18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rafał Jurkowlaniec: Janosik? Ja przecież nie jestem rozbójnikiem

Robert Migdał
Rafał Jurkowlaniec, wojewoda dolnośląski
Rafał Jurkowlaniec, wojewoda dolnośląski Tomasz Hołod
Dlaczego Adam Słodowy wpędzał go w kompleksy swoim programem "Zrób to sam", komu zamontował w domu podsłuch, gdzie codziennie pędził jak szalony na wrotkach, z jakiego więzienia próbował uciec, czy jest bardziej romantykiem, czy też twardzielem, co ma wspólnego z Janosikiem i kiedy dyszał do słuchawki. Rozmowa z Rafałem Jurkowlańcem, wojewodą dolnośląskim.

Pięć miejsc na Dolnym Śląsku, które powalają Pana na kolana.
Tylko pięć? Proste zadanie. Pierwsze: zawsze, jak zjeżdżam na nartach z Góry Działoszyńskiej w kierunku Bogatyni, i widzę kominy elektrowni na tle gór, to się wzruszam.

Kominy i góry Pana wzruszają?

Bo to mi przypomina dzieciństwo, które spędziłem w tej okolicy. To jest miejsce dla mnie sentymentalne, a na dodatek ciekawe: ta dziura w ziemi, kominy, a dookoła piękna przyroda. Niesamowite wrażenie robi taki krajobraz industrialny.

A numer dwa?

Wrocławski Rynek w nocy. Wiem, że nie jestem odkrywczy, ale on robi wrażenie i na mnie, i na wszystkich moich gościach, którzy przyjeżdżają do Wrocławia. Niezależnie od pory roku i dnia, zawsze tętni życiem. To fenomen, bo w Polsce niezbyt często można spotkać takie miejsca.

Numer trzy...
Panorama na Karkonosze z trasy Biegu Piastów w Jakuszycach - to jedno z moich ukochanych miejsc, szczególnie zimą, kiedy biegnie się na nartach i widać panoramę gór. I żeby pozostać w klimacie - cudowna jest też panorama z Przełęczy Okraj, na którą wjeżdżam rowerem z Kowar. Po kilkukilometrowym wjeździe patrzę na piękne widoki i uspokajam oddech. I piąte miejsce, które robi na mnie niesamowite wrażenie - to Stawy Milickie, moje najnowsze odkrycie. Przez wiele lat nie wiedziałem, że mamy takie miejsce na Dolnym Śląsku, gdzie można poczuć się jak na Mazurach: hektary wody, mnóstwo ptactwa, cisza.

A Wrocław kojarzy się Panu romantycznie? Pierwsze pocałunki, pierwsze randki.
Pierwsze 18 lat życia spędziłem w Bogatyni i to tam "zaliczyłem" te wszystkie sprawy: pierwsze zauroczenia w podstawówce i nieco poważniejsze "związki miłosne" w liceum.

Chyba dobrze się Panu kojarzą te miłości z Bogatyni, bo się Pan uśmiecha.
Pewnie, że dobrze mi się kojarzą: i te z Bogatyni, i te z Wrocławia. Bo to piękne wspomnienia i warto je przechowywać w pamięci.

Po kilkukilometrowym wjeździe patrzę na piękne widoki i uspokajam oddech.

A taka pierwsza, dojrzała miłość?
No to rzeczywiście dopiero we Wrocławiu, na studiach.

Rafał Jurkowlaniec to taki bardziej twardziel czy romantyk? A może romantyczny twardziel?
Myślę, że największy twardziel ma chwilę zadumy, refleksji i zwykłej słabości.

To kiedy jest Pan romantyczny, a kiedy twardy?

Kiedy jestem z moimi dziećmi, to bym chciał być romantykiem, a muszę być twardzielem.

Twardzielem, żeby budować autorytet ojca?
Jestem stanowczy, mówiąc mojej dwuletniej córce kolejny raz "nie", kiedy zrzuca mi coś z półki lub niszczy ukochane płyty, wkłada rękę do odtwarzacza DVD.
Po tym jak moja córeczka podarła mi okładki płyt Kayah, ja swoje płyty zamykam w szafce na klucz.
A ja zastosowałem metodę pełnego zaufania do moich dzieci i teraz muszę być asertywny i twardy. Kilka dni temu w ostatniej chwili złapałem moją 2-letnią Majkę, kiedy zdjęła obudowę głośnika i chciała wbić palce w membranę. Na szczęście wykazałem się refleksem.

Jak Pan myśli: Janosik był bardziej twardzielem, czy romantykiem?
To zależy, w którym filmie. Ten w wykonaniu Marka Perepeczki to był romantyczny twardziel, a ten sfilmowany przez Agnieszkę Holland jakiś nijaki. Widziałem obydwa filmy i żałuję, że na ten drugi poszedłem.

Ma Pan w sobie coś z Janosika? Opiekuńczość, twardy charakter?

Nie jestem rozbójnikiem, tylko menedżerem (śmiech). To nas na pewno różni. Każdy z nas chce myśleć o sobie, że jest opiekuńczy, walczy po stronie dobra, ale mówienie o tym przez osobę publiczną to by była tania autopromocja.

A gorsze cechy?

Mhm, a mogę o nich nie mówić?

Polityk nie mówi, ale menedżer... Bo człowiek, który ma władzę, może nagle wpaść w pychę, może mieć poczucie wielkiej władzy, może komuś zacząć czegoś zazdrościć.

Tego bardzo się boję. Kiedyś usłyszałem, że pycha przychodzi do człowieka zaraz przed upadkiem. Dlatego bardzo pilnuję w swoim życiu zawodowym, żeby unikać pychy, poczucia wielkości. Jeżeli pojawi się we mnie zadęcie, to będzie początek końca.

A zazdrość?
Rozróżniam zdrową zazdrość i tę złą - zawiść. Zdrowa zazdrość mnie mobilizuje: bo można zrobić coś lepiej, coś w sobie naprawić, zmienić - taka zazdrość jest OK. I tę akceptuję. Zawiści - nie.

Bardzo pilnuję w swoim życiu zawodowym, żeby unikać pychy, poczucia wielkości.

A czego Pan i komu ostatnio zazdrościł?
Mojemu synowi, że przez całe wakacje mógł spokojnie trenować na rowerze. Miał wolne popołudnia - ja tak dużo wolnego czasu nie miałem. Ale to mnie mobilizowało, żeby częściej wsiadać na rower po pracy, w dniu wolnym.

Tak mówię o tym Janosiku, bo przez pewien czas koledzy tak Pana nazywali: bo pochodzi Pan z Nowego Sącza, potem mieszkał Pan w Worku Turoszowskim...
Facet, który miał wpisane w dowodzie osobistym: "urodzony w Nowym Sączu", kojarzył się z górami. Chociaż w Nowym Sączu wszyscy wiedzą, że między góralami sądeckimi a góralami, którzy mieszkają na Podhalu, jest ogromna różnica. To są dwa różne światy.

Ma Pan coś z charakteru górala?

Górale są tacy sami jak wszyscy inni ludzie: są i twardzi, ale są też górale bardziej ugodowi. Mówi się, że ktoś pije jak góral, że jest uparty jak góral, a ja myślę, że to samo można powiedzieć o mieszkańcach Mazowsza, Kujaw czy Pomorza.
A Pan jest twardy jak góral, pije jak góral?
Staram się być twardy, a piję... jak każdy Polak. Jak jest okazja, jak jest ochota - to tak.

Góral to pewnie i potrafi drewno porąbać do kominka, i mięśnie ma jak stal.
Formę mam niezłą: jak trzeba napalić w kominku, to rąbię drewno.

Mówi Pan o tym ot, tak sobie, a to nie jest takie łatwe.

W młodości, kiedy jeździłem w góry, to było moje ulubione zajęcie. Odstresowuje, a przy okazji można spalić sporo energii.

A jak Pan trafił z Nowego Sącza na Dolny Śląsk?

Zaraz po urodzeniu. Rodzice szukali pracy, ja miałem kilka tygodni - i dostali na drugim końcu Polski propozycję pracy. Spakowali się więc i przyjechali do Bogatyni - w miejsce zupełnie im obce.

I dość nietypowe: rzut beretem do Czech, rzut kamieniem do Niemiec. Taki kulturowy tygiel, gdzie stykają się trzy państwa, trzy różne światy.
Dzisiaj to piękne miejsce. 40 lat temu było trochę jak więzienie, pamiętam je jako świat zamknięty z każdej strony. Z okien domu widziałem góry po stronie czeskiej i te po stronie niemieckiej, tylko że nie mogłem tam pojechać, bo wszystkie granice były pozamykane. To poczucie izolacji było bardzo namacalne: szlabany były na wyciągnięcie ręki. Bywały takie momenty, że myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej stamtąd uciec. Może stąd się wziął ten mój pseudonim w szkole - "Janosik", bo ja zawsze podkreślałem: "Jestem z Nowego Sącza. Nie jestem stąd".

Poczucie izolacji było bardzo namacalne: szlabany były na wyciągnięcie ręki.

Teraz mam wielki sentyment do Bogatyni, lubię tam jeździć i ludziom, który tam mieszkają, mówię, że dzisiaj żyją w niesamowitym miejscu. Oni korzystają z tego dobrodziejstwa życia na styku trzech państw: mają piękne miejsca po stronie niemieckiej: Góry Żytawskie, Zittau, Görlitz, wspaniałe tereny po stronie czeskiej: okolice Liberca. Jest co zwiedzać. Same trasy rowerowe czy narciarskie to jest bajka. A za moich czasów za próbę przespacerowania się wzdłuż granicy zostałem zatrzymany przez Wojska Ochrony Pogranicza. Miałem z tego powodu problemy.

Zamknęli Pana?
W pewnym momencie podjechał samochód i funkcjonariusze "zaproponowali", że mnie zabiorą ze sobą. Nie było dyskusji. Zostałem zabrany na strażnicę w Porajowie i tam przesłuchany. I na tym, na szczęście, się skończyło. Przyjęli tłumaczenie szesnastolatka, że nie chcę przekroczyć polskiej granicy, że to tylko spacer. To był duży stres. Byliśmy, co prawda, oswojeni z WOP-istami, bo jak się przyjeżdżało do Bogatyni, to od razu była kontrola dokumentów. Po dworcu krążyły patrole WOP-u i jak tylko przyjeżdżały pociągi - a były dwa: z Warszawy i z Wrocławia - to człowiek od razu musiał pokazywać legitymację szkolną.
To nie było sielankowe dzieciństwo. Pewnie inaczej mają dzisiaj Pana dzieci. Najmłodsza, Majka, ma dwa latka. Opowiada jej Pan bajki?
Opowiadam, czytam. Ale naszą ulubioną zabawą jest budowanie z klocków Lego wymyślnych konstrukcji. Mam troje dzieci i zauważam, że im jestem bardziej dojrzałym ojcem, tym większą frajdę czerpię z bawienia się z moimi dziećmi. Z Mikołajem, który dziś ma 19 lat, bawiłem się tak trochę, a przy 10-letniej Julce te zdolności zaczęły mi się rozwijać, natomiast przy najmłodszej córeczce stałem się wielkim inżynierem klockowym. Ja buduję, Maja nawet docenia te wymyślne konstrukcje, ale jej ulubionym zajęciem jest bardzo precyzyjne rozkładanie moich konstrukcji. Fantastycznie się uzupełniamy. Z kolei moja starsza córka Julka przejawia moje zainteresowania z dzieciństwa: do różnych konstrukcji i wynalazków. Jak byłem dzieckiem, to byłem opętany manią, że świat trzeba udoskonalać, zmieniać. Niekiedy to się kończyło katastrofalnie.

A co, rodzice nieopatrznie kupili Panu zestaw "Małego chemika"?
Pamiętam dobrze, jak mama kupiła mi biurko i "Małego chemika". I na tym nowym biurku w ramach doświadczenia połączyłem opiłki magnezu z nadmanganianem potasu i podgrzałem nad palnikiem. To wszystko wybuchło i wypaliło dziurę w biurku. Mama nie była zadowolona. Bardziej jednak interesowała mnie fizyka niż chemia. Na przykład kwestie elektryczności: rozebrałem w domu na części wszystkie suszarki, bo były w nich silniki.

To mama nie była zadowolona?
Mama jakoś to znosiła, chociaż kupić suszarkę w tamtych czasach to był spory problem. Tato reagował bardziej nerwowo... Ale udało mi się kilka wynalazków, takich użytecznych.

Pamiętam dobrze, jak mama kupiła mi biurko i "Małego chemika".

Co na przykład?
Założyłem moim rodzicom podsłuch: mikrofon od telefonu połączyłem ze słuchawką od telefonu poprzez baterię i pociągnąłem kabel przez całe mieszkanie. Działało, ale rodzice nie byli zachwyceni tym wynalazkiem i szybko kazali mi urządzenie zdemontować. Byłem wiernym czytelnikiem miesięcznika "Młody technik". W nim była rubryka młodych wynalazców, do której można było wysyłać swoje różne pomysły. Zasypywałem ich listami i najczęściej otrzymywałem odpowiedź, że mój wynalazek został już opatentowany.

A z jakiego swojego pomysłu był Pan najbardziej zadowolony?
To była radiowa zegarynka. Miałem taki pomysł: włącza się radio i jest takie miejsce na skali, na którym przez cały czas jest podawana godzina. Byłem przekonany, że nikt czegoś tak genialnego nie wymyślił. Niestety, specjaliści z Urzędu Patentowego odpisali, że jednak już ktoś wpadł na taki pomysł.

Oglądał Pan "Zrób to sam" Adama Słodowego?

Oj, tak, to był kultowy program. Ale muszę powiedzieć, że wpędzał mnie w kompleksy, bo on w ciągu 20 minut wyczarowywał z niczego malutki odkurzacz, a ja próbowałem zrobić to samo i po dwóch dniach wychodził mi niedziałający potwór.
Pańska starsza córka ma podobne hobby jak Pan.
Też próbuje coś demontować, składać. Bardzo mnie to rozczula, bo jako dziecko przeżywa takie same katusze, jakie przeżywałem ja. Próbuje coś zrobić, nie wychodzi jej i dostaje szału - tak jak ja. Historia się sympatycznie powtarza. Uspokajam ją, mówię, że warto próbować, bo może kiedyś się uda.

A czy Pan ma w sobie coś z dziecka? Wiem, że nie umie Pan usiedzieć na miejscu, ciągle Pana gdzieś nosi.
Jak się chce żyć aktywnie, to wiąże się to z pewnym ryzykiem. I rzeczywiście, od czasu do czasu coś mi się tam zdarza, ale chyba nie wychodzę poza jakąś normę.

Pięć lat temu połamana kostka w trzech miejscach...

Miałem pechowe lądowanie na paralotni. Trochę bolało. Bardziej niż ten ból pamiętam jednak długotrwałą rehabilitację. Ale to niewygórowana cena, jaką musiałem zapłacić za spełnienie swoich marzeń. Latanie jest magiczne, samo oderwanie się od ziemi bardzo mnie ekscytuje. Pamiętam emocje na dużej wysokości: euforia, kiedy człowiek wznosi się i lęk, jak się spada.

Żona zabroniła Panu latać?
Mieliśmy bardzo poważną rozmowę w szpitalu, kiedy leżałem zakuty w gips. Kazała mi przysięgać, że dopóki dzieci nie będą pełnoletnie, nie założę uprzęży i nie będę latał. Dotrzymuję słowa, choć to postanowienie boli. Mam tylko uporczywe, powtarzające się sny: że nakładam uprząż, kask i jest dobry wiatr, taki żagielek, który pozwala na dobre wzniesienie się. Startuję i na tym żaglu krążę nad górą. Pewnie te sny oznaczają tęsknotę za lataniem. Za te kilkanaście lat, kiedy dzieci dorosną, wzbiję się w powietrze.

Jestem tego pewien, bo kiedy Pan tak o tym opowiada, to aż się Panu oczy świecą.

Ech... Bo to jest bardzo ekscytujące, chociaż muszę powiedzieć, że kolarstwo, które teraz zajmuje mi sporo czasu, też jest super: jeżdżę i na rowerze górskim, i na szosowym. To ogromna dawka adrenaliny.

Jak jest sezon, to w ramach treningu robię tzw. pętlę, czyli 23 kilometry dziennie.

Ile kilometrów dziennie Pan pokonuje?
Jak jest sezon, to w ramach treningu robię tzw. pętlę, czyli 23 kilometry dziennie. Natomiast w zimie, dzięki żonie, która kupiła mi trenażer - takie urządzenie z rolkami, na które stawiam mój rower szosowy - jeżdżę w miejscu. Niektórzy mówią, że to nudne, ale ja tak nie uważam. W trakcie treningu słucham muzyki na MP3...

..i oglądam telewizję?

Oglądałem, ale to było kompletnie nietwórcze. Teraz słucham np. AC/DC albo załatwiam wszystkie telefony. Tylko czasami moi rozmówcy mówią: "Nie dysz, jak do mnie mówisz". Tłumaczę im wówczas, że mam zadyszkę, bo właśnie jadę na rowerze. I mam podwyższone tętno.

Nigdy się Panu nie przytrafiło, że ktoś był mocno zdziwiony, jak usłyszał to dyszenie w słuchawce?

W czasie treningu rozmawiam tylko z najbliższymi współpracownikami i znajomymi. Zawsze ich uprzedzam, że dyszę, bo pedałuję.
Ale jak kobieta usłyszy takie dyszenie...
To nie jest takie dyszenie, jak Pan redaktor myśli (śmiech).

Słyszałem, że słucha Pan nie tylko muzyki, ale także czytanych książek.
Począwszy od Juliusza Verne'a, ulubionego autora z dzieciństwa, po jakieś powieści sensacyjne... To bardzo wygodne, bo nie zawsze mam czas na przeczytanie książki.

Idzie zima - rower pewnie pójdzie trochę w odstawkę, a do łask wróci bieganie na nartach w Jakuszycach.
Polana Jakuszycka jest rewelacyjnym miejscem do biegania. Ludzie z całej Europy tam przyjeżdżają i są pod ogromnym wrażeniem: kilometry świetnie utrzymanych tras i doskonałe warunki klimatyczne. Śnieg utrzymuje się od listopada do końca marca. Biegam tam rekreacyjnie i regularnie biorę udział w Biegu Piastów. Raz w tygodniu jeżdżę do Jakuszyc, bo inaczej bym zgnuśniał.

Jak Pan tak biegnie na nartach, to myśli o tym, żeby wygrać, żeby być pierwszym?
Jak jestem na treningu, to myśli płyną swobodnie: dom, wakacje, rodzina. Jak startuję w zawodach, jestem maksymalnie skupiony - adrenalina wytwarza takie ciśnienie, że nie odpuszczam. To walka ze sobą, bo każdy z nas ma w sobie dwie osobowości: tę dążącą do zwycięstwa i zwykłego lenia, którego trzeba zdusić.

Panu się udaje?

To jest pojedynek, który nie zawsze kończy się zwycięstwem. Zawsze wyobrażam sobie wygraną w głowie. Tuż przed startem w myślach układam sobie jeszcze raz trasę, plan jej pokonania i... wiktorię.

Polana Jakuszycka jest rewelacyjnym miejscem do biegania.

Takie planowanie w sporcie, samozaparcie, wytrwałość - można to przenieść do polityki, do pracy, do zwykłego życia.
Można. W domu wstaję pierwszy o 5.15. To jest ta część dnia, kiedy aktywnie udzielam się domowo. Przygotowuję śniadanie dla całej rodziny: kaszę dla najmłodszej córki, kanapki dla żony i starszej córki.

To dobrze mają z Panem w domu.
Eee, nie tak do końca, bo w ciągu dnia jest gorzej. Dopiero wieczorem znowu jestem do dyspozycji rodziny. W domu mamy z żoną podział obowiązków. Równomierny. Oboje pracujemy, oboje też angażujemy się w dom. W każdym razie koszule prasuję sobie sam, ale kuchnia to jest królestwo moich dziewczyn.

Ale potrafi Pan coś ugotować.
Mam swoje ulubione potrawy, które robię. Moje są weekendowe śniadania: najczęściej jajecznica z dodatkami. Drugą potrawą, którą robię naprawdę nieźle, jest spaghetti. Uważam się za mistrza spaghetti.
Al dente?
Makaron zawsze musi być al dente, bo rozgotowany odpada.

To ile trzeba gotować makaron, żeby był al dente?

Indywidualna sprawa, bo to zależy od rodzaju makaronu. Ale standardowo powinno się gotować 8 minut.

A jaki sos?

Najbardziej klasyczny, pomidorowy lub z mięsem. Ale są różne wariacje, które się pojawiają: na przykład dodaję bakłażany, niekiedy robię sos bez mięsa. No i umiem upiec dwa ciasta.

Nie wierzę...

Przepisy są banalnie proste, natomiast informacja, że przychodzę z ciastem, które sam upiekłem, robi na ludziach wrażenie. To takie nieskomplikowane: mąka, oliwa, proszek do pieczenia, owoce, miesza się te składniki - produkcja trwa jakieś cztery minuty. Przepis mojej mamy. Drugie, którym mogę się pochwalić, jest bardziej skomplikowane: biszkopt z kaszy manny. Rzadko je robię.

Bo pewnie bardzo tuczące. A propos. Nie mogę uwierzyć plotkom: rzeczywiście odchudza się Pan? Ja - to rozumiem, mam z czego, ale Pan?

Bardziej mi chodzi o utrzymanie dobrej kondycji. Trochę zrzuciłem: ważyłem 101 kilogramów, a teraz mam 97.

Ile czasu to Panu zajęło?

Miesiąc. Ale u mnie waga ciągle się waha: od 96 do 101 kilogramów.

Teraz idzie zima, będzie trudniej zrzucić.
U mnie jest jakoś inaczej: ja na jesień i zimę chudnę. Waga to jest "ciężki" temat. Odchudzanie wymaga wielu wyrzeczeń, sam Pan chyba wie najlepiej...

Makaron zawsze musi być al dente, bo rozgotowany odpada.

Dwóch lewych rąk w kuchni Pan nie ma, ale jest Pan mańkutem. Życie rzuca mańkutom kłody pod nogi?
No, nie rozpieszcza. Leworęczni muszą się dostosować do świata praworęcznych. Ja nawet kiedy grałem na gitarze basowej, to robiłem to jak praworęczny - da się tego nauczyć. Jest jeden wynalazek, który mi pomaga w życiu: obieraczka do warzyw dla leworęcznych.

A w jakim to zespole Pan grał?
W liceum założyliśmy z kolegami zespół Kashmir - nazwaliśmy go tak jak jeden z utworów Led Zepellin. Graliśmy bluesa, ale kariery, jak widać, nie zrobiliśmy. Graliśmy swoje utwory i covery. Mieliśmy dłuższe włosy i mocno buntowaliśmy się przeciwko otaczającej nas rzeczywistości.

No i taki zespół to był pewnie wabik na dziewczyny...
Wabik też, ale też coś, co rozwścieczało nauczycieli w szkole. Byliśmy tacy trochę na przekór. Graliśmy w piwnicy i też w piwnicy mieliśmy nasze skromne występy.
Akademie szkolne omijaliście wielkim łukiem?
Oczywiście, przecież nie graliśmy pieśni radzieckich i nie uprawialiśmy tańców folklorystycznych.

To by była kultura przez duże "k". A propos. Zazdrości Pan ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego Bogdanowi Zdrojewskiemu, że umie prowadzić lokomotywę?
Kiedy byłem dzieckiem, moja matka chrzestna zapytała mnie, kim będę w przyszłości. Bez wahania odpowiedziałem: "Maszynistą". Powiedziałem to z wielką dumą i przekonaniem. Tak, bardzo zazdroszczę Bogdanowi Zdrojewskiemu, że umie prowadzić lokomotywę. Jak mieszkałem w Bogatyni, do której przyjeżdżały dwa pociągi na dobę, marzyłem, żeby prowadzić lokomotywę. To był mój absolut bycia dorosłym. Zaczytywałem się książkami na ten temat i stałem się specem od odczytywania wszystkich symboli na lokomotywach i na wagonach: do dzisiaj pamiętam, co oznaczają literki na wagonach: np. t oznaczało, że typ tego wagonu był stworzony na bazie wagonu towarowego. Miałem całą głowę zaśmieconą tymi informacjami. Po szkole i odrobieniu lekcji, zakładałem wrotki i...

Wrotki?
Tak, wrotki, i dwa kilometry na tych wrotkach gnałem na dworzec PKP, żeby żegnać pociąg, który o godzinie 19 wyjeżdżał z Bogatyni do Warszawy. To był taki mój żelazny punkt dnia. Uwielbiałem patrzeć, jak ludzie wsiadają, pociąg się oddala, a ja na tych swoich wrotkach wracałem do domu.

Zostało coś z tej miłości do kolei?

To się przerodziło w moją olbrzymią pasję do podróżowania.

Pociągami PKP?
Dzisiaj pociągi już mnie nie ekscytują. Podróżowanie samo w sobie jest super. Na przykład rowerem: udało mi się pojechać z synem na Litwę, a jak był młodszy, to na tandemie pojechaliśmy do Niemiec. Lubię odkrywać nowe miejsca. Mam całą listę miejsc, w które chcę jeszcze pojechać. Marzenia trzeba pielęgnować i systematycznie je spełniać.

Ostatnio spełnił Pan jedno z takich swoich marzeń.

Jako licealiści obiecaliśmy sobie z dwójką moich przyjaciół, że pojedziemy na parę miesięcy do USA i przejedziemy samochodem od wschodniego wybrzeża do zachodniego. Życie zweryfikowało trochę nasze plany: pojechaliśmy we dwóch - trzeci kumpel się rozchorował przed samym wyjazdem, i trwało to tylko tydzień. Ale najważniejsza była frajda, że po tych 23 latach spełniliśmy swoje marzenie.

Bardzo zazdroszczę Bogdanowi Zdrojewskiemu, że umie prowadzić lokomotywę.


23 lata czekał Pan na tę wyprawę, to jakaś bardzo długa przyjaźń.

Oj, tak, znamy się od przedszkola, chodziliśmy razem do podstawówki, potem do liceum. Nasze drogi rozeszły się dopiero na studiach. Ale pielęgnujemy nasze pasje: i do podróżowania, i do muzyki, bo słuchamy podobnej: Led Zepellin, Black Sabath, AC/DC, czasami Metallica. To taka prawdziwa, męska przyjaźń, która przetrwała próbę czasu.

Nie każdy pewnie może zostać Pana przyjacielem. Czego Pan nie lubi w ludziach?

Lizusostwa i tego, że ktoś przede mną gra. Z natury jestem nieufny i od razu takie zachowania wyłapuję. Nie lubię też podłości.

Lenistwa też Pan nie lubi.

Nie lubię, choć uważam, że pewna doza lenistwa jest potrzebna - tak od czasu do czasu. Lenistwo w rozsądnej dawce każdemu z nas się przyda. To jest jak z lekarstwami: w niewielkiej dawce leczą, w za dużej mogą zabić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska