18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dawid Jackiewicz: Ulepienie bałwana? Dla mnie to może być problem

Robert Migdał
Dawid Jackiewicz
Dawid Jackiewicz Michał Pawlik
Czy uwielbia rzucać się w szał zakupów w galeriach handlowych, co, oprócz wieży Eiffla, potrafi wyrzeźbić w śniegu, dlaczego traktował wrocławskie kamienice kwasem, czemu zakrada się w środku nocy do lodówki i czy nadal pamięta smak wina "Bycza krew"? Rozmowa z Z Dawidem Jackiewiczem, dolnośląskim posłem Prawa i Sprawiedliwości.

Lubi Pan sobie poćwierkać?

Poćwierkać? (śmiech). Aaaa, chodzi Panu o Twitter...

No tak, zauważyłem, że od kilku dni zaczął Pan wrzucać krótkie, jedno-, dwuzdaniowe komentarze do internetu na swój miniblog - Twitter (w tłumaczeniu z angielskiego - "ćwierkanie" - przyp. red.).

To najszybsze obecnie narzędzie do komunikowania się z ludźmi. Nie zostaję w tyle, staram się być na czasie.

Takie wrzucanie swoich przemyśleń, komentarzy na gorąco do internetu jest trochę ekshibicjonistyczne.
Niektórzy rzeczywiście piszą o tym, że właśnie idą po mleko albo zjedli bułkę. Są tacy, którzy piszą o swoich wzruszeniach i zmartwieniach. To chyba istotnie jest ekshibicjonizm.

A Pan jest takim ekshibicjonistą?

Nie będę wypisywał o swoich osobistych przeżyciach, sprawach intymnych, wzruszeniach. To by było nieco śmieszne. Twitter będzie mi służył tylko do pracy - mój miniblog jest dla tych, którzy interesują się tym, co się dzieje w polityce. Obiecuję: nie napiszę na nim, że mam chandrę i jak z nią walczę.

Ale wzrusza się Pan?

Są momenty, że mi łza poleci. Na przykład, kiedy oglądam sceny heroizmu.

Jak wtedy, kiedy główny bohater z "Gladiatora" idzie z mieczem, a zły cesarz go dźga nożem, a on walczy do końca, zwycięża, a potem umiera?

Wzrusza mnie heroizm nie tylko rozumiany w sensie waleczności, odwagi bojowej.

To było zbyt wyreżyserowane, patetyczne, sztuczne. Ale takie sceny, gdy zwykły człowiek wznosi się ponad przeciętność, gdy potrafi poświęcić swoje osobiste dobra, siebie samego dla najbliższych. Wzrusza mnie heroizm nie tylko rozumiany w sensie waleczności, odwagi bojowej. Ostatnio oglądałem film "Siedem dusz", gdzie bohater odkupując swoje winy, poświęca życie dla innych ludzi. Albo historia z filmu "John Q." z Denzelem Washingtonem w roli głównej, w którym bohater chciał oddać serce swojemu umierającemu dziecku - to jest dla mnie heroizm. Zawsze chwytają mnie za gardło takie chwile, w których pokazuje się lub mówi o cierpieniu dzieci.

Dlatego że sam ma Pan dzieci?

Pewnie tak, bo kilka lat temu nie robiło to na mnie aż tak wielkiego wrażenia. Teraz, jak sam mam dzieci, to wiem, co to znaczy troszczyć się o nie, przeżywać, jak im się coś złego dzieje, przeżywać stresy i dramaty z nimi związane.

Na Twitterze przeczytałem, że z niektórymi osobami komentującymi Pana wpisy zrobił Pan zakłady o alkohol: o to, czy się sprawdzi Pana prognoza polityczna, czy nie.

A tak, założyłem się o butelkę dobrego wina. Między innymi ze znaną blogerką "Kataryną". To wyjątkowa sytuacja.

Nie jest Pan abstynentem?

Doceniam smak dobrego wina, choć nie jestem smakoszem i znawcą win. Nie umiem rozróżniać tych bardzo wykwintnych gatunków win. Ale zwykłą "siarę" odróżnię od dobrego trunku (śmiech).

No tak, na naukach politycznych, na których Pan studiował - dwa roczniki wyżej niż ja - piło się różne rzeczy. Nie tylko Pana ulubione włoskie chianti.
Poznało się też smak wina J-23 czy Byczej krwi. Stare, dobre studenckie czasy...

A teraz dobre wina. A dobre ubrania też? Lubi się Pan dobrze ubrać?

To idzie w parze z zawodem, jaki wykonuję: jeżeli kilkanaście tysięcy osób obdarzyło mnie swoim zaufaniem, zagłosowało na mnie w wyborach, to trzeba wyglądać poważnie i godnie ich reprezentować. Chociaż z wielką przyjemnością w czasie weekendu zrzucam garnitur i wkładam podkoszulek, dżinsy. Ale kiedy pracuję, kiedy reprezentuję ludzi - muszę wyglądać elegancko i schludnie.

Ale żeby dobrze wyglądać, trzeba chodzić na zakupy. Lubi się Pan szwendać po sklepach, przymierzać ubrania?
Jak każdy facet nieszczególnie przepadam za zakupami. Staram się to robić szybko: poświęcić jedno popołudnie, kupić to, czego potrzebuję i na jakiś czas mieć spokój. Domyślam się, do czego Pan zmierza... (śmiech).

"Super Express" przyłapał Pana i kilku innych polityków, gdy robiliście zakupy w "Złotych Tarasach" w Warszawie, kiedy akurat w Sejmie trwała debata w sprawie zmian w podatkach.

Jak każdy facet nieszczególnie przepadam za zakupami.

Pracowałem tego dnia łącznie 16 godzin - prace Sejmu zakończyły się około północy - a mój wypad do galerii to była 45-minutowa jedyna przerwa, którą w ten sposób wykorzystałem. Przede wszystkim poszliśmy coś zjeść, a zakupy zrobiliśmy przy okazji. Byłem na wszystkich głosowaniach, na wszystkich posiedzeniach komisji, debatach sejmowych, które są związane z zakresem moich obowiązków sejmowych. Wyszliśmy z tej debaty, która nie była związana z naszymi kompetencjami.

To, że pokazano Pana jako posła, który przedkłada zakupy nad pracę, mocno ubodło?

Bardzo, bo nawet nie miałem jak się wytłumaczyć. Wyszło, że zaniedbuję swoje obowiązki, a tak nie było i nigdy nie będzie. Ale tak działają tabloidy - szukają sensacji, a jeśli ich nie znajdują, to same je tworzą.
Jest Pan obowiązkowy?

Trochę tak, trochę nie. W sprawach, które dotyczą mnie osobiście - często, ze szkodą dla siebie samego, nie jestem. Na przykład sport. Wstaję rano i nie chce mi się. Mówię wtedy do siebie: "OK, dzisiaj sobie odpuszczę, ale jutro już na pewno poćwiczę". I to się odbija, jak pan widzi, na moim wyglądzie (poseł pokazuje na brzuch). W innych sprawach - jestem obowiązkowy: jeżeli chodzi o wyborców, sprawy zawodowe, samorządowe...

Tylko nie o polityce, proszę... Rozmawiamy tylko o rzeczach prywatnych. Lubi Pan dawać czy otrzymywać prezenty?

To dobrze, że nie rozmawiamy o polityce, bo musielibyśmy tu siedzieć do wieczora. Co do prezentów - uwielbiam je dawać, ale za każdym razem przeżywam lekki stres, czy ten mój prezent się spodoba, czy nie. Daję i wyczekująco patrzę w oczy, czy ktoś się ucieszył, czy też nie. Kupić prezent dla kogoś to dla mnie duży problem: godzinami potrafię szukać czegoś oryginalnego. Nad prezentem dla żony to najpierw się wiele godzin zastanawiam, a potem drugie tyle chodzę i szukam po sklepach. Bo najgorsze, kiedy prezent wyląduje na półce, wśród czterdziestu innych, niepotrzebnych bibelotów.

Albo za kilka lat wróci...

...jako prezent przechodni albo znajdę go przypadkiem na licytacji na Allegro.

Co Pan ostatnio dał prezencie?

Na 10. rocznicę ślubu zorganizowałem dla mojej żony wycieczkę, o której bardzo marzyła. Było romantycznie, ale też ekscytująco.

Gdzie pojechaliście?

Kupić prezent dla kogoś to dla mnie duży problem: godzinami potrafię szukać czegoś oryginalnego.

Na Sycylię. Zwiedziliśmy całą wyspę, ale szczególne wrażenie zrobiły na nas Syrakuzy, w których przed wiekami mieszkał Platon, urodził się Archimedes. Miasto, które w przeszłości pokonało Kartaginę i Ateny. Na każdym kroku czuć tam klimat dawnej potęgi i splendor tego miejsca. Niesamowite wrażenie robi również niewielka miejscowości o na-zwie Noto - perła barokowej architektury. Żona oglądała kiedyś filmy, które pokazywały to miasteczko, i się w nim zakochała.

Zrobiliście sobie zdjęcie przy tablicy wjazdowej do miasteczka?

Mamy takie zdjęcie, ale przy wjeździe do miejscowości Corleone - skąd pochodzi cała saga rodu Corleone. Przeurocze miasto: żadnej agresji, żadnej wrogości ze strony mieszkańców, przesympatyczni, rodzinni Włosi. Polacy mają bardzo dużo wspólnego z Włochami. Żona była zachwycona tym prezentem.

A Pan co dostał?

Uśmiech i radość żony oraz wspaniały zegarek na rękę. Trafiła w dziesiątkę.
Mówi Pan, że Włosi i Polacy są bardzo podobni do siebie. Ma Pan w sobie coś z takiego południowego Włocha?

Szacunek dla rodziny. Jestem bardzo prorodzinny. Dla mnie ważne są wspólne spotkania, zjazdy, święta. Ale nie tylko to. Szalenie ważna jest dla mnie troska o rodzinę. Moje dzieci są dla mnie największym skarbem, największą wartością. I Włosi też tak mają: noszą te swoje dzieci na rękach, obcałowują, chuchają, dbają, pielęgnują. To jest piękne, nawet jak widać, że pociechy rodzicom wchodzą na głowę. Ale widać też dyscyplinę: jak ojciec stuknie w stół, to go słuchają. Widzę wiele plusów takiego patriarchalnego modelu rodziny.

W domu to Pan ma ostatnie zdanie i trzyma wszystko twardą ręką?

Żyję w takim przekonaniu (śmiech), ale ostatnio coraz częściej widzę, że żona w sposób sprytny i dyplomatyczny wywiera potężny wpływ na to, co się dzieje w domu. To ona jest tą szyją, która kręci głową domu. Ma wielki dar wpływania na moje decyzje, w taki sposób, że nawet nie wiem, kiedy wpłynęła. Dopiero po czasie dochodzi do mnie, że to, co zrobiłem, było po jej myśli, a niekoniecznie po mojej. I nie protestuję, bo wiem, że Ania ma doskonałą intuicję, i dobrze na tym wychodzimy.

A włoska kłótliwość? Włosi są bardzo temperamentni, wybuchowi: drą się, kłócą, za chwilę godzą... Pan też taki jest?

Raczej jestem opanowany i trzymam nerwy na wodzy. Ale kiedy już mamy z żoną sobie coś do powiedzenia, to mówimy, niekiedy wykrzyczymy i za kilka minut jest spokój. To lepsze niż jątrzenie ran, ciche dni. Trzeba od razu powiedzieć, co zabolało, dotknęło i zamknąć sprawę. To jest zdrowe podejście. Nie przepadam, jak ktoś jest pamiętliwy, dusi w sobie złość, wraca do tego, co się kiedyś, dawno temu wydarzyło. Włosi, skoro o nich mówimy, bywają wybuchowi, ale potrafią też być niezwykle opanowani i wiedzą, jak poskramiać emocje. Podoba mi się ta mieszanka, wydawałoby się, sprzecznych cech.

To może już na emeryturze wyprowadzi się Pan na południe: włoskie wino, ciepło, śródziemnomorska kuchnia...
Nigdy. W Polsce będę żył do końca życia, mimo deszczu, śniegu i słoty. Choć lubię od czasu do czasu wygrzać kości na południu. Jestem zodiakalną Rybą - pełen sprzeczności.

Raczej jestem opanowany i trzymam nerwy na wodzy.

No właśnie, a propos zimy. Przed laty rzeźbił Pan w śniegu i lodzie.

Należałem do Polskiego Stowarzyszenia Rzeźbiarzy w Śniegu i Lodzie. Założyliśmy je we Wrocławiu na początku lat 90. Byliśmy jedyną taką grupą w Polsce: głównie studenci akademii sztuk pięknych. W tym towarzystwie byłem jedynym politologiem - kompletnie do nich nie pasowałem, ale miałem dryg do rzeźbienia. W genach mi to chyba przekazał mój tato, który jest artystą rzeźbiarzem z wykształcenia i zamiłowania. Jako ciekawostkę powiem, że np. figurka kata na wrocławskim pręgierzu jest autorstwa właśnie mojego taty. Więc tę wrażliwość na sztukę wyniosłem z domu rodzinnego: brat i siostra są po akademii sztuk pięknych, tylko ja jestem taką czarną owcą, która poszła w innym kierunku.
Po co założyliście to stowarzyszenie?

Bo były na całym świecie organizowane różne mistrzostwa rzeźbiarskie i zrobiliśmy to dlatego, żeby na nie jeździć i przy okazji zwiedzać świat. Może nawet bardziej zależało nam na tym zwiedzaniu (śmiech). Ale okazało się, że rzeźbienie wychodzi nam całkiem nieźle. I to różnymi metodami: dostawaliśmy blok lodu wysoki na 3 metry, szeroki na dwa i trzeba było sobie z nim poradzić. Czasami można było używać pił mechanicznych, spalinowych, a innym razem tylko młotek, dłuto, szpachelka, łopatka i suszarka do wygładzania powierzchni.

Co Pan rzeźbił?

A, różne rzeczy. Na przykład sławne posągi z Wysp Wielkanocnych czy paryską wieżę Eiffla. Z tą wieżą to miałem problem, bo rzeźbiliśmy ją w Alpach na wysokości ponad 2000 metrów, a rzeźby ze śniegu, takie ośmiometrowe, miały uatrakcyjniać narciarzom widoki. I ta nasza wieża okazała się problemem: sam jej szczyt, który miał w obwodzie zaledwie kilkadziesiąt centymetrów, na słońcu wysoko w górach zaczął się roztapiać, przechylać i groził zawaleniem.

Jak w katastroficznych filmach.

A propos katastroficznych filmów. W Stanach Zjednoczonych rzeźbiliśmy kiedyś w śniegu tragedię "Titanica": olbrzymi okręt zanurzający się po katastrofie pod wodę. Blok śnieżny, z którego go rzeźbiliśmy, miał w podstawie 12 metrów kwadratowych.

No to przynajmniej nie mieliście problemów, żeby znaleźć górę lodową.

No nie (śmiech), lodu i śniegu było pod dostatkiem. Te imprezy rozgrywane na całym świecie tak nam się spodobały, że w końcu zaszczepiliśmy ten pomysł w Polsce, w Karkonoszach, i już od dziewięciu lat, co roku, zimą odbywają się w Szklarskiej Porębie zawody o nazwie "Śniegolepy".

Fajnie, najlepiej to mają Pana dzieci: w lepieniu bałwana to tata jest dla nich mistrzem.

Ulepienie zwykłych kul z marchewką i węgielkami zamiast oczu - to mógłby być problem.

Bałwan pewnie wyszedłby mi zupełnie przeciętny. Ulepienie zwykłych kul z marchewką i węgielkami zamiast oczu - to mógłby być problem (śmiech), ale jeśli trzeba byłoby wykonać skomplikowaną budowlę, konstrukcję z lodu - służę uprzejmie.

A propos dzieci. Ma Pan dwóch synów: Natan i Sambor - dość nietypowe imiona. Skąd pomysł, żeby tak nazwać synów?

To pewnie z tego, że sam mam nietypowe imię - Dawid. Wtedy, kiedy chodziłem do szkoły, to nie musiałem mieć przezwiska, tak zwanej ksywki. Byłem jedynym Dawidem w promieniu kilku kilometrów i wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Oryginalność imienia trochę pomaga w życiu. "Natan" oznacza dany od Boga. Daliśmy mu takie imię, bo bardzo przeżywaliśmy narodziny naszego dziecka. "Sambor" - to zasługa mojej żony. Bardzo jej się podobało to staropolskie imię. Dźwięcznie brzmi i na pewno nie będzie wielu Samborów w szkole, na studiach. Poza tym jest kilku Samborów, których bardzo lubimy.
Sambor Dudziński?

Oj, tak, z przyjemnością słuchamy jego twórczości.

Co to znaczy dla Pana być prawdziwym mężczyzną? Niektórzy mówią, że trzeba posadzić drzewo, wybudować dom, spłodzić syna.

No to jeszcze muszę wybudować ten dom... (śmiech).

Jak dla mnie wystarczy to, że się wzięło gigantyczny kredyt na mieszkanie.

No to w takim razie spełniłem wszystkie te szablonowe warunki: mam dwóch synów, mam kredyt na mieszkanie i posadziłem trochę drzewek. Właściwie tych drzewek to nawet było więcej niż trochę, bo swego czasu odpowiadałem w urzędzie miejskim we Wrocławiu za ochronę środowiska i sadziliśmy drzewka regularnie. Na pewno więcej posadziłem drzew, niż mam dzieci. A tak serio. Prawdziwy mężczyzna musi być odpowiedzialny, opiekuńczy, troskliwy - tak pewnie odpowie każdy.

A dla mnie to wszystko jest oczywiste, jasne. Dla mnie dzisiaj, w dobie rozluźnienia, kiedy małżeństwo jest tylko przygodą, a rozwód tylko chwilą, kiedy wiele matek musi samotnie wychowywać dzieci, prawdziwym mężczyzną jest ten, kto od początku do końca jest ojcem rodziny, mężem. I nawet jak jest źle w związku, to robi wszystko, żeby uratować rodzinę: nie ulega własnym pokusom, słabościom. Cechą prawdziwego faceta jest to, że kiedy bierze na siebie odpowiedzialność za bycie głową rodziny, bycie mężem i ojcem, to trwa w tej odpowiedzialności do końca. Bo gwarancja bezpieczeństwa to nie tylko gwarancja bezpieczeństwa fizycznego, materialnego. To także gwarancja bezpieczeństwa emocjonalnego dla dziecka.

Mówi Pan o tym dbaniu o rodzinę, o zapewnieniu jej bezpieczeństwa. Czytając o Panu, nie sposób nie natrafić na informacje o tym, co się stało w Pana życiu w 2006 roku. W obronie dziecka i żony odepchnął Pan na ulicy mężczyznę, który upadając, uderzył się o ziemię i zmarł. Wraca jeszcze do Pana ten dzień?

Cechą prawdziwego faceta jest to, że kiedy bierze na siebie odpowiedzialność za bycie głową rodziny.

Wraca i będzie wracał przez całe życie. Czasami to wraca w takich sytuacjach, jak teraz kiedy mamy do czynienia z głośną sprawą na Litwie. Chodzi o to dziecko molestowane przez pedofilów. Jego ojciec wziął sprawiedliwość we własne ręce, nie mogąc liczyć na policję i polityków. Czytając o nim czułem, co on mógł myśleć, jak się mógł sam czuć. Bo broniąc dziecka, emocje ma się ogromne. W takiej sytuacji wszystko idzie na bok: kariera, względy materialne, to wszystko przestaje być istotne - wydaje mi się, że rozumiem tego człowieka.

Wraca też negatywnie?

Niestety, też. Niektórzy dziennikarze, dobrze wiedząc, że moja sprawa zakończyła się prawomocnymi orzeczeniami prokuratury, podtrzymanymi przez sąd, że działałem w granicach obrony koniecznej, że to, co się stało, nie miało żadnych znamion łobuzerii i chuligaństwa, że to było działanie w obronie najbliższych - mimo to niektórzy dziennikarze piszą o mnie "pięściewicz", "Jackiewicz, który rozwiązuje swoje problemy pięściami", a to prowokuje wielu internautów do wypisywania różnych agresywnych i krzywdzących komentarzy na mój temat. Próbowałem coś z tym robić, rozmawiać z dziennikarzami, ale oni mówili, że to tylko takie żarciki... Ciekaw jestem, jak zachowaliby się, gdyby to oni byli wtedy na moim miejscu. Myślę, że tak samo jak ja i dopiero wtedy zrozumieliby, że te ich dzisiejsze złośliwości i żarty są nie na miejscu.
Panu chyba nie jest do śmiechu?

Nie jest. Ale pal licho ja. Najbardziej mi jest szkoda mojej żony, przed którą ukrywam te artykuły. A teraz jeszcze mój syn wchodzi w taki wiek, że koledzy w szkole będą ze sobą rozmawiać, będą się go pytać o tę sprawę. A co będzie, kiedy mu powiedzą: "Twój ojciec jest zabójcą, powinien gryźć kraty"?

Razem z żoną bardzo długo pracowaliśmy nad tym, żeby z niego wyprzeć to zdarzenie. On nie ma tej świadomości, że całe to zdarzenie skończyło się tak tragicznie. Nie kojarzy następstw tego dramatu. Pamiętał tylko jedno: że był przez tego mężczyznę szarpany, duszony, rzucany o ziemię, obłapywany. Minęło kilka lat i udało nam się zatrzeć to, co go spotkało. Mam wrażenie, że bardziej myśli o tym i kojarzy to, co się stało, jako coś, co widział w telewizji, niż jako coś, co się stało naprawdę. I chwała Bogu, że tak jest.

A Pan jak dzisiaj to pamięta? Siedzi to w Panu?

Wiem, że na moim miejscu każdy normalny mężczyzna - ojciec, mąż - zachowałby się tak samo: bo tu chodziło o bezpieczeństwo mojej rodziny, mojego dziecka. Czy to we mnie siedzi? Tak. Ale trudno, tak już musi być.

Zmieńmy temat. Wyczytałem, że w pewnym okresie swojego życia zajmował się Pan renowacją zabytków.

To przez mojego tatę. On zajmował się konserwacją różnych wrocławskich zabytkowych obiektów: dom handlowy Feniks w Rynku, elewacje kamienic z piaskowca, Dworzec Świebodzki, Wzgórze Partyzantów, Stadion Olimpijski, most Zwierzyniecki, Oławski... Ja pracowałem przy renowacji kilku kamienic.

Robiłem to w przerwach wakacyjnych, w czasie studiów, żeby zarobić trochę pieniędzy. Było to bardzo trudne: zabytki w większości były w stanie agonalnym i ratując je, trzeba było uważać, żeby przede wszystkim jeszcze bardziej ich nie uszkodzić. No i to czyszczenie niektórych elementów kwasem fluorowodorowym nie było zbyt przyjazne dla zdrowia, a i też niezbyt przyjemne. Trzeba było dokładnie osłonić ciało okularami, rękawicami, bo opary tego kwasu powodują, że skóra czerwienieje, jest poparzona.

Polityka zabija czas, który mógłbym poświęcić na sztukę.

Mówi Pan tak, jakby się sam poparzył.

Zapłaciłem karę za moją młodzieńczą pewność siebie: mówiłem sobie, że wiem lepiej od starszych i doświadczonych, i nie zabezpieczyłem dokładnie rąk. Zapłaciłem za to bolesną cenę. Miałem poparzoną skórę od dłoni aż po łokcie. I od tego momentu już słuchałem mądrzejszych i bardziej doświadczonych.

Żeby odnawiać kamienice, trzeba mieć trochę artystyczną duszę.

Ona we mnie ciągle siedzi, ale zawód, który wykonuję, jest zawodem najbardziej sprzyjającym na świecie temu, żeby zabijać w sobie duszę artysty. Polityka zabija czas, który mógłbym poświęcić na sztukę. Nie mogę wyrwać się na szaloną eskapadę rzeźbiarską, ale wiem, że kiedy będę się żegnał z polityką, to wrócę do rzeźbienia. Nie mam wykształcenia i wiedzy potrzebnej do rzeźbienia w drewnie i kamieniu. Robię to bardziej na "czuja".

A glina, gips?

Tak, może być również modelina. Czemu nie.

Ma Pan jakieś pasje poza polityką? Słyszałem, że lata Pan paralotnią.

Zrobiłem licencję paralotniarską. I latam. Przełamałem strach, przełamałem instynkt samozachowawczy. To całkiem coś innego niż lot samolotem, gdzie ktoś kieruje, a ja sobie mogę siedzieć w fotelu i czytać gazetę. Bo jak się siedzi w uprzęży paralotni, a pod nogami do ziemi jest 200 metrów, czuć tylko wiaterek, a w rękach trzyma się uchwyty sterownicze i tylko ode mnie zależy, co się wydarzy w powietrzu, to jest to jednak trochę szalone.

Jest Pan szalony?

Z natury nie jestem szalony, ale z drugiej strony te moje rzeźby w śniegu czy to latanie do zwyczajnego sposobu spędzania wolnego czasu nie należą.

Kiedy leci Pan paralotnią, to co Pan czuje?

Najpierw czułem strach. Za pierwszym razem sam siebie przeklinałem: "Po co ja sam się w to wpakowałem? I to z własnej woli!". A potem było coraz fajniej: człowiek odrywa się od ziemi, od ziemskich spraw. I wtedy jest cudownie: jedyne, co słychać na tej wysokości, w powietrzu, to są ptaki i bicie własnego serca. I jest wielka adrenalina. Zawsze.

Z tym lataniem to obeszło się bez wypadków?

Kilka razy wyrżnąłem w ziemię podczas lądowania.

Kilka razy wyrżnąłem w ziemię podczas lądowania. Uderzyłem w zbocze stoku, zobaczyłem gwiazdki przed oczami. Ale się nie zniechęcam. W trakcie szkolenia jako przestrogę pokazywano nam wypadki zarejestrowane amatorskimi kamerami. Trzeba w tym nieco szalonym sporcie zachować zdrowy rozsądek i trzeźwość umysłu, a wszystko będzie OK. Teraz mam na oku nową dyscyplinę: połączenie deski surfingowej i paralotni, czyli kitesurfing. To dopiero musi być wrażenie, jak skrzydło paralotni unosi cię na wysokość kilku-kilkunastu metrów nad falami morza. Muszę jednak poczekać, bo na razie nie ma chyba takiego sprzętu, który by poderwał w powietrze moich 100 kilogramów. Muszę poczekać, aż schudnę (śmiech).

Ma Pan jakieś słabości?

A słyszał pan kiedyś jakiegoś polityka, który by się przyznał do swoich słabości?

Paru by się znalazło. To jak? Łakomstwo?

Lubię pracować do późnych godzin i wtedy często mam napady głodu. Tak koło drugiej, trzeciej w nocy idę do lodówki i jem. Wtedy wszystko tak strasznie smakuje. Nie mogę wytrzymać do rana. Ale obiecuję: będę z tym walczył.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska