Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anja Orthodox: Na scenie śpiewam w ślubnej sukni i porno-szpilkach

Robert Migdał
Closterkeller ze swoją charyzmatyczną wokalistką Anją Orthodox
Closterkeller ze swoją charyzmatyczną wokalistką Anją Orthodox Materiały promocyjne
Rozmawiamy z Anją Orthodox o tym, co ją zauroczyło w południowoamerykańskich telenowelach, czy będzie szukać męskiego odpowiednika Dody i dlaczego jej płyta jest "złota".

Trudno jest sprzedawać w Polsce taką muzykę, jaką Wy gracie: nietypową, nietłuczoną w radiu i telewizji?

Oryginalność dobrze się sprzedaje, ale jest problem z dotarciem do odbiorców. Jest jedna rzecz, która takiej muzyce w tym przeszkadza, to największe rozgłośnie radiowe. Pierwszą, główną cechą, według której kwalifikują utwory do puszczania w eterze, jest to, żeby były jak najmniej oryginalne. Czyli jak najbardziej, ich zdaniem, dla wszystkich.

Dla wszystkich, czyli dla nikogo.

Miałkie. Tak zwane "przyjazne radiu" - łatwo wpadające i wypadające z ucha. Muzyka Closterkeller raczej taka nie jest. Do tego dochodzi jeszcze wypracowana przez wiele lat naszej działalności opinia, że mój zespół gra muzykę charakterystyczną i choćbyśmy nagrali najbardziej tępą siekaninę, jaka tylko może być, to od razu, na sam dźwięk słowa Closterkeller, jesteśmy w wielu rozgłośniach radiowych skreśleni.

Przejmujecie się tym?

Nie do końca, bo jest internet - potężne medium, które nie boi się ani nas, ani naszej muzyki.
Chyba że tak jak Nergal trafiłaby Pani na swoją Dodę - oczywiście jej męski odpowiednik - który by wypromował Closterkeller w kolorówkach i sprzedaż waszych płyt skoczyłaby o tysiąc procent.
Jezu, litości! Ja niekoniecznie poszukuję takiej drogi promocji: romanse, pocałunki w gazetach... Zresztą ja mam męża i czy ja wiem, czy potrzebuję go zmieniać na Dodę w spodniach? Chociaż... Gdyby to miał być Mario Cimarro. Hmm...

Kto to?

To taki aktor grający w telenowelach południowoamerykańskich.

Ogląda Pani takie seriale nałogowo, skoro tak dobrze zna tego aktora?

Broń Boże. Ani żadnych seriali polskich, ani telenowel południowoamerykańskich. Z jednym wyjątkiem. Kiedyś, przypadkiem, włączyłam telewizor, zobaczyłam Mario Cimarro i już ten serial wtedy do końca obejrzałam - ku rozpaczy mojego męża. A ostatnio pojawił się z nim następny tasiemiec "Zdrada i miłość". Ech... oglądałam, ale musiałam ruszyć w trasę koncertową i koniec z serialem i moim zakochaniem... (śmiech).

Wciągnął?

A gdzie tam! Oglądałam go tylko dla Mario. Ach... z nim mogłabym mieć taki gazetowy romans. Niechby i udawany. Wystarczy, że do zdjęć bym z nim pozowała! (śmiech). Oczywiście, że to wszystko są żarty. Tak się po prostu w domu przekomarzamy.
Wróćmy na ziemię. Najnowsza płyta - "Aurum" - znaczy złoto. To kolejna, kolorowa nazwa waszej płyty.
To już ósma płyta studyjna - wszystkie mają w nazwie kolor i ta też - zgodnie z tradycją.
A czemu "złoto"?

Tytuł spłynął w ostatniej chwili jak złoty motyl z kosmosu i usiadł mi na głowie. I został. Choć na płycie był już utwór pod tytułem "Złoty", to jakoś mi nie pasowało to słowo do całej płyty. Bo to jakoś tak głupio brzmiało. Ale gdy weszła w grę łacina i słowo "Aurum", to części układanki się same dopasowały. A było to tak, że pewnego razu siedziałam sobie w chińskiej knajpie razem z moim synem, rozmawiając o szkole, o jego nienawiści do chemii, i zeszło na symbole chemiczne. Zajrzałam do telefonu, gdzie mam encyklopedię, i tak pojawiło się "Aurum".

O! Szkoła dziecka się do czegoś przydała.

No jasne. I jeszcze jedno się świetnie złożyło, bo pomyślałam sobie, że przecież będziemy mieli trasę promocyjną i ja mogę występować na scenie w swojej sukni ślubnej. Bo ja w styczniu brałam ślub i byłam ubrana w...

Czarną suknię ślubną?

Gdzie tam, w złotą najbardziej na świecie! To jakieś oślepłe tabloidy pisały, że miałam czarną suknię ślubną, a naprawdę to było śliczne, metaliczne, lejące się stare złoto. To jest bardzo piękna suknia, więc najważniejszy punkt trasy, czyli strój, mam załatwiony (śmiech).

Na płytę trzeba było dość długo czekać: miała najpierw ukazać się w 2007 roku...

Oj tak, ona miała się tyle razu ukazać, że koniec świata! W 2007 się nie udało, a liczyłam na to, że zdążę przed urodzeniem swojego drugiego dziecka. Niestety, czułam się tragicznie i beznadziejnie już od początku ciąży i nie podołałam. Nienawidzę tego stanu, choć kocham już mieć dzieci. Skoro ci mężczyźni to taka silna płeć, to nie mogliby oni chodzić w ciąży?

I żeby jeszcze poród przeżyli?

Dokładnie! Choć, gdy ze znieczuleniem, to mogę tę część imprezy wziąć już na siebie. Jak w 2007. Drugi raz nie dałam się nabrać na to, że ten ból to wcale nie jest taki duży i że go można tam jakimiś masażami zmniejszyć.

Ale wracając do płyty. To, że trzeba było tak długo na nią czekać, chyba dobrze jej zrobiło: doszli nowi muzycy, inne spojrzenie na Waszą muzykę.

I też musieliśmy trochę poczekać, bo jak doszedł do nas nasz nowy gitarzysta - fenomenalny Mariusz - to musieliśmy poświęcić sporo czasu na poćwiczenie z nim, na zgranie się. Żeby on włączył się w ten nasz precyzyjnie funkcjonujący mechanizm. To trwało półtora roku, ale warto było czekać. Gdyby "Aurum" powstała wcześniej, to by na pewno taka dobra nie była.
Mówi Pani tak o tej encyklopedii w telefonie, o internecie... Na płycie też jest ukrytych mnóstwo prezentów, nowinek technicznych.

Jestem maniakiem nowych technologii i gadżetów. No i komputerów. Dlatego na książeczce dołączonej do płyty umieściliśmy QR-cody

Takie mozaiki, które można odczytać za pomocą telefonu komórkowego?

Ukryłam w nich różne złote myśli, uzupełnienia do poszczególnych tekstów, a także jeden "tajny" link do strony "aurumowej". A jak się przyjdzie na nasz koncert i się włączy w telefonie bluetooth, to można dostać różne gadżety od nas na telefon.

Czym jeszcze zaczarujecie swoich fanów na trasie koncertowej "Abracadabra"?

Przede wszystkim muzyką. Mamy świadomość, jaka siła tkwi w tym, co tworzymy. Muzyka jest naszym najsilniejszym orężem. Nie stawiamy na show, fajerwerki czy np. stadko roznegliżowanych seksbomb tańczących na scenie. Samą muzyką robimy wielki klimat, powodujemy skamienienie i zauroczenie naszych fanów. No i jest moja wstrząsająca, złota suknia! (śmiech). Z atrakcji wizualnych to są jeszcze moje czarne skrzydełka i 16-centymetrowe porno-szpilki. Straszna mieszanka! (śmiech).

Bywa Pani na Castle Party w Bolkowie?

Bywam, ale tylko wtedy, kiedy jesteśmy zaproszeni do grania. Nie mogę pojechać jako zwykły słuchacz. Nie da się żyć.

Robi Pani za "misia z Zakopanego", z którym każdy chce się sfotografować?

Oj tak, i to jest tak za każdym razem: idę oglądać koncert i nigdy mi się to nie udaje: ludzie chcą rozmawiać, fotografują się ze mną.

Cienie sławy?

Dramatu wielkiego to nie ma, bo na szczęście moi fani nie są upierdliwymi przygłupami, tylko to są bardzo fajni ludzie. Ja rozumiem powody, dla których oni mi nie dają żyć. Jednak koncertu obejrzeć nie sposób, gdy każdy chce się przywitać, zamienić jedno słowo.

Najmłodszy synek ma dwa latka. Zabiera go Pani ze sobą w trasy koncertowe?

Skądże! On jest w takim wieku, żeby nas wykończył. Na dwa tygodnie przed trasą mieliśmy koncert w Lesznie i wtedy zabraliśmy go raz ze sobą. Zniszczył nas psychicznie i odtąd ma szlaban na wyjazdy z nami.

A jak Pani łączy bycie gwiazdą na scenie i bycie matką? Bo to jednak trochę trudno zostawić dziecko, chociaż pod najlepszą opieką dziadków, i ruszyć w Polskę śpiewać.

Da się. Na szczęście mamy dziadków, którzy tak kochają wnuka i o niego dbają, że niekiedy myślę, że Kubuś ma lepiej z nimi niż z nami (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska