18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Protasiewicz: Na festiwalu w Jarocinie nie tarzałem się w błocie

Robert Migdał
Jacek Protasiewicz
Jacek Protasiewicz Tomasz Hołod
O przeszczepianiu sobie włosów na głowie, przyjaciołach gejach, wzruszeniu, które chwyta go mocno za gardło przy romantycznych filmach oraz o tym, ile razy uratował tonących i czy ulega pokusom wielkiego świata, gdy jest daleko od żony, rozmawiamy z Jackiem Protasiewiczem, eurodeputowanym, politykiem Platformy Obywatelskiej z Wrocławia.

Przeszukałem pudelka.pl, kolorowe pisemka i o Protasiewiczu nic w nich nie ma...

Może jestem staroświecki, ale uważam, że polityk to nie celebryta, tylko człowiek, który powinien się koncentrować na pracy i jej efektach, a nie efektowności, spektakularności. Jednak, dzięki kanałom informacyjnym jak TVN 24 oraz tabloidom, niektórzy uwierzyli, że sposobem na funkcjonowanie w polityce jest bycie celebrytą, czyli częste występowanie w mediach.

A może nie jest Pan skandalistą. Albo bardzo dobrze się ukrywa.

Skandal mnie nie pociąga. Pewnie to jest związane z tym, co wyniosłem z domu. Byłem wychowany w szacunku do tradycji, dla kultury osobistej, gdzie zachowania skandaliczne, ekscentryczne, typu długie albo bardzo, bardzo krótkie włosy - które, w mojej młodości mogły symbolizować, na przykład, sympatię z ruchem posthipisowskim lub post- punkowskim - były przez moich rodziców niezbyt mile widziane.

Nosił Pan dłuższe włosy?

Ilekroć były trochę dłuższe, ojciec zadawał mi pytanie: "Czy ty obraziłeś się na fryzjera?". Co było dla mnie jednoznaczne, że powinienem pójść i zrobić porządek na głowie.

Lubił Pan muzykę rockową?

Oj, tak. Bardziej z tego pnia posthipisowskiego. Jeździłem nawet na festiwale do Jarocina.

Tarzał się Pan pod sceną w błocie, miał szopę na głowie i podarte dżinsy?

Na wyjazd, na wakacje włosy były ciut dłuższe, ale w błocie się nie tarzałem: bo byłem wtedy miłośnikiem muzyki w stylu blues, a w niej tarzania w błocie nie było. Błoto w Jarocinie to była domena miłośników muzyki "punk", a ta wówczas mnie nie interesowała. W bluesie przyciągały mnie i dźwięki, i styl bycia tych ludzi. Dla bluesa wybierałem się co roku na Olsztyńskie Noce Bluesowe, jeździłem do Brodnicy na festiwal blues reggae, na Rava Blues do Katowic..

Który zespół był ulubionym?

Skandal mnie nie pociąga. Pewnie to jest związane z tym, co wyniosłem z domu.

Był i jest do dzisiaj Dżem; lubiłem też Kasę Chorych.

A do tych włosów to tato nie zakradał się, jak cioteczka głównego bohatera w filmie "Yesterday" w nocy, i podczas snu nie podcinał, jak były za długie?

Nie (śmiech). Nie było takiej potrzeby, bo nigdy nie manifestowałem swojej odrębności w sensie zewnętrznym. To kwestia wychowania, ale chyba też i niezłej samooceny. Byłem usatysfakcjonowany na przykład tym, że wyróżniam się ciut lepszymi stopniami, mam fajną paczkę kolegów, dobrze gram w piłkę, więc nigdy nie miałem potrzeby jakiejś ekstrawagancji.

Oooo, był Pan prymusikiem: same piąteczki, świadectwo z czerwonym paskiem, wzorowe zachowanie.

Czerwony pasek i owszem, ale nie powiem, że byłem prymusem. Wręcz przeciwnie. Pierwszy mój miesiąc w liceum zaczął się od pięciu luf.
Z czego?

Trzy z fizyki i dwie z języka polskiego

Niezły rozstrzał.

Dostałem je chyba za to, że byłem zbyt dużym indywidualistą: nie chodziło o ubiór, ale za taki krnąbrny charakter. Więc nauczyciele postanowili mnie "usadzić".

Był Pan buńczuczny i trzeba było Pana przytemperować?

Zawsze miałem twardy kark. Chyba mam to po moim ojcu. Nie potrafię zginać karku, gdy to nie jest uzasadnione.

A propos jeszcze włosów: tak patrzę na Pana głowę i widzę, że zaczyna Pan łysieć.

Wiek ma swoje prawa.

Niektórzy politycy przeszczepiają sobie włosy: Berlusconi sobie przeszczepił, pewien znany polityk z Polkowic. Pan nie myślał, żeby sobie coś poprawić, zoperować, naciągnąć?

Prawdę mówiąc, nie. Nie czuję się celebrytą, który chce być ceniony za ładny wygląd. Chciałbym, żeby najbardziej ceniono we mnie kompetencje, charakter i autentyczność. A to, że polityk jest stary, pomarszczony, łysy, to chyba nie ma dla ludzi aż takiego znaczenia. Przynajmniej mam taką nadzieję (śmiech).

A żona co mówi w domu?

Jak na moje 42 lata, to generalnie żyję ze sobą w zgodzie.

Twierdzi, że wraz z ubywaniem włosów wręcz przystojnieję, więc tym bardziej nie widzę powodów, żeby to zmieniać.

A Pan sam sobie się podoba?

Jak na moje 42 lata, to generalnie żyję ze sobą w zgodzie. Ale jak stoję przed lustrem, to mam narastającą pretensję do siebie, że zaniedbuję ćwiczenia fizyczne, przez co przybywa mi wagi i centymetrów w pasie. To jest stały wyrzut, który sobie robię. I mam zamiar, od października, przestać gadać, lecz zacząć regularnie chodzić na fitness.

Żeby na brzuchu był kaloryfer zamiast pieca kaflowego?

(Śmiech). Kaloryfera u mnie na brzuchu to już nigdy nie będzie, ale będę ćwiczył po to, żeby mi się koszula na pępku dopinała. To wystarczy.
A na tym fitnessie to co Pan ćwiczy? Aerobik?

Siłownia i basen. Kiedyś chodziłem regularnie i czułem się o wiele lepiej. Chodziłem nawet trzy razy w tygodniu na siłownię i raz w tygodniu na basen. Mam nadzieję, że znów uda mi się utrzymać takie tempo. Szukam w Brukseli miejsca, gdzie będę mógł ćwiczyć. Wieczorami, bez rodziny, będę miał dużo wolnego czasu.

Właśnie: wolne wieczory, rodzina daleko. Pewnie będzie czyhało na Pana sporo pokus.

Pokusy są wszędzie, nie tylko w Brukseli. Ważne jest to, czy się jest na nie otwartym, czy nie. Ja ze względu na swoje bardzo udane życie rodzinne żadnych nowych atrakcji nie poszukuję. Spotkałem już w życiu swoją drugą połowę. Nasza rodzina, która na razie jest trzyosobowa, jest bardzo szczęśliwa i żadna pokusa nie jest w stanie nią zachwiać.

Na stronie internetowej pozuje Pan z synkiem, żoną...

Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Synek ma cztery latka. Mamy z niego wielką pociechę. Jest superdzieciakiem. Staram się z rodziną spędzać maksymalnie dużo czasu. Ostatnio zabrałem syna, po raz pierwszy w jego życiu, na mecz koszykówki: Polska-Turcja. Mam nadzieję, że to wspólne przeżycie zostanie nie tylko w mojej, ale i w jego pamięci. Na całe życie.

Miał szalik na szyi i darł się na całe gardło?

Po raz pierwszy zobaczył i usłyszał w jednym miejscu kilka tysięcy ludzi, którzy skandują, śpiewają i żywo kibicują. Zachwycił go ten głośny doping. Niewiele rozumiał z gry, ale atmosferę do dzisiaj wspomina. Pójść na pierwszy w życiu mecz, to jest jedna z takich rzeczy, jakie syn powinien robić razem z tatą. Kiedyś pewnie pójdziemy na mecz Śląska, ale na to musi być trochę starszy, bo atmosfera na stadionie piłkarskim nieco się różni od tej na boisku koszykarskim. Mógłby się chłopak za wcześnie nasłuchać niecenzuralnych słów (śmiech).

Miał Pan słodkie dzieciństwo?

Pokusy są wszędzie, nie tylko w Brukseli. Ważne jest to, czy się jest na nie otwartym, czy nie.

Raczej tak. Może nie tyle słodkie, co bezpieczne i trochę beztroskie. Rodzina, mimo trudności materialnych, bo nie pochodzę z rodziny zamożnej, dawała poczucie bezpieczeństwa. Rodzice zapewniali mi komfort nauki i długo nie musiałem się troszczyć o sferę materialną, chociaż już w szkole średniej, na wakacje - przez pierwsze dwa tygodnie po zakończeniu szkoły - dorabialiśmy sobie razem z kolegami.

Jak Pan dorabiał?

Jako pomocnik murarza lub myjąc butelki w spółdzielni spożywczej "Samopomoc Chłopska".

Ciekawa taka praca przy myciu butelek?

Bardzo. Ciepło było, siedzieliśmy z chłopakami przy butelkach (śmiech) i snuliśmy plany, gdzie pojedziemy pod namiot. To było zawsze parę groszy dodatkowo, za które jeździliśmy całą paczką - starczało na miesiąc nawet, bo na przykład już nad morzem najmowaliśmy się do obierania ziemniaków i mycia garów w barze mlecznym. Zapłatą było jedzenie, więc obie strony były zadowolone i nie głodowaliśmy.
Ale rodzice też dawali pieniądze: czy to na wyjazd, czy to na rower, ale rzadko 100 proc. W ten sposób mobilizowali do oszczędzania lub zarabiania pieniędzy. Dawali mi lekcję, że pieniądze nie leżą na ulicy, nie spadają z nieba, że trzeba zarabiać na życie.

Pytam o to słodkie dzieciństwo też z tego powodu, że pochodzi Pan z Brzegu, a miasto kojarzy się z fabryką słodyczy... Rodzice pracowali przy słodyczach?

Nie. Tato pracował jako kierowca ciężarowych samochodów, a pod koniec jako kierowca autobusu miejskiego. Był także operatorem maszyn budowlanych. Natomiast mama pracowała w biurze, w znanej firmie obuwniczej "Otmęt".

Dzięki temu miałem dostęp do wewnętrznej dystrybucji obuwia i bywało, że miałem najmodniejsze modele na nodze, zanim trafiły na sklepowe półki, a niekiedy w ogóle nie były dostępne, albo można je było dostać tylko po znajomości, spod lady. A ja już w nich chodziłem. To, że mama pracowała w przedsiębiorstwie, którego siedziba była w Krapkowicach, było też ciekawe, bo jeżdżąc na zakładowe kolonie, poznawałem dzieci, które nosiły niestandardowe, jak na polskie warunki, imiona. Mówiły do siebie Achim, Gretchen i nie czystą polszczyzną, ale śląszczyzną z lekka niemiecką, bo pochodziły z części Opolszczyzny zamieszkanej przez autochtonów.

Jak Pan reagował?

To było dla mnie odkrycie, o którym potem czytałem w literaturze opisującej życie na przedwojennych Kresach wschodnich, gdzie mieszały się różne kultury. Ja to przeżyłem w takiej mikroskali. W Brzegu, w 99 procentach, mieszkańcami byli repatrianci, ale kiedy jeździliśmy na rowerach do wiosek położonych od Brzegu o zaledwie 20 kilometrów, w kierunku wschodnim, to one były całkowicie inne. Gdy w miejscowej karczmie zatrzymywaliśmy się, żeby napić się oranżady, wszyscy mówili tam raczej po niemiecku.

To było szokujące, ale uczyło tolerancji: ja się z tymi dziećmi spotykałem po koloniach, przyjaźniliśmy się, odwiedzaliśmy w domach etc. To sprawiało, że Niemcy nie mieli w moich oczach tak czarno-białego obrazu, jaki był malowany przez peerelowską propagandę, w tym przez tak urocze filmy jak "Czterej pancerni i pies".

Albo "Stawka większa niż życie"

Jestem tolerancyjny, choć to nie oznacza bierności, gdy łamie się ogólnie przyjęte reguły.

Tak, nasz dzielny Hans Kloss - Ślązak zresztą. A propos tej propagandy. Nasi znajomi wybrali się w latach 70. do NRD. Do Goerlitz, na zakupy. Zabrali ze sobą dzieci i jak usiedli w kawiarence, to te dzieci zapytały: "Mamo, po jakiemu mówią ci ludzie?" "Po niemiecku" - odpowiedzieli znajomi. Na to ich dzieci zapytały zdziwione: "To są Niemcy? To dlaczego oni nie noszą karabinów?". Taki był obraz Niemca. Myśmy żyli, umownie, w obozie socjalistycznych przyjaciół, ale tych kontaktów, przez szczelne granice, było mało, więc mieliśmy obraz Niemca ukształtowany właśnie poprzez przygody Hansa Klossa czy Janka Kosa.

Jest Pan tolerancyjny?

Jestem tolerancyjny, choć to nie oznacza bierności, gdy łamie się ogólnie przyjęte reguły. Uważam, że wówczas jakiś rodzaj reakcji bywa konieczny.

Jutro we Wrocławiu będzie marsz gejów i lesbijek.

Uważam, że mają prawo do demonstrowania, natomiast nigdy bym się do takiej demonstracji nie przyłączył.

Czemu?

Ponieważ forma mnie nie pociąga, bo często jest na granicy dobrego smaku. Tolerancja jest u mnie daleko posunięta, ale tolerancja nie oznacza u mnie akceptacji wszystkiego, zwłaszcza jeśli coś wykracza poza granice dobrego smaku. Nie mam też tolerancji dla chamstwa i agresji.

Ma Pan przyjaciół gejów?

W Polsce nie, ale w Brukseli - owszem. Znam gejów, którzy mieszkają razem. To są dwaj dojrzali ludzie, po 50-tce. Nawet byłem zaproszony przez nich do ich domu, nad Morzem Północnym. Tworzą bardzo ciepły związek i bardzo ciepły dom. I oczywiście, kiedy patrzę na tę sytuację, to nie mam wątpliwości, że mają prawo do szczęścia i że je osiągają w homoseksualnym związku. Z drugiej strony wiem, że oni się na parady gejowskie nie wybierają, nie ubierają się też w różowy lateks ani piórka.

Dla tych dwóch panów sfera seksualności jest ich sferą intymną. Oni jej nie manifestują. Dlatego dobrze można się u nich poczuć. Problem z paradami gejowskimi często jest taki, że niezależnie od głoszenia swoich poglądów czy postulatów, tam bardzo często manifestuje się sferę seksualną. Robi się publiczną ekspozycję z czegoś, co powinno pozostać intymne - niezależnie od tego, czy ktoś jest homo- czy heteroseksualny.

Ostatnio został Pan honorowym strażakiem Ochotniczej Straży Pożarnej w Polkowicach. Co by Pan zrobił, gdyby zobaczył pożar?

Tolerancja jest u mnie daleko posunięta, ale tolerancja nie oznacza u mnie akceptacji wszystkiego.

To zależy od tego, czy bym z płonącego budynku usłyszał głosy wołających pomocy ludzi, czy nie. Ale najważniejsze: od razu bym powiadomił straż pożarną...

Na jaki numer by Pan zadzwonił?

112 lub 997

Raczej 998. 997 to policja...

No tak, ale 112 jest wspólny (śmiech). I mam nadzieję, że działa. Natomiast, gdybym usłyszał, że w tym ogniu zagrożone jest czyjeś życie, to mam takie wewnętrzne przeczucie, że rzuciłbym się na pomoc. Nawet jeśli moje życie byłoby zagrożone.
Znalazł się Pan w takiej sytuacji, że trzeba było skoczyć po kogoś w ogień?

Na szczęście jeszcze nie. Ale ratowałem tonących.

Ooo, kiedy?

W Pobierowie, nad morzem. To był pierwszy raz. A drugi raz wyciągnąłem topielca na kąpielisku w Brzegu. Ja już jako 17-latek zrobiłem patent młodszego ratownika.

Jak ktoś woła "pomocy", to leci Pan z ratunkiem?

Tak, chociaż miałem kiedyś taką przygodę na ulicy, która tę moją ciągłą gotowość do niesienia pomocy trochę ostudziła. Byłem świadkiem kłótni pomiędzy kobietą a mężczyzną, w której mężczyzna użył przemocy: mocno pchnął tę kobietę, a ona krzyczała: "Ludzie, pomocy! Ludzie, biją". A kiedy podbiegłem, żeby jej pomóc, powiedziała do mnie: "Niech się Pan nie wtrąca w nie swoje sprawy". Wtedy doszło do mnie, żeby do mojego odruchu bezwarunkowego dopuszczać jeszcze zdrowy rozsądek.

Jako dziecko marzył Pan, żeby zostać strażakiem?

Nie. Najpierw marzyłem, żeby być żołnierzem - tak na początku podstawówki. Potem - pod koniec szkoły - żeby zostać marynarzem. I nawet złożyłem dokumenty, po ósmej klasie, do dwóch liceów morskich: w Szczecinie i w Gdyni. A że to był rok 1982, to zawieszono rekrutację. Więc złożyłem papiery do zwykłego liceum i tam już zostałem.

Co Pana ciągnęło do tej marynarki? Rejsy pod żaglami?

Czytałem dużo książek marynistycznych, ale nie tyle mnie żagle pociągały, ile samo podróżowanie. To chyba mam w genach, bo podróżowanie sprawia mi przyjemność do dzisiaj. Niektórzy pytają się mnie: "Jak ty sobie radzisz, podróżując co tydzień między Wrocławiem a Brukselą". A dla mnie nie ma problemu: ja się z tym dobrze czuję! Mam w sobie tęsknotę za ruchem, za wyprawą. A w PRL-u daleki wyjazd poza Polskę był nieosiągalny dla kogoś, kto nie był marynarzem lub nie był lotnikiem.

Czytałem dużo książek marynistycznych, ale nie tyle mnie żagle pociągały, ile samo podróżowanie.

Teraz Pan nadrabia ten stracony czas?

Ciągnie mnie w świat. Lubię bardzo południe Europy, te bardziej dzikie tereny Włoch, poniżej Rzymu. I do USA mnie ciągnie, w których byłem wielokrotnie, m.in. na półrocznym stypendium.

W której części Stanów?

W rolniczym Ohio. Teren nizinny, niezbyt ciekawy, ale wynajmowaliśmy auto i jeździliśmy po bardziej ciekawych miejscach: po pustyniach Arizony, widzieliśmy Wielki Kanion, mokradła na Florydzie. Do dzisiaj mam te widoki w pamięci. A i żonę już tam zabrałem - więc te wspomnienia nas cementują: te zachody słońca nad Kanionem czy wschody nad bezkresnym stepem Nevady.

O proszę, romantyczny Jacek Protasiewicz...

Romantyczna jest natura. Nie twierdzę jednak, że przy happy endzie w książce czy wzruszającym filmie łezka mi się nie zakręci. Nie popłynie, ale się zakręci, bo jako mężczyzna staram się łez unikać. Ale czasami głos w gardle mi ugrzęźnie.

Chodzi Pan z żoną do kina na romantyczne filmy?

Chodziliśmy. Teraz raczej chodzimy z synkiem na filmy, które jego bawią. Ale, gdy mały śpi, to oglądamy na DVD takie filmy "duszeszczypatielne". Jak "Angielski pacjent" czy "Mała Moskwa".

A kiedy Pan ostatnio płakał?

Rzęsistego płaczu, szlochania to nie pamiętam. Ale w sensie wzruszenia, kiedy jest sytuacja, że się oczy szklą, temperatura koło serca się podnosi, to na pewno było przy oglądaniu "Małej Moskwy".

To jak Pan za często nie płacze, to z czego się ostatnio śmiał?

Śmieję się często i to tak bardzo szczerze. A ostatnio prawie popłakałem się ze śmiechu podczas znakomitego wykładu pana profesora Jana Miodka, który na otwarciu roku akademickiego w jednej z uczelni miał wykład na temat metafor sportowych w języku polskim. Wielu ludzi chowało twarze w dłoniach, bo inaczej wybuchnęliby śmiechem.

Nie lubi Pan bezczynności.

Śmieję się często i to tak bardzo szczerze.

To prawda. Nie lubię i boję się bezczynności, jak myślę o swojej starości. Nic mnie nie przeraża: ani to, że mógłbym mieszkać skromnie czy mieć małą emeryturę. Może trochę się boję samotności, ale najbardziej bezczynności.

Grozi Panu bezczynność?

Pewnie nie. Ciągle się coś koło mnie dzieje. Kiedyś kolega zapytał mnie, jak to jest możliwe, że spotyka mnie tak dużo dziwnych sytuacji. "Innych nie spotyka, a ciebie tak" - śmiał się.

To, co ostatnio się Panu przydarzyło?

To była moja stanowcza interwencja wobec osoby, która nie chciała uszanować kolejki na lotnisku. Wszyscy się spieszyliśmy, ale staliśmy grzecznie w kolejce, ale jeden z panów "na chama" wpychał się przed wszystkich.
A ja w takich sytuacjach nie potrafię milczeć. Powiedziałem mu, że każdy z nas stoi i czeka. Na co on odpowiedział bardzo niegrzecznie, że jemu się bardzo spieszy i że to jest wystarczający powód i że za chwilę odlatuje mu samolot. To mu odpowiedziałem, że ja też mam za moment odlot, a jednak czekam w kolejce. Na to on rzekł do mnie: "Toś pan jest frajer". I wtedy nie wytrzymałem: wyrwałem mu walizkę z ręki i zaniosłem na koniec kolejki. Facet się awanturował, domagał się od żołnierzy pograniczników interwencji, bo naruszyłem jego własność. Nikt jednak nie wziął jego strony.

Nie boi się Pan, że jak będzie się tak we wszystko wtrącał, to jeszcze dostanie w twarz?

Jak żona jest przy mnie, to mnie hamuje, ale jak jestem sam, to nie myślę o tym, czy za wtrącanie się dostanę po gębie, czy nie. Już taki mam charakter. Czasem kieruję się emocjami.

Jest Pan wybuchowy?

Bywam, ale staram się walczyć z tym. Zdarzają mi się wybuchy, bywam cholerykiem. Nawet w pracy: jak ktoś źle pracuje, to potrafię przez trzy minuty krzyczeć, ale potem od razu przeproszę, że się uniosłem.

No i dobrze, że Pan tego nie tłamsi w sobie, jeszcze by Pan jakiś wylew miał.

Takie zachowanie nie przystoi dojrzałemu facetowi, więc staram się to brać w ryzy. Ale niekiedy czyjeś chamstwo jest tak prowokujące, że nie mogę się pohamować.

Bloga w internecie Pan nie prowadzi?

Nie, bo choć staram się mieć własne zdanie na każdy ważny temat, to jednak wypowiadam je tylko wtedy, kiedy to jest uzasadnione. Nie latam z każdą sprawą do mediów. Niektórzy politycy stali się więźniami swoich blogów: muszą codziennie coś wpisać, więc na siłę wymyślają tematy, starają się być kontrowersyjni, żeby przyciągnąć uwagę mediów. To często daje głupie efekty. Mnie to nie jest potrzebne do szczęścia.

Jest Pan gadżeciarzem?

Zdarzają mi się wybuchy, bywam cholerykiem.

Nie. Od zeszłego tygodnia mam wprawdzie nowy telefon, ale tylko dlatego, że mój stary aparat się rozleciał, popękał. Ale i tak go używałem, aż klawisze mu wysiadły, bo miał już ponad 5 lat. Samochód też kupuję, patrząc na to, czy jest bezpieczny, wygodny, a nie na to, jakie ma logo. Zegarek mam też zwyczajny, prosty, ale stylowy. Prezent od żony, na 40-stkę, a ona wie, że nie lubię gadżeciarskiego stylu.

No to tymi gadżetami dobrnęliśmy do końca rozmowy. To było ostatnie pytanie.

O, już koniec? A liczyłem, że mnie Pan chociaż zapyta o to, jaką książkę ostatnio przeczytałem...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska