Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Łapiński: W "Tańcu z gwiazdami" kibicuję Radkowi Majdanowi

Robert Migdał
Marek Łapiński
Marek Łapiński Tomasz Hołod
Czym, oprócz papierosów, handlował na ulicach Wiednia i Berlina, czy kręcił piruety na lodzie, kiedy nosił dredy na głowie, czy fanki jego zespołu punkowego rzucały biustonosze na scenę, co całymi nocami robił w fabryce BMW w Monachium i dlaczego nie jeździ codziennie do pracy szynobusem. Rozmowa z Markiem Łapińskim, marszałkiem województwa dolnośląskiego.

Dzisiaj piątek trzynastego. Jest Pan przesądny?

Od trzech lat już nie.

Dlaczego?

Bo od tego czasu mieszka u mnie w domu czarny kot i żaden piątek trzynastego nie jest mi już straszny. A wcześniej byłem przesądny.

Nie przechodził Pan pod drabiną, uważał, żeby nie stłukło się lustro - bo to wiadomo - siedem lat nieszczęść?

Jak widziałem kominiarza, to chwytałem się za guzik.

I szukał Pan wzrokiem łysego faceta w okularach?

Wystarczyło, żeby był w okularach. Nie musiał być łysy. Ale teraz jest z nami kotek i przesądy poszły na bok: no bo trudno by było spluwać przez lewe ramię za każdym razem, kiedy czarny kot przebiegnie drogę. Przez cały czas musiałbym sprzątać podłogę (śmiech).

Twardo Pan stąpa po ziemi?

Zawsze realnie patrzyłem na świat. Pozytywistycznie. Takie było moje dzieciństwo, moje życie w małym miasteczku: żeby do czegoś dojść, trzeba było rozpychać się łokciami cały czas.

Teraz też rozpycha się Pan łokciami?

Niestety, czasem tak. Żyjemy w dżungli cywilizacji XXI wieku.

Jako człowiekowi z małego miasteczka trudniej było dojść do czegoś?

Ludziom z "prowincji" - jak mówi "centrala" we Wrocławiu - zawsze jest trudniej. Centrala nie dopuszcza ludzi ze wsi, z małych miejscowości, do sukcesu. Trzeba się bardzo starać, być lepiej przygotowanym niż ludzie z Wrocławia, żeby osiągnąć sukces życiowy i zawodowy. Pan redaktor też jest przecież z "prowincji"...
Z pięknego Głogowa. A jakże. Wracając do rzeczy trochę nie z tej ziemi: kieruje się Pan w życiu intuicją? Ma Pan szósty zmysł?

Intuicję ma każdy człowiek. Bo nie zawsze można znaleźć właściwą drogę w labiryncie życia, kierując się tylko rozumem. Od takich wyborów zależy przyszłość człowieka: zawodowa, rodzinna. Ja nie narzekam na swoje wybory i życiowe, i zawodowe.

Był Pan kiedyś u wróżki, u jasnowidza?

Nie.

To może choć raz Panu ktoś wróżył z kart?

Też nie, nie wierzę w takie rzeczy.

Słyszałem, że jest Pan w gorącej wodzie kąpany.

Staram się, żeby już tak nie było. Sprawy ważne teraz odkładam na tydzień do szuflady, żeby dojrzały, przeczekały i dopiero potem się nimi zajmuję. Wcześniej tak nie robiłem i wiele razy żałowałem, że podjąłem decyzje za szybko, bez dłuższego zastanowienia. Teraz mam "szufladę przemyśleń". Mam 38 lat i to jest taki wiek, który skłania do dłuższego zastanowienia się nad pewnymi sprawami.

No tak, już niedługo 40. na karku, będzie z górki.

Rocznik 1971 to jest magiczne pokolenie.

Czemu magiczne?

W 1979 roku byliśmy testowani jako "pokolenie dziesięciolatki": mieliśmy chodzić do podstawówki 10 lat, mieliśmy nowe, inne podręczniki - potem to wycofano. W stanie wojennym byliśmy w takim wieku, że choć jeszcze dzieci, to już rozumieliśmy, dlaczego nie było w niedzielę "Teleranka". W 1989 roku tylko połowa z naszego pokolenia głosowała w wyborach, bo nie wszyscy mieli skończone 18 lat. Byliśmy za młodzi, żeby być w NZS-ie i jeszcze za młodzi, żeby skorzystać z sukcesu gospodarczego lat 90. A dzisiaj nie możemy być romantykami, choć wychowywaliśmy się w romantycznych czasach walki o wolność. Musimy być pozytywistami.

Ale Pana dzieci będą już miały lepiej.

No tak, ciągle moje pokolenie jest takim pasem transmisyjnym. Te dobre rzeczy z przemian jakoś nas omijają i ciągle słyszymy, że to kolejne pokolenie będzie miało lepiej od nas.
To było takie pokolenie buntu. Pan był takim buntownikiem?

Pewnie, że tak: byłem punkiem, nosiłem długie włosy...

Takie pióra do ramion?

Do ramion.

O Jezu. Nie mogę sobie tego wyobrazić. Stawiał je Pan sobie na irokeza: na białko albo na cukier?

Nie stawiałem. Ale takie dłuuuuugie włosy miałem jeszcze na początku lat 90. Wcześniej identyfikowałem się ze środowiskiem punków. Słuchałem "Dezertera", "Brygady Kryzys" i "KSU". Później to się przerodziło w fascynację muzyką, pewnym stylem życia.

Seks, narkotyki i rock and roll?

Nie, nie ten kierunek. Grałem za to w zespole punkowym na gitarze i śpiewałem.

Jak się ten zespół nazywał?

"Zenek Idol". Graliśmy swoje piosenki, i to w bardzo dziwnych miejscach. Na przykład w 1988 roku mieliśmy występ na... przyczepie od ciągnika, na stadionie, z okazji akademii pierwszomajowej. Wprawiliśmy zebrany tłum w pewną konsternację. Wyszło nas czterech facetów, niekoniecznie ubranych grzecznie jak do szkoły. A jak już zaczęliśmy śpiewać, że "nie wierzymy politykom", że "ludzie nie mają moralności, że mają kamienne twarze" - to już był szok. Śpiewałem, że "Gdańsk jest zawsze polski" i że "stolicą Śląska jest Wrocław" - niektórzy złośliwi się śmieją, że wyśpiewałem sobie swoją przyszłość. Pisałem o tym, żeby akceptować ludzi niezależnych, ludzi, którzy mają inne zdanie niż otoczenie. Zawsze te teksty były z pewnym podtekstem, bo to były jednak czasy cenzury i trzeba było pisać tak, żeby można było czytać między wierszami.

Sam Pan pisał te teksty.

Pisałem i byłem wokalistą. Nagraliśmy nawet te piosenki na trzy kasety.

Eeee, to może by Pan to wydał? Inni by posłuchali.

Oj, nie, ograniczmy się tylko do wspomnienia tych występów w naszym gronie. Ale kto wie? Może zespół się kiedyś reaktywuje, może zagramy jakiś koncert. Wtedy zaproszę pana na występ.

Trzymam za słowo. Cały czas graliście muzykę punkową?

W pewnym momencie zaczęliśmy grać reggae.
Miał Pan dredy na głowie?

Miałem (śmiech), ale niezbyt długo, bo już wtedy studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego i strasznie niewygodnie się pływało na basenie z takimi dredami na głowie. Musiałem je ściąć.

Fanki szalały na koncertach?

To jest oczywiste.

Biustonosze latały na scenę?

Nie latały, bo fanki przychodziły na nasze koncerty już bez biustonoszy (śmiech). Wszyscy byli ubrani w czarne skóry, włosy postawione na cukier, glany na nogach. Zresztą, biustonosze zaczęły latać dużo później, na koncertach disco polo. Ja już wtedy nie występowałem.

Nie żałuje Pan, że talent zmarnował? Że mógłby Pan zrobić karierę?

Nie, bo co prawda pisałem dobre teksty, ale nie miałem podobno słuchu muzycznego. Nauczyłem się grać na gitarze - ale nigdy nie byłem wirtuozem. Ale teksty mi wychodziły. Z tego się cieszę. Pamiętam taki moment w swoim życiu - miałem 14 lat. Jurek Owsiak prowadził wtedy w radiowej "Trójce" program, w którym puszczał różne niezależne utwory. Zachęcał, żeby przysyłać do niego, do radia, teksty piosenek, które on na antenie odczytywał, omawiał. I któregoś dnia, o 15.05 - kiedy odczytał w "Trójce" mój tekst, to było wspaniałe uczucie: uwierzyłem w siebie. Drobna rzecz, wydawać by się mogło nieważna, a dla mnie, chłopaka z Trzebnicy - coś, co zapamiętałem na całe życie.

Mieszka Pan w Trzebnicy do dzisiaj. Jeździ Pan do pracy szynobusem?

Mam się przyznać?

No tak.

Rozkład jazdy jest na razie niepraktyczny...

No, to mało powiedziane. On jest stworzony chyba dla kogoś, kto do pracy ma na 11 rano i wraca po 15.

Ale będzie lepszy, obiecuję. 13 grudnia będzie zmiana rozkładu jazdy na lepszy. I wtedy będzie można szybciej dojechać do Wrocławia i poruszać się po samym Wrocławiu. Ostatnio, gdy był atak zimy, okazało się, że lepiej było wyjść z auta czy autobusu i przesiąść się do szynobusu, bo szynobusy jeździły, a auta rozbijały się po rowach. Polecam wszystkim koleje aglomeracyjne.

To tyle tytułem przerwy na reklamę. Teraz jeździ Pan do pracy samochodem?

Tak.

BMW?

Nie, skodą.
A ja myślałem, że został Panu jakiś sentyment do BMW, kiedy to w czasie studiów jeździł Pan latem pracować do fabryki w Monachium.

Zarabiałem pieniądze na studia, mogłem dzięki nim rozkręcić działalność gospodarczą.

Co Pan robił w tej fabryce?

W okresie letniej przerwy w produkcji samochodów sprzątałem fabrykę: od prostego czyszczenia różnych maszyn z oleju i smaru - takie zwykłe latanie ze szmatką - po wejście do wielkiego, stumetrowego kanału linii lakierniczej, z wiadereczkiem, łopateczką i skrobanie tego starego lakieru.

Brudna robota.

Brudna, ciężka, po 12 godzin i dawała dużo do myślenia. Pracowałem głównie w nocy, bo w nocy, na drugą zmianę, lepiej płacili. Mieliśmy takiego majstra, który był Grekiem. 30 lat pracował na nocną zmianę. Patrząc na jego życie, jego pracę, można było się zastanowić nad sobą: "czy ja też tak chcę?", "Czy moje życie też tak ma wyglądać?". Nauczyłem się, czym jest ciężka, fizyczna praca, i nauczyłem się szacunku do niej. Każdemu w życiu taki test na twardość by się przydał.

Pan go zdał?

Nie wiem, chyba tak. Nie lubię sam się oceniać.

A jak Pan tak jechał na Zachód do pracy, to przemycał pod kurtką wagoniki z papierosami na handel?

W Monachium nie robiłem takich handelków. Ale na handel z papierosami jeździłem do Wiednia i Berlina. Trzeba było jakoś przeżyć. Sam "Big Cyc" śpiewał: "Berlin Zachodni, Berlin Zachodni, tam stoi Polak co drugi chodnik". To jest wpisane w legendę mojego pokolenia. Dzisiaj, jak jeżdżę przez Wiedeń na wakacje do Chorwacji, to dokładnie pamiętam tę trasę, którą pokonywałem autobusem, jadąc do Austrii "na zarobek".

Tym handlem fajkami dorabiał Pan sobie do kieszonkowego?

Nie miałem wyboru. Nie miałem bogatych rodziców, którzy mogliby mi zapewnić dobry start finansowy, opłacenie studiów. Taki był PRL. Nie każdy dostawał wyjazd na wczasy, a mieszkanie spółdzielcze było szczytem szczęścia. To była oznaka luksusu.
Co najlepiej "szło" w Wiedniu poza papierosami?

Mój najlepszy towar to były takie zupki ekspresowe, które zalewało się wrzątkiem i już były gotowe. Szły jak woda. A najśmieszniejszym towarem, jaki sprzedałem w Wiedniu, i to z ogromnym zyskiem, był... płaszcz kolejarski, który wygrzebałem z szafy mojej babci. To był dobry interes.

Jeszcze a propos samochodów. Słyszałem, że ma Pan takie zacięcie do grzebania w nich, klepania, naprawiania aut.

No właśnie, że nie mam takiej smykałki. Jestem atechniczny, tylko życie wymusiło na mnie pewne zachowania. Grzebania w autach nauczyłem się, jak kupiłem "malucha" za 650 złotych i musiałem sam go sobie naprawiać: przeguby mi się odkręcały, gaźnik się zapiekał. Nie miałem pieniędzy, więc sam naprawiałem. Tak samo było z rowerem. Nie stać mnie było, żeby sobie kupić - to go sobie zrobiłem.

Sam Pan zbudował rower?

Tak. Kupowałem części: ramę, przerzutki... bo były tańsze, i potem wieczorami je skręcałem. Do dzisiaj u moich teściów stoi ten rower. To był normalny, zwykły dwukołowiec z jedną różnicą: zamiast kierownicy zamontowałem mu rurkę, którą wyciąłem z remontowanej instalacji centralnego ogrzewania. Nałożyłem mu gumową osłonkę. Śliczna była.

Skończył Pan AWF. Pewnie jest Pan wysportowany.

Ostatnio nie bardzo. Ze sportem mam mało do czynienia, ale planuję, że po 40. będę miał więcej.

No to jeszcze dwa lata. Jak facet kończy 40 lat, to sobie robi nowe plany, wyzwania. Pan też?

Mam już dzieci, ale planuję wybudować dom, drzewo posadzić...

38 lat na karku i jeszcze Pan drzewa nie posadził?

Pewnie kilka takich krzaczków, drzewek posadziłem. Ooo, tuje na mojej działce rekreacyjnej posadziłem. Jakieś iglaczki. Trawę posiałem. Ale większego dębu czy topoli - to już nie. Muszę to nadrobić.

Żadnej marchewki i buraków nie ma na tej działce?

Nie. Tylko trawa i iglaki, bo mama mnie w dzieciństwie zmuszała do plewienia marchewki i pietruszki w ogródku, do przerywania jej. I wtedy sobie przyrzekłem: nigdy więcej. Ale mam też drzewka owocowe: gruszki, czereśnie...
Już Pan zabezpieczył wszystko na działce przed zimą?

Ta działka nie wymaga dużo pracy: przychodzi się na nią, kosi, wychodzi.

No, ale wodę trzeba zakręcić w kranie.

Ma pan rację. Muszę wodę jeszcze spuścić z rur, bo przyjdzie mróz i mi popękają.

Czynnie uprawiał Pan lekką atletykę.

Jestem takim niespełnionym lekkoatletą. W podstawówce miałem dość dobre wyniki na setkę, zdobyłem nawet mistrzostwo Dolnego Śląska. W ósmej klasie miałem taki niezły czas: 11,9. Potem go wyśrubowałem do 11,5, ale zabrakło mi profesjonalnego treningu i nie zostałem lekkoatletą. To były takie moje biegi krótkodystansowe, a dziś marzę, żeby przebiec maraton.

Wrocławski?

Wrocławski też. To jest takie wyzwanie wbrew mojej naturze, bo nie mam predyspozycji do długich biegów. Mam nadzieję, że bieg w maratonie pozwoli mi przełamać jakieś słabości, niedociągnięcia. Ciągle próbuję dołożyć do tego, co biegam, z kilometr, dwa.

Teraz Pan biega?

Krótkie przebieżki. Ale codziennie wieczorem mobilizujemy się z żoną, żeby przespacerować się z kijkami - nordic walking. No i wieczorna gra z kolegami w piłkę. Nie jestem jednak z siebie zadowolony. Wiem, że marnuję czas, który mógłbym wykorzystać na poprawę kondycji.

Ale czasy świetności są gdzieś wystawione w domu, w gablotach: te medale, puchary...

W piwnicy to wszystko leży. Teraz mój syn zaczął wieszać swoje medale. Jest bardzo dobrym koszykarzem. A po mnie odziedziczył miłość do muzyki: gra na gitarze. Ostatnio jest przeszczęśliwy, bo mu kupiłem gitarę elektryczną ze wzmacniaczem. Gramy sobie razem: on ćwiczy, ja przypominam sobie stare, dobre czasy.

Uuu, to sąsiedzi mają przymusowy, darmowy koncert, który jest nadawany z domu Łapińskich.

Gdy gramy, to podłączamy słuchawki. Blok nie drży w posadach. Nikt, poza nami, nas nie słyszy.
Ale wracając do sportu. Z tego, co wiem, to na AWF-ie wszyscy muszą jeździć na łyżwach.
Te łyżwy to przekleństwo.
Czemu?

Bo zajęcia z jazdy na łyżwach były o 6 rano, na lodowisku przy ul. Wejherowskiej. Trzeba było wcześnie wstawać. Dla mnie to było straszne, bo jestem nocnym markiem i długo nie śpię. Wolę nocną pracę, a wstawać rano - to dla mnie jest męka.

Trzy kawy, żeby się rozruszać?

Kawa na mnie nie działa. Pobudza mnie problem, który sobie wrzucam do głowy, nakręcam się nim, myślę o nim i już mam energię do działania.

Na tych łyżwach to Pan biegał, grał w hokeja czy też może uprawiał jazdę figurową na lodzie?

Studenci AWF musieli potrafić robić na łyżwach wszystko: więc i hokej, i jazda figurowa na lodzie.

Miał Pan taki obcisły strój do jazdy, taki błyszczący, obszyty cekinami, z frędzelkami?

Nie miałem (śmiech), ale do dzisiaj w domu mam swoje łyżwy do hokeja. Bardziej mnie pociągał hokej niż tańce na lodzie. Piruetu nigdy mi się nie udało zrobić.

Oglądał Pan w telewizji "Gwiazdy tańczą na lodzie"?

Nie, ale oglądam "Taniec z gwiazdami".

Komu Pan kibicuje w tej edycji?

Oczywiście Radosławowi Majdanowi. Szkoda, że rozmienił się na drobne poprzez swoje popkulturowe podejście do życia...

Powiedzmy wprost: przez miłość do Dody.

Ale jego występ w meczu w Korei Południowej, w 1992 roku, przeciwko USA, był świetny. A teraz, kiedy tańczy, to trzymam za niego mocno kciuki. Piłkarzowi jest trudno być dobrym tancerzem, a on daje radę.

Pana żona jest germanistką, a Andrzej Rosiewicz śpiewał swego czasu, że sobie nie wyobraża, żeby jego żona "mówiła przy dziecku po niemiecku".

Ale dzięki temu moje dzieci świetnie mówią w tym języku.

Pan też świetnie mówi po niemiecku, pracował Pan przecież w wakacje.

Staram się.

No, niech Pan nie będzie taki skromny. Słyszałem, że potrafi Pan zaskoczyć gości, którzy przyjeżdżają do urzędu zza naszej zachodniej granicy, że płynnie i na luzie rozmawia Pan w ich ojczystym języku.

Taki bezpośredni kontakt jest bardzo ważny. To zbliża z rozmówcą.

Goethego i Grassa czyta Pan w oryginale?
Chciałbym, ale to jest tak jak z tym moim biegiem w maratonie: przymierzam się, może kiedyś, po 40. Chyba zbyt wiele jednak odkładam na "po czterdziestce". Muszę coś z tym zrobić. Nie sądzi Pan?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska