oglądam dwa, trzy kanały telewizji francuskiej. Przez wiele lat sama pracowałam w telewizji i okiem "człowieka ekranu" porównuję ich technikę i styl. Lubię francuską telewizję i jej promocję pozytywnego snobizmu.

?

Już tłumaczę. Tam, pomiędzy jednym a drugim programem typu show albo teleturniejem, znajduje się czas antenowy na króciutki, dwu-, trzyminutowy programik, podczas którego jakiś celebryta opowiada np. o książce, jaką ostatnio czytał. Telewidz, dla którego ta osoba jest tzw. ikoną, być może dzięki temu także sięgnie po tę książkę. Ktoś inny, znany, mówi o wystawie czy operze. To jest jak budzenie apetytu na kulturę. To jest edukacja społeczeństwa, zupełnie inny styl zachęcania ludzi do wysokiej kultury. Być może i w polskiej telewizji byłoby to możliwe, w serialach można też mówić o głośnej książce czy wybitnym przedstawieniu. Podoba mi się, że Belgowie i Francuzi żyją dla przyjemności.

To cudownie żyć dla przyjemności.

To dla nich bardzo ważne. Nawet rozmowa polityczna to nie jest "chlastanie się" polityków. Nie schodzi się poniżej pewnych standardów. Dominuje szacunek dla zaproszonych gości i dla widzów. Nie ma nieuzasadnionej agresji, frustracji.

A ogląda Pani polskie seriale?

Nie znam ich. Jak wpadnie mi w ręce polski magazyn kobiecy, ekscytujący się głównie miłosnymi perypetiami znanych ludzi, to ze zdjęć spoglądają na mnie nieznane mi twarze i myślę, że gdzieś umknęli mi nasi młodzi celebryci.
"Klan". "M jak miłość", "Złotopolscy"...

Nic a nic. Może gdybym więcej mieszkała w Polsce, to bym trafiała na te seriale. Zwykle jednak do Polski przyjeżdżam raz na dwa tygodnie, na weekend. W piątek zdążam dopiero na wieczorne wiadomości, w sobotę mam spotkania w regionie, pół niedzieli przeznaczam dla rodziny i wieczorem wylatuję z powrotem do Brukseli. Widziałam jednak niedawno w TVP2 fragment programu "Kocham cię Polsko". Sam pomysł wydał mi się ciekawy, choć zniechęcił mnie poziom teleturnieju. Co to za wyczyn, że ważny i znany gość programu potrafi przeliterować wyraz "ponton"? Już nie oglądam tego programu. To dla mnie strata czasu.

A do kina Pani chodzi?

W Belgii - nie. Ale chodzę do teatru, do opery. W tym tygodniu idę na koncert genialnej mezzosopranistki Cecilii Bartoli, która wystąpi w Bozar, najlepszej tamtejszej sali koncertowej. Miałam przyjemność gościć ją na Festiwalu Wratislavia Cantans, a teraz zobaczę ją po raz kolejny w rewelacyjnym repertuarze pisanym niegdyś dla kastratów.

A poza muzyką co jest Pani pasją? Konie?

Kiedyś tenis. Teraz narty, i to rzadko, bo ostatnio wyjeżdżam w góry tylko raz w roku. Tak na tydzień, czasem 10 dni.

Gdzie Pani jeździ?

Głównie w Dolomity, ale również do Austrii, na te trudniejsze stoki.

I slalom gigant?

Lubię strome, dobrze przygotowane stoki, które są bezpieczne. Bo niebezpieczna może być i ośla łączka, kiedy jest oblodzona. A ja jeżdżę głównie czarnymi trasami. Lubię ostro przycisnąć narty.
Latem też trzeba pracować nad kondycją, żeby w zimie poszaleć.
Do pracy w Parlamencie Europejskim przybywam na piechotę. To jest dla mnie rodzaj treningu. Mam około 20 minut bardzo szybkiego marszu. Niektórzy się temu bardzo dziwią, bo posłowie mają do dyspozycji służbowe, eleganckie limuzyny z wytwornym szoferem, który otwiera i zamyka drzwi.

Bardzo wytworne życie.

Praktyczniej i zdrowiej jest chodzić na piechotę. Często jestem dzięki temu szybciej w pracy i nie stoję w korku w pięknym mercedesie.

Ma Pani w Brukseli przyjaciół?

Takich, z którymi pójdziemy sobie na kawę, poplotkujemy, to nie. Takich przyjaciół mam w Polsce.
A ci przyjaciele w Polsce to tacy od lat, sprawdzeni?

To bardzo nieliczna, coraz mniejsza grupka. W postanowieniach noworocznych na rok 2009 zapisałam sobie, że muszę dbać o przyjaciół. Bo kiedy się o nich nie dba, to ma się ich coraz mniej.

Wyszło to postanowienie?

Wyszło. Postanowiłam sama inicjować spotkania, a nie tylko czekać, kiedy będę zapraszana i potem często rezygnować, bo termin mi nie pasuje. Założyłam przyjacielskie "Koło Gospodyń Miejskich".

Jest Pani przewodniczącą Koła?

Zostałam wybrana (śmiech). Moje przyjaciółki mają piękne kariery: są lekarzami, prawniczkami, biznesmenkami. Spotykamy się od czasu do czasu u którejś z nas w domu.

Same kobiety?

Jest możliwość zaproszenia męża członkini Koła - ale wtedy on musi się poczuć Gospodynią Miejską.

Na czym polegają spotkania Koła?

Przede wszystkim ma być miło. Mamy coś dobrego zjeść, mieć czas dla siebie, nie spieszyć się i nacieszyć się sobą.

A co robicie w przyszłym tygodniu?

Organizujemy spotkanie "śliwkowe": każda z nas przyniesie jakąś potrawę ze śliwkami i, dodatkowo, nasza garderoba też powinna mieć jakiś akcent w tym kolorze. Dotyczy to również panów.
A to będzie trudne, bo wielu mężczyzn twierdzi, że nie ma takiego koloru jak śliwkowy.

Gospodynie Miejskie przypilnują, by kolor się zgadzał. Te spotkania to wielka przyjemność. Dawniej popularne były spotkania brydżowe, ale na brydża, żeby sobie porządnie pograć, trzeba mieć całą noc, a nie tylko kilka godzin.

Dobrze gra Pani w brydża?

Grywałam w turniejach brydżowych i muszę powiedzieć, że bardzo często wygrywałam. Moja przyjaciółka z Warszawy, znana artystka i brydżystka Hanna Bakuła, traktowała mnie nawet jako "wrocławskiego straszaka", mówiąc czasem do zbyt pewnych siebie graczy: "Poczekaj tylko, przyjedzie Lidka z Wrocławia i złoi ci skórę".

Graliście na pieniądze?
(śmiech) Tak, ale dostawaliśmy symbolicznego grosika za zdobyty punkt. Wygrane były symboliczne: grając całą noc, można było wygrać 20 złotych. Ale zawsze to grosz do grosza.
A inne gry w karty? Poker?

Nie. Brydż to jest logika, matematyka i strategia, tego nie odnajduję w pokerze.

Patrząc na Panią można odnieść wrażenie, że jest Pani taką osobą twardo stąpającą po ziemi. Była kiedyś Pani u wróżki? Jasnowidza?

Nie, ale mam wielką ochotę pójść (śmiech). Tak z ciekawości. W swoim życiu spotykam różne osoby, które mają nadzwyczajne zdolności. Potrafią np. odnaleźć źródło wody, zobaczyć aurę, wywróżyć z ręki. Nigdy nie byłam u wróżki, bo nie chciałam wiedzieć "co będzie". Poza tym dalej myślę, że to ja sama jednak mam dużo do powiedzenia w kwestii tego, co ze mną będzie.

To dlaczego Pani mówi, że zaczęło Panią kusić, żeby pójść do jasnowidza?

Niedawno, gdy czekałam u stomatologa, usiadł koło mnie pewien strasznie rozmowny pan. Zaczął od pogody, polityki - chcąc mnie wciągnąć do rozmowy, do której nieszczególnie byłam chętna. W pewnym momencie ten pan zapytał mnie: "Ale po co właściwie pani tu przyszła, przecież ma pani wszystkie zęby zdrowe"? Poczułam się wywołana do odpowiedzi: "A skąd pan to wie?". A on na to: "Patrząc na pani kartę zdrowia, nie widzę żadnych problemów". Tylko, że moja karta zdrowia była w zamkniętej kopercie, leżącej na moich kolanach. Zaciekawiona zapytałam: "A może pan powiedzieć, o czym teraz myślę". Na co on się tylko uśmiechnął i odparł: "Umysłu czarownicy nie da się przeniknąć". Dlatego muszę pójść do wróżki i sprawdzić, czy przypadkiem nie jestem czarownicą (śmiech).

To był komplement czy chciał Panią urazić?

Sorciere - po francusku to jest określenie czarownicy, ale też i czarodziejki, która potrafi czarować i oczarować.

Pani potrafi czarować, oczarować?

Może potrafię, ale nie stosuję tego świadomie. Traktuję ludzi tak, jak sama chciałabym być traktowana: z szacunkiem i mówiąc prawdę.

Jest Pani bardziej rozważna czy romantyczna?

Rozważna. Chociaż niekiedy się wzruszam, ukradkiem ocieram łzę.

Kiedy się Pani ostatnio wzruszyła?

Na spotkaniu z bardzo sympatycznymi ludźmi ze Stowarzyszenia Inwalidów i Rencistów oraz słuchaczami Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Zaprosiłam ich reprezentantów do Parlamentu Europejskiego. Gdy spotkałam się z nimi kolejny raz, dziękując mi za zaproszenie dodali: "Było super, ale żal nam było pani, kiedy my wszyscy razem wsiedliśmy do autobusu i odjechaliśmy z powrotem do domu, a pani sama została, z walizką…". Wzruszyła mnie ich troska o mnie.
Jest Pani jedną z nielicznych kobiet u władzy. Kobietom jest trudniej zajść wysoko w biznesie, polityce?

Trudniej. Zilustruję to starym kawałem. "Kowalski użalał się Panu Bogu, że nigdy nie wygrywa w totolotka. Na to mu Pan Bóg powiedział: - To daj mi szansę i zagraj choć raz". Chodzi właśnie o te szansę, jeśli nie ma kobiet na listach wyborczych: do Sejmu, Senatu, Parlamentu Europejskiego - to jak mogą zostać wybrane? Jestem za parytetem, bo dzięki temu kobiety znajdą się na liście. To, czy zostaną wybrane, czy nie, to decyzja wyborcy. Najważniejsze, że kobiety będą miały równe z mężczyznami szanse.

Pani przepis na sukces.

Praca, praca i jeszcze raz praca. I trzeba mieć... dosyć grubą skórę.

Pani ma grubą skórę?

Z czasem uodporniłam się na nieprzyjemności i ciosy.

Niektórzy mówią o Pani: "twarda sztuka".

Muszę taka być. Nie byłoby mnie tutaj, gdybym się zniechęcała przy jakimś niepowodzeniu, przy słowach krytyki, która nie ma niekiedy nic wspólnego z prawdą.

Już wiem, kim chciała być mała Lilka, a ta dorosła, dojrzała Lidia? Kim chciałaby Pani być za 10 lat?

Sołtyską.

I mieć swoje Koło Gospodyń, tym razem, Wiejskich?

Tak. Już teraz współpracuję z fantastycznymi kobietami z Kół Gospodyń Wiejskich. Za jakiś czas zamierzam osiąść w Kotlinie Kłodzkiej, w starym wiejskim domku, z ładnym ogrodem, psem, kotem, może koniem. I, jeżeli lokalna społeczność mi zaufa, to chciałabym być sołtyską. Można tyle wspaniałych rzeczy zrobić w małej wioseczce. Nie sądzi Pan?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska