Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rafał Dutkiewicz: Nie mam żadnego nadprzyrodzonego daru

Robert Migdał
Rafał Dutkiewicz, obecny prezydent Wrocławia, były szef Stowarzyszenia Polska XXI
Rafał Dutkiewicz, obecny prezydent Wrocławia, były szef Stowarzyszenia Polska XXI Tomasz Hołod
Rozmawiamy z Rafałem Dutkiewiczem, prezydentem Wrocławia, o tym, czy umie rozpalić ognisko jedną zapałką, w czym jest podobny do gapowatego Forresta Gumpa, a w czym do przebojowego Leona Zawodowca, jaki był skutek jego zamiłowania do jugosłowiańskiego wina i jakimi zdolnościami mógłby się pochwalić w programie "Mam talent".

Co Pan czuje, gdy kobiety całują Pana po rękach?

Dzięki Bogu kobiety mnie nie całują po rękach. Choć raz mi się zdarzyło, że siostra zakonna, dosyć starsza, usiłowała mnie w rękę pocałować. Byłem tym bardzo zaskoczony i zmieszany.

A ja widziałem, jak na święcie Wrocławia dwie starsze panie rzuciły się do Pana rąk i całowały, całowały.

Tego nie pamiętam. Kiedyś, w jednej z restauracji, zdarzyło mi się, że podszedł do mnie bardzo miły pan i zapytał: "Czy pan jest prezesem Wrocławia?". Wstałem i powiedziałem: "Nie jestem prezesem, ale prezydentem Wrocławia". I on wtedy pocałował mnie w rękę. Nie spodziewałem się takiego zachowania, zaskoczył mnie. Później się dowiedziałem, że to był Serb i jego zachowanie wynikało z tradycji kulturowej: tam można całować mężczyzn po rękach. A on w ten sposób chciał wyrazić tylko to, że miasto mu się podoba.

Rozumiem, że to Pan woli całować po rękach i to na dodatek kobiety.

Ja jestem z tego pokolenia, które jeszcze całuje kobietę w rękę. To wyraz szacunku. Oczywiście nie wolno zapominać, że niekiedy kobiety, szczególnie młodsze, nie chcą, żeby je całować w rękę...

Emancypantki.

Rozumiem to, szanuję i staram się zawsze o tym pamiętać. Jest jedna ważna zasada podczas całowania kobiety w dłoń - głowa ma iść do ręki, a nie ręka do głowy...
Niektórzy to strasznie ciągną do góry. Na przykład jak prezydent Kaczyński całuje.
(śmiech)

Rozumiem, że Pana żona ma cudownie, bo całuje ją Pan po rękach. A nosi ją Pan na rękach?

Całuję, i owszem. Czasami też wezmę na ręce.

A klęka Pan przed żoną, jak to Pan zrobił przed poetką Urszulą Kozioł podczas przyznawania jej tytułu honorowego obywatela Wrocławia?

Przed żoną klękam. Klękanie jest dla mnie takim kawalersko-rycerskim obyczajem, więc jak trzeba o coś naprawdę poprosić albo za coś podziękować - to klękam.

Klękanie jest dla mnie takim kawalersko-rycerskim obyczajem, więc jak trzeba o coś naprawdę poprosić - to klękam.

To klękanie jest takie szarmanckie.

Mojego syna uczę, że jak jest coś naprawdę bardzo ważnego - nie chodzi tu o kwestię napisania usprawiedliwienia czy zwolnienia z lekcji - to trzeba przyklęknąć. Tego uczę go w stosunku do jego mamy. A potem, w przyszłości, jak dorośnie, tak powinien się zachowywać wobec dziewczyny, narzeczonej.

Jest Pan rycerski?

Nie wiem, czy jestem rycerski. Może trochę. Wyznaję zasadę, że mężczyzna musi kobiecie otworzyć drzwi, ustąpić miejsca. Mam absolutny, automatyczny odruch, że kiedy wchodzi do gabinetu kobieta, to ja - nawet jak rozmawiam przez telefon czy przeglądam papiery - wstaję, co jest niekiedy kłopotliwe. No i pilnuję też tego, że kiedy kobieta stoi, to mężczyzna nigdy nie powinien przy niej siedzieć. Bardzo ładnie o tych zasadach w relacjach kobieta - dama - mężczyzna - rycerz opowiada ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz, który całą sprawę szacunku mężczyzny do kobiety i kwestie rycerskości wywodzi z szacunku dla matki. Bo pierwszym obrazem kobiety jest matka, dopiero potem żona.
Pan też takie zachowanie wyniósł z domu?

Tak. Moi bracia i ja nie mówiliśmy do rodziców per "ty": "Mamo, idź zobacz" tylko: "Czy mamusia mogłaby zobaczyć". Był pewien dystans między mną a rodzicami, ale to był taki zdrowy dystans, bo z nikim się w życiu tak nie śmiałem i nie żartowałem, jak z moją mamą. Tu chodzi o szacunek: zawsze go miałem i zawszę go będę miał.
Powiem o takim drobiazgu związanym z tym szacunkiem do rodziców, ale bardzo ważnym dla mnie. Tylko raz w życiu się zdarzyło, że zapaliłem papierosa. Było to w siódmej klasie szkoły podstawowej. Poszliśmy z kolegą na spacer, wędrowaliśmy po rynku w Mikstacie, gdzie się urodziłem, i wtedy wypaliłem pół papierosa. Za zagryzkę mieliśmy takie suchary wojskowe o smaku kawy i usiłowaliśmy nimi zabić zapach papierosów. Wróciłem do domu, a mama akurat mi robiła sweter na drutach. I pech chciał, że ten sweter był na tyle zrobiony, że mogłem go przymierzyć. Mama mi go pomagała włożyć i w pewnym momencie powiedziała do mnie: "chuchnij". Podjąłem próbę chuchnięcia do środka. Ale to się nie powiodło. Mama wyczuła. Nie musiała mnie karać. Wystarczyło, że powiedziała do mnie, abym poszedł umyć zęby. Następnego papierosa zapaliłem dopiero po dwudziestu paru latach.

A teraz Pan pali?**Tylko raz w życiu się zdarzyło, że zapaliłem papierosa. Było to w siódmej klasie szkoły podstawowej.**

Czasami. Jak jest uroczysta kolacja, to po niej zapalę cygaro. Raz na dwa, trzy tygodnie. Papierosów prawie w ogóle nie paliłem. Zdarzyło mi się może ze dwa, trzy razy zapalić. Miałem natomiast okres, w czasie stanu wojennego, że paliłem fajkę.

Fajkę?

Tak, bo mi strasznie imponowało palenie fajki, kiedy poznałem pisarza Jana Józefa Szczepańskiego - on palił fajkę. Piękną miał, a do tego mieszek na tytoń. Więc ja potem paliłem fajkę, przez pewien czas, żeby się upodobnić do mistrza. Niestety, a może na szczęście, bardzo mnie tytoń szczypał w język, więc wytrzymałem tylko parę miesięcy. I rzuciłem.

Wracając do rycerskości. Może wzięła się ona z tego, że przez wiele lat był pan harcerzem?

Pewnie z harcerstwa też, ale bardziej z wychowania, wyniosłem ją z domu.

"Ramię pręż, słabość krusz, ducha tęż, ojczyźnie miłej służ". Zna to Pan?

Tak, pewnie, że tak.

To jak to dalej leciało?

Oj, to musiałbym zaśpiewać.

No to śpiewajmy, razem:

(prezydent zaczyna śpiewać, głos ma niezły, zdecydowany): Ramię pręż, słabość krusz, ducha tęż, ojczyźnie miłej służ, na jej zew... Jak bym się rozpędził trochę, to pewnie bym dośpiewał do końca (śmiech). Ostatni raz byłem na obozie harcerskim gdzieś w stanie wojennym, to strasznie dawno temu. Ale, jak Pan widzi, pamiętam to i owo.

Długo był Pan w harcerstwie?

Osiem lat: przez cały okres szkoły średniej - liceum, i potem przez cztery lata studiów. Byłem nawet drużynowym.
Ale był Pan też takim harcerzem, co to jeździł na obozy? Wie Pan, te klimaty: obozy, Czarne Stopy, rozpalanie ogniska jedną zapałką...

To też, oczywiście. Wszystko to potrafię.

Serio? Potrafiłby Pan dzisiaj rozpalić ognisko jedną zapałką?

To na sto procent potrafię. Dla mnie ta "leśna" strona harcerskiego życia była bardzo istotna. Bardzo dobrze poruszałem się po lesie: las bardzo lubiłem nocą - te nocne podchody, które robiło się bez latarek. Mieliśmy z harcerzami taką grę: szło się leśną drogą i jedna osoba szła szybciej do przodu i z tej drogi leśnej, po 100-300 metrach wchodziła między drzewa i chowała się. Moje zadanie polegało na tym, że musiałem pójść tą samą drogą i wskazać, gdzie jest ta osoba.

Takie tropienie, jak u Indian.

Tropienie też, ale te nasze poszukiwania robiło się tak bardziej intuicyjnie. Szukało się też oczywiście śladów, ale jednak ważniejszy był ten szósty zmysł.

I jak Panu szło?

Rozpoznawałem i odnajdywałem bezbłędnie - 10 na 10. A teraz? Nie wiem. Pewnie bym miał 0 na 10 (śmiech).
**

Wiem, jak smakuje świeżo udojone mleko, schłodzone w studni, kiedy jest upalny dzień.

A znał się Pan na tych nocnych, harcerskich rzeczach, jak rozpoznawanie po gwiazdach, gdzie jest północ, w jakim iść kierunku, żeby dojść do obozu, po mchu na korze drzew?**

Ooo, to wszystko oczywiście potrafiłem: budowanie szałasu, wiązanie węzłów żeglarskich. Harcerstwo to były dla mnie cudowne czasy. Dzięki niemu, jako młody człowiek, mogłem poznać różne obszary Polski. Każdego roku jeździliśmy gdzie indziej: a to nieopodal Starego Sącza, a to nieopodal Kozienic, a to w okolice Puszczy Augustowskiej. Gdyby nie harcerstwo, nigdy bym pewnie nie zobaczył czegoś, co do dzisiaj mam w sercu: prawosławna Częstochowa - Grabarka. Tam jest klasztor i w połowie lat 70. przyjechaliśmy tam nocą - to było na poły mistyczne przeżycie: obserwowaliśmy pielgrzymujących ludzi, którzy szli ze świecami, byli rozmodleni, niektórzy na kolanach wędrowali do cudownego obrazu w kaplicy.

Zaznał Pan wiejskiego życia?

Choć pochodzę z małego miasteczka, to dopiero na obozach harcerskich, przy żniwach, pracowałem na wsi. Dzięki temu dzisiaj wiem, jak smakuje świeżo udojone mleko, schłodzone w studni, kiedy jest upalny dzień. Czegoś takiego dzisiaj w mieście nie ma.
No, chyba że mleko z kartonu, z lodówki w markecie.

Tak, chyba że tak.

Z tej intuicji, o której Pan mówił podczas tych nocnych podchodów, coś Panu zostało? Taki szósty zmysł, który się włącza?

Powiem bezczelnie, że tak.

Czemu bezczelnie? Wielu ludzi ma intuicję, której się słucha i dobrze na tym wychodzi.

Jest wiele sytuacji, czy to w życiu prywatnym, czy zawodowym, kiedy mi się włącza intuicja. To mnie szalenie zaskakuje. Niekiedy ten szósty zmysł się sprawdza, a niekiedy nie. Niestety, nie jest tak, że potrafię intuicyjnie przewidzieć wszystko. Nie mam żadnego nadprzyrodzonego daru, niestety (śmiech).

A jak to jest, bo mnie to bardzo ciekawi, że Pan jako prezydent Wrocławia mieszka poza Wrocławiem.

I z serca, i z zameldowania jestem wrocławianinem. Jak większość z nas mam mieszkanie we Wrocławiu, tu jestem zameldowany. Mamy też dom, który zaprojektowała moja żona, położony w pięknej okolicy - koło mojego domu jest zagajnik. Może na starość uda mi się zamieszkać na wsi. W tej chwili to jednak niemożliwe, ponieważ Wrocław pochłania mnie całkowicie.

Otoczenie, ta zieleń za oknem, bliskość natury - to wszystko pozwala się Panu wyluzować po pracy, nabrać sił, psychicznie odpocząć?

Mam komfort odpoczynku. Nawet jak nie ma dobrej pogody.

A jak jest z dojazdem w zimie, kiedy drogi są oblodzone i zasypane śniegiem?

To ja do domu przyniosłem naszego najstarszego kota, którego z Janem Nowakiem-Jeziorańskim znaleźliśmy na ulicy.

Nie mam takich problemów, bo do domu dochodzi odśnieżana regularnie ulica.

Eeee, a ja myślałem, że ten Pana dom to na jakiejś totalnej wiosce jest, że hoduje Pan kury, kaczki karmi, krowa za oknem.

Nie (śmiech). Ale konie owszem - na terenie Uniwersytetu Przyrodniczego, który znajduje się nieopodal, a za oknem budowana jest właśnie obwodnica Wrocławia.

Jak Pan nie ma tych kaczek i kur, to może jakieś inne zwierzaki?

Mam pięć kotów i dwa psy.

Violetta Villas na początku też zaczynała od pięciu. Jest Pan kociarzem?

Bardziej żona i dzieci. Ale to ja do domu przyniosłem naszego najstarszego kota: Popisa, którego wspólnie z Janem Nowakiem-Jeziorańskim znaleźliśmy na ulicy. Tuż przed tegorocznymi wakacjami syn przyniósł do domu czarną kotkę, którą przewrotnie nazwaliśmy Jasna. Jednego psa kupiliśmy dawno temu: to duża, czarna suczka, nazywa się Awioneta. A mały, który się przybłąkał, zresztą bardzo ładny szczeniak, zwie się Precel, bo ma tak dziwnie zawinięty ogon.
A starszy pies czemu się zwie Awioneta?

Ona nazywa się Awia. Powód jest banalny. Jak Awia do nas przyszła, a to było bardzo dawno temu, bo ona ma 11 lat, to w tamtych czasach zasoby dobrego, białego wina w polskich sklepach nie były duże. W jednym z wrocławskich sklepów było takie jugosłowiańskie wino, które nazywało się właśnie Awia. I to wino nam tak smakowało, że jak zjawił się u nas pies, to go nazwaliśmy Awia, a zdrobniale wołamy na nią Awioneta.

Ale wróćmy jeszcze do kotów...

Oprócz Popisa i Jasnej jest jeszcze Beksa - to kot, którego znalazł mój teść przy ulicy Piłsudskiego. Pewnego dnia zobaczył, że mała kotka leży na torach tramwajowych i płacze. I dzielnie wszedł na jezdnię, zatrzymał tramwaj, wziął tego kota na ręce i przywiózł go nam. A nazwaliśmy go Beksa, bo przez cały czas płakał. Jest jeszcze Cwaniak - najmłodszy, który każdemu potrafi ukraść kawałek jedzenia, i jeszcze Emilka - kot, którego dostaliśmy od przyjaciela - malarza: u niego już się nazywał Emilka, więc tak zostało. Śmieszna historia jest związana z tym, jak Emilka do nas trafiła. Otóż nasz przyjaciel dał nam kota w prezencie, bo uważał, że ma uczulenie na niego, bo się źle z nim czuł. Z żalem ją nam oddał, a potem się okazało, że ten nasz przyjaciel nie miał uczulenia na Emilkę, tylko.... przedłużające się zapalenie wyrostka robaczkowego. Ale kotki mu już nie oddaliśmy. Ona pokochała nas, a my ją.

Opowiada Pan, że ma tak dużo tej zieleni, trawnika wokół domu, a ja słyszałem, że przyjaciele zrzucili się i w prezencie na Pana 50. urodziny kupili... traktor-kosiarkę: żeby Pan z ręczną nie biegał po trawie.

To prawda: w wolną sobotę wsiadam i koszę. Na takim traktorku jest to i łatwiejsze, i przyjemniejsze.

Złośliwi mówią, że wygląda Pan na tej kosiarce jak Forrest Gump - on też w filmie miał spory trawnik do skoszenia i jeździł właśnie takim traktorem-kosiarką.

Mój kalendarz jest napakowany: wiele osób chce się ze mną spotykać, a ja nie lubię odmawiać.

Oj, zapewniam Pana - on miał o wiele większy trawnik do skoszenia niż ja.

Jest pan w czymś podobny do Forresta Gumpa?

Lubię, tak jak on, krewetki.

Forrest mówił też, że "życie to jest bombonierka, nigdy nie wiesz, co ci się trafi...".

To mądra sentencja, taka prawdziwa.

A, i Forrest zawsze mówił, że jak gdzieś miał iść, to biegł... Pan żyje w biegu?

Niestety, tak. Bardzo. Za bardzo. Mój kalendarz jest napakowany: wiele osób chce się ze mną spotykać, a ja nie lubię odmawiać. W pracy jestem od 7.30 do 20-21. Na szczęście część weekendów mam wolnych. Każda niedziela musi być wolna. To jest czas dla rodziny: wtedy jeżdżę rowerem.
Dla zdrowia czy dla przyjemności?

I dla zdrowia i dla przyjemności - bardzo lubię, no i trzeba się ruszać.

No właśnie, w tym wieku to nawet trzeba bardziej się ruszać niż zwykle, bo to już z górki. Kości się mogą zastać... Niedawno skończył Pan 50 lat. Robił Pan już sobie bilans rzeczy, które wyszły, lub które Pan zawalił?

Z okazji półwiecza nie robiłem żadnego bilansu. Dla mnie 50 to czas jak każdy inny, choć było bardzo przyjemnie spotkać się z przyjaciółmi. Najważniejszym momentem było to, że moje dzieci zagrały dla mnie na pianinie, a w zasadzie na organach elektronicznych.

Ma Pan dwójkę dzieci?

Justynkę i Joachima. Joachim zagrał mi "Zielone wzgórza nad Soliną", a Justynka temat przewodni z filmu "Doktor Żiwago". Dopiero po chwili rozpoznałem, że właśnie to gra, bo była bardzo stremowana. Najważniejsze było dla mnie, że to właśnie moje dzieci zagrały dla mnie, że się przez pół roku do tego przygotowywały i w tajemnicy ćwiczyły, że strasznie były przejęte. Joachim powiedział mamie, że serce mu tak biło, iż bał się, że mu wyskoczy.

Był Pan wzruszony?

Bardzo, i bardzo przejęty tym co dla mnie dzieci przygotowały. Powiedziałem Tadeuszowi

Z okazji półwiecza nie robiłem żadnego bilansu. Dla mnie 50 to czas jak każdy inny.

Różewiczowi, że moje dzieci są w trudnym wieku - córka ma 14, a syn 16 lat - na to Pan Tadeusz Różewicz powiedział piękną rzecz: "A co? Pan nie jest w trudnym wieku?". Po czym się stuknął w piersi i powiedział: "Ja to dopiero jestem w trudnym wieku".

Nie ma Pan lęku przestrzeni ani wysokości? Pytam, bo swego czasu latał Pan z prezydentem Łodzi balonem...

Umiarkowany lęk wysokości mam. Z tego balonu się, oczywiście, wychylałem. Ale walczę z tym moim lękiem. Na biurku leży klucz do wieży kościoła św. Elżbiety i od czasu do czasu biorę go sobie, wchodzę na górę i patrzę w dół, na miasto. W ten sposób walczę z lękiem. Ale mój lęk to nic. Jak ostatnio byłem na kolacji z Vaclavem Havlem, to nie chciał siedzieć na tarasie restauracji, bo ma straszny lęk przestrzeni. I to podwójny - jak sam mówi: "Sam mam lęk przestrzeni i jakbym jeszcze zobaczył kogoś na dachu obok, to bym się bał też za niego". Ja mogę patrzeć z wieży na dół, bo nie paraliżuje mnie ten strach, nie mdleję.

A myślał Pan, żeby po 50. zrobić coś szalonego: skoczyć ze spadochronem, a może zrobić kurs pilotażu?

Nie mam takich tęsknot, ale jak się nadarzy jakaś okazja, to bym na spadochronie skoczył. Bardzo mi się podobają, choć nie uprawiam, wszystkie sporty związane z powietrzem: lotnie, motolotnie, szybowce, spadochrony... To wszystko robi na mnie ogromne wrażenie.

To czemu się Pan nie zapisze na kurs i nie polata sobie motolotnią nad Rynkiem, Maślicami, nad budowanym stadionem?

Bo nie mam czasu. Kurs trwa kilka tygodni. Może jak przejdę na emeryturę. Kto wie, może wtedy? A może to jest po prostu taka moja wymówka, że teraz nie mam czasu, bo po prostu brakuje mi odwagi, determinacji.
Niekiedy, jak Pana widzę, to jest pan łysy jak jakiś bamber z BMW, z trzydniowym zarostem, taki niedogolony.

W weekendy się nie golę, chyba że jest jakaś uroczystość. Czasem z rozpędu nie ogolę się w poniedziałek. I mam taki kilkudniowy zarost.

A to obcinanie się a la ochroniarz w dyskotece? Taka łysa pała.

Włosów na głowie nie mam zbyt dużo. Jak ich było więcej, to czesałem, ale odkryłem maszynkę do strzyżenia włosów i teraz sam staję w łazience i golę sobie całą głowę.

Sam? Mnie żona goli maszynką w domu.

Ja potrafię sam. Po prostu włączam i jeżdżę dookoła. Najbardziej lubię mieć takie bardzo króciuteńkie włosy, bo to bardzo wygodne. Odziedziczyłem po moim tacie to, że szybko tracę włosy na głowie.

Ale są i plusy takiego wyglądu. Mógł się Pan dzięki niemu poczuć przez chwilę gwiazdą filmową. Słyszałem, że we Francji, jak Pana zobaczyli takiego niedogolonego i łysego, to rzucali się po autografy.

(śmiech) Kiedyś spędzałem wakacje na południu Francji. Miałem wtedy kilkudniowy zarost, mocno przystrzyżone włosy i okulary przeciwsłoneczne. To sprawiało, że byłem trochę podobny do Leona Zawodowca. Ludzie zaczepiali mnie, bo myśleli, że jestem Jeanem Reno - aktorem, który zagrał w tym filmie tytułową rolę. Śmieszne to było. Ubawiliśmy się z żoną, bo na dodatek akurat wtedy Reno spotykał się z Polką, która potem została jego żoną, a my rozmawialiśmy przy stoliku po polsku - więc Francuzom się wszystko zgadzało...Ostatnio przez "grę w nogę" zwrócono mi uwagę, że jestem niegrzeczny.

To prawda, że nie ma Pan w domu telewizora?

Taki przedmiot jak telewizor to mam, ale posługuję się nim tylko i wyłącznie do odtwarzania filmów na DVD. Natomiast nie jest on podłączony do żadnej anteny, do żadnej stacji TV. Nie oglądam telewizji. Nie lubię. Ale coraz bardziej wciąga mnie internet, zwłaszcza to, że można przeglądać strony WWW w komórce. Ostatnio mecz z Ruchem Chorzów śledziłem na bieżąco w internecie i się denerwowałem, że jest ciągle zero do zera.

Oooo. Dutkiewicz fanem piłki nożnej? A ja słyszałem, że piłki nożnej to Pan nie lubi.

Gdzie tam, lubię. Ostatnio przez "grę w nogę" zwrócono mi uwagę, że jestem niegrzeczny. Siedzieliśmy ze znajomymi w lokalu, a na ścianie wisiała plazma, gdzie puszczali świetnie strzelone bramki. A ja, zamiast rozmawiać ze wszystkimi, z którymi przyszedłem, to gapiłem się w telewizor. Tak mnie zaczarowały te bramki. To było silniejsze ode mnie.
Zawsze był Pan takim fanem piłki nożnej?

Najbardziej lubiłem oglądać piłkę nożną w czasach liceum, kiedy w Monachium nasi zdobyli złoto, i w okresie na mistrzostwach w RFN, gdzie zdobyliśmy trzecie miejsce wygrywając z Brazylią. Wtedy nie mówiło się, że ktoś zdobył brązowy medal, bo był złoty, srebrny i posrebrzany. Ładniej to brzmiało.
A ja myślałem, że Pan jednak ogląda tę telewizję: "Taniec z gwiazdami" co niedzielę, "Mam talent" w sobotę wieczorem.
Nie widziałem nigdy w życiu "Talentu z gwiazdami".

"Tańca z gwiazdami".

O, tak. Ostatnio Dariusz Rosati mi tylko opowiadał, że jest taki program i że jego córka tam tańczyła.

Pan ma jakiś talent, który mógłby zaprezentować w programie?

Mam talent, który staram się trzymać na uwięzi: mianowicie potrafię rymować i piszę fraszki.

A co Pan ostatnio fajnego napisał? Na kogoś? Z jakiegoś powodu?

Wiele napisałem, ale ja tych fraszek nie spisuję i one za jakiś czas umierają. Ostatnio napisałem o... trampku. Ale ostrzegam, to są takie igraszki słowne, ba, wręcz rymy częstochowskie.

Spokojnie, wytrzymam, zamieniam się w słuch.

To leciało tak:
"Był tramwaj, co zawsze jeździł prosto,
nigdy nigdzie nie skręcając,

Wiele napisałem, ale ja tych fraszek nie spisuję i one za jakiś czas umierają.

jak w światłach syrenki Bosto
uciekający drogą zając.
Fraszka ta nic nie znaczy,
tramwaj zwyczajnie nie miał migaczy,
taki tramwaj bez lampek,
w skrócie po prostu trampek".

Miasto Wrocław funduje różne nagrody literackie. Może właśnie dlatego Pan się angażuje w to tak bardzo, że za kilka lat ma Pan ochotę zgarnąć jedną z tych nagród. Niezła sumka jest do wzięcia.

(śmiech) To, co ja uprawiam, to zabawa. Towarzyska zabawa. Kiedyś przyszedł na spotkanie rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego pan Franciszek Ziejka. I Ziejka zażartował, że kończy kadencję rektora i teraz odda się tylko uciechom cielesnym. I mówi do mnie: "Jak jesteś taki cwany, to wznieś na ten temat toast". Więc ja po dwóch kieliszkach wina, a że po winie idzie mi łatwiej, wzniosłem toast:
"W uciech cielesnych splocie,
król na Ujocie,
największa rektorska samosiejka - Franek Ziejka".

Co kolejna, to lepsza. To może na koniec naszej rozmowy jeszcze jedną proszę...

We Lwowie był akurat wystawiany przez Operę Wrocławską "Straszny dwór" i byli tam państwo Słoniowscy, pracownicy Opery. Znajomi podpuścili mnie, żebym powiedział fraszkę na temat słonia. Więc od ręki ją ułożyłem:
"Słoń słoniowi świat przesłania
Słoń się w słońcu z nudów słania
Słonie mają dużo słoniny
I słonie chłopaki i słonie dziewczyny".

A nazwisko Migdał nadaje się do rymowania? Tak na poczekaniu, od ręki?

Tak szlachetne nazwisko z pewnością się do zrymowania nadaje, ale może już tych fraszek, jak na jedną rozmowę, byłoby zbyt dużo. Znajdziemy sobie inną okazję...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska