Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Edward Socha: Smuda nie był zbyt drogi

Hubert Zdankiewicz
To Edward Socha jako pierwszy postawił w Polsce na Smudę, dając mu pracę w Stali Mielec
To Edward Socha jako pierwszy postawił w Polsce na Smudę, dając mu pracę w Stali Mielec Piotr Krzyżanowski
Rozmowa z Edwardem Sochą, przyjacielem i wieloletnim współpracownikiem Franciszka Smudy.

Zacznijmy po kronikarsku, czyli od początku. Kiedy poznał Pan naszego nowego selekcjonera reprezentacji?
Po raz pierwszy spotkaliśmy się, gdy grał jeszcze w Odrze Wodzisław, ale to nie była bliska znajomość, bo nigdy nie graliśmy razem w jednym zespole. Tak naprawdę wszystko zaczęło się na początku lat 90., gdy Franek pracował w Turcji [w Konyasporze, potem zaliczył jeszcze krótki epizod w niemieckim FFV Wendelstein - red.] i przyjechał do Polski na urlop. Jesienią 1993 roku spotkaliśmy się na kawie, a rozmowa szybko zeszła na Stal Mielec, w której właśnie miałem podjąć pracę jako menedżer. Nie było tam wesoło, zespół zajmował ostatnie albo przedostanie miejsce w lidze, z niewielkim szansami na utrzymanie. Szukałem trenera z charakterem, który mógłby mi pomóc.

I pomyślał Pan o Smudzie.
Dokładnie.

Dlaczego akurat o nim? Przecież nie miał praktycznie żadnego doświadczenia.
Jak to nie miał? Pracował już od ładnych paru lat za granicą, w Niemczech i Turcji. Poza tym od początku czułem, że ma papiery na świetnego trenera.

Teraz to każdy może tak powiedzieć. A nie było tak, że po prostu na lepszych nie było Was stać?
Nie będę ukrywał, że kwestie finansowe również miały znaczenie. Nie tylko w tym przypadku. Jak pan myśli, dlaczego Andrzej Grajewski zatrudnił go dwa lata później w Widzewie Łódź?Prywatnie

Franek też lubi pożartować, ale na pewno jest trochę spokojniejszy, nawet trochę skryty

Bo chyba miał wyniki. Dwa razy utrzymał Stal w lidze, co jak na jej możliwości finansowe i kadrowe graniczyło niemal z cudem.
Ma pan rację. Prawda jest jednak taka, że decydujące znaczenie miały pieniądze. Grajewski zatrudnił Franka tylko dlatego, że ten nie był zbyt drogi, a przy tym widać po nim było, że ma ogromne ambicje.

Można powiedzieć, że miał dobry stosunek jakości do ceny. Wróćmy jednak do jakości. Mówił Pan, że od początku miał papiery na trenera...

Byłem jedną z pierwszych osób z Polski, którą zaprosił do swojego domu w Niemczech. Pamiętam, że pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to kasety wideo z nagranymi meczami. Szafy i regały wręcz uginały się pod ich ciężarem. No i ta pasja, z jaką Franek opowiadał mi o piłce nożnej, analizował każdy mecz...

Złośliwi powiedzą, że nauka poszła w las. Obiegowa opinia o Smudzie jest taka, że to taki trenerski naturszczyk, co pracuje na wyczucie, ma za to luki w wykształceniu...
Bzdura. Opowiem panu historię sprzed lat. Kiedy zaczynał pracę w Mielcu, trochę się z niego nabijałem, gdy opowiadał mi o taktycznych nowinkach. "Franek, jakie podwajanie i potrajanie? O czym ty do mnie mówisz" - pytałem, bo w naszej polskiej rzeczywistości brzmiało to dość abstrakcyjnie, by nie powiedzieć absurdalnie. Dzisiaj to natomiast standard u każdego trenera. Nie, nie, warsztat to on miał zawsze dobry. Myślę, że jeszcze w Niemczech wiedział również, że wróci do Polski i coś zmieni, coś osiągnie. Wtedy w Stali uratował nas nie tylko pod względem sportowym. Również finansowym, bo dzięki jego niemieckim kontaktom w klubie pojawił się sponsor [Thomas Mertel - red.].
To, co Pan mówi, niszczy piękną legendę. Kiedyś powiedział Pan, że zatrudnił Smudę tylko dlatego, że... dobrze wytapetował Panu mieszkanie.
Tak powiedziałem? Nie pamiętam, może kiedyś faktycznie zażartowałem w ten sposób.

Więc jednak?
Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie. Proszę mnie zrozumieć, ja znam o Franku mnóstwo anegdot, ale w tej sytuacji po prostu nie wypada mi ich opowiadać.

Mówi Pan tak, jakby liczył na pracę w jego sztabie szkoleniowym...
O takie rzeczy pytajcie Franka. Na pewno dobierze sobie odpowiednich współpracowników.

A jeśli zaproponuje Panu pracę w kadrze?
Najpierw musi to zrobić, nie ma co gdybać. Poza tym w tej sprawie Franek na pewno będzie kierować się względami merytorycznymi, a nie osobistymi sympatiami. Mogę powiedzieć tylko tyle - od ponad roku nie pracuję już w Odrze Wodzisław [ostatnio był tam dyrektorem sportowym - red.]. Jestem menedżerem z licencją FIFA i muszę przyznać, że lubię swoją pracę. Również dlatego, że mam więcej czasu dla rodziny. Wyzwań się jednak nie boję, a kierownikiem reprezentacji też już kiedyś byłem [w latach 90. za kadencji Antoniego Piechniczka - red.].

Nie chce Pan opowiadać anegdot o Smudzie. To może powie Pan chociaż, czy prywatnie też jest takim żartownisiem?
Prywatnie też lubi pożartować, choć na pewno jest trochę spokojniejszy. Powiedziałbym nawet, że trochę skryty. Na przykład bardzo nie lubi rozmawiać o swoich sprawach rodzinnych.

**Podobno bardzo się zmienił. Stefan Białas, który grał z nim przed laty w Legii Warszawa,

Franek jak coś robi, to na sto procent i tego samego wymaga od innych. Stad często popada w konflikty.

powiedział nam niedawno, że Smuda był w tamtych czasach zupełnie innym człowiekiem, cichym i spokojnym.**
Kiedyś faktycznie taki był. Dlaczego się zmienił? Wszyscy wiemy, że swoje w życiu przeszedł [gdy grał w USA, razem z Kazimierzem Deyną, stracili oszczędności całego życia, które powierzyli biznesmenowi hochsztaplerowi - red.]. To go na pewno nauczyło szacunku do ciężkiej pracy. Twardości i konsekwencji w działaniu. Franek jak coś robi, to na sto procent i tego samego wymaga od innych. Stad często popada w konflikty. Tak się jednak składa, że gdy skądś odchodzi, to wszyscy szybko zaczynają za nim tęsknić, bo jak się go dobrze pozna, to nie można go nie polubić. Wbrew temu, co się mówi, nie traktuje też jak wroga każdego, kto się z nim nie zgadza. Nawet jeśli się z nim kłóci.

Podobno z wiekiem stał się jednak materialistą?
Kolejna bzdura. Opowiem panu, jak udało mi się ściągnąć go w 2005 roku do Odry. Byliśmy jesienią w katastrofalnej sytuacji i wiedziałem, że tylko ktoś taki jak Franek może nas uratować. Wszyscy w klubie mówili mi jednak, żebym nie bujał w obłokach, bo nie stać nas na Smudę. Powiedziałem, żeby dali mi szansę, zaprosiłem Franka na kawę i powiedziałem, że potrzebuję jego pomocy, ale nie jestem w stanie zapłacić mu tyle, co dostawał w Wiśle i Legii. Powiedział mi: "Edek, ile masz, tyle mi dasz, a ja was utrzymam". I dotrzymał słowa, choć sam przyznawał później, że podczas baraży z Widzewem omal serce mu nie pękło, bo ma do tego klubu szczególny sentyment. To się nazywa prawdziwy profesjonalista. I prawdziwy przyjaciel.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska