Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To nie jest zawód dla histeryków

Eliza Głowicka
Prof. Krzysztof Wronecki ze swoją malutką pacjentką - Klaudią
Prof. Krzysztof Wronecki ze swoją malutką pacjentką - Klaudią Tomasz Hołod
Jak walczą ze stresem i drżeniem rąk, co czują, gdy na stole operacyjnym umrze im pacjent, i czy oglądają w telewizji popularne seriale z lekarzami w rolach głównych. O znakomitych wrocławskich chirurgach, którzy mają wiele wspólnego z lekarzami z "Dr. House'a" i "Ostrego dyżuru".

Dobry chirurg ma być opanowany, zdecydowany i mieć stalowe nerwy. Tego zdania są chyba wszyscy moi rozmówcy. Ale oprócz tego musi mieć parę innych cech.

- Niemieckie powiedzenie mówi, że chirurg powinien być: elegancki, pachnący i mieć dwie prawe ręce, czyli umiejętności manualne - mówi z uśmiechem prof. Krzysztof Wronecki, kardiochirurg i chirurg dziecięcy z kilkudziesięcioletnim stażem z ośrodka chorób serca Medinet.
W jego specjalizacji nie ma mowy o pośpiechu, tym różni się ona od pracy chirurgów na "pierwszej linii frontu".

- Gdy pacjent trafia do nas na stół operacyjny, już dobrze wiemy, z jaką wadą serca się urodził i jak ją naprawić. Kardiochirurgia wymaga wielkiej precyzji: decydują milimetry - mówi Wronecki.

***
Umiejętność szybkiego podejmowania decyzji przydaje się w sytuacjach, gdy natychmiast trzeba udzielić komuś pomocy i ratować życie. Wie o tym Piotr Kabziński, chirurg ze szpitala wojskowego. Sympatyczny, właśnie skończył przyjmować pacjentów. Przekonuje, że jego najgorszy dzień w życiu - jako lekarza- jeszcze nie nadszedł. Taki np. jak pokazują na filmach: ma dyżur, a karetki przywożą kolejnych ciężko rannych w jakimś masowym wypadku. Trzeba się wtedy wszystkimi zająć, a od stołu operacyjnego nie odchodzi się przez wiele godzin.

Na co dzień pracuje na pierwszej linii frontu, czyli w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, jednym z dwóch w mieście, gdzie trafiają ofiary najpoważniejszych wypadków. Jest odporny na stresujące sytuacje: mógł to sprawdzić w Iraku, gdzie poleciał z żołnierzami III zmiany w 2004 r.
W bazie Babilon był dowódcą grupy medycznej. Ale tylko sześć tygodni. Czemu? Do końca życia będzie miał pamiątkę po tej misji - spore blizny na lewym ramieniu. Gdy jechali samochodem, terroryści zdetonowali na ich drodze samochód-pułapkę. On może mówić o szczęściu. - Nasz sanitariusz zginął, kierowca odniósł bardzo ciężkie obrażenia, ja dostałem najmniej. Lekarze przez wiele godzin wyciągali mi setki odłamków z ciała - wspomina. Tysiące odłamków szkła wbiło mu się w ciało.

Dobry chirurg ma być opanowany, zdecydowany i mieć stalowe nerwy.

- Dotąd część tkwi w skórze, czasem same wychodzą - opowiada.
Po kilku miesiącach wrócił do pracy. Lubi ją, choć czasem są sytuacje podnoszące poziom adrenaliny. Takie, gdy w czasie dyżuru trafia ranny pacjent z wieloma obrażeniami i nie ma czasu na badania, bo liczą się minuty i trzeba natychmiast operować.

Czasem z ciekawością ogląda odcinki popularnego serialu "Dr House". Nietuzinkowy amerykański lekarz, który jak detektyw tropi rzadkie choroby, zdobył wielbicieli na całym świecie.
- Lubię House'a, bo jest prawdziwym człowiekiem z krwi i kości: miewa humory i bywa niemiły. Nie jest przelukrowany, jak postaci lekarzy z polskiego serialu "Na dobre i na złe". Jego temperament jest najbliższy nam, chirurgom - śmieje się. To jego zdaniem jest największa zaleta serialu. A pokazane przypadki?
- Są prawdziwe, ale tak wyszukane, że w karierze jednego lekarza tyle się nie wydarzy. W naszej medycynie jest statystyka, pewna ilość sytuacji powtarzalnych, np. zapaleń wyrostka robaczkowego czy woreczka żółciowego - kręci głową.

Jednak według niego, dobry lekarz to taki, który lubi ludzi.
- Ale z drugiej strony lekarz nie musi być miły, ważne, by był skuteczny. Ma przeprowadzić pacjenta przez chorobę, ale nie może chorować i umierać z każdym pacjentem, bo niewiele by zdziałał - dodaje.

***
Adam Domanasiewicz, mikrochirurg i chirurg ogólny ze szpitala w Trzebnicy, słynnego z replantacji kończyn, uważa podobnie:

- Chirurg to nie jest zawód dla histeryków i osób rozczulających się nad sobą. On sam jest ich przeciwieństwem. Zdecydowany, nieco sarkastyczny, lubi dominować.
- Bo chirurgia to feudalna dziedzina. Teatr jednego aktora. Tu nie ma czasu na demokratyczne wybory, gdy życie chorego jest zagrożone.

Dlatego też to on, jak kierowca autokaru na długiej trasie, decyduje w czasie wielogodzinnych operacji, jaka muzyka ma lecieć z głośników. Tradycję puszczania muzyki podczas operacji zapoczątkował śp. prof. Ryszard Kocięba, twórca ich ośrodka. Domanasiewicz lubi puszczać nie tylko klasyczne utwory Mozarta, ale również ostrzejszego rocka. Sex Pistols, The Doors, Animals, Zeppelin.

- Świetnie wchodzi Kazik z utworami Kurta Weila i Toma Waitsa, na szczęście koledzy ortopedzi też to lubią. A co, jeśli reszta personelu nie przepada za rockiem? - Jeśli anestezjolog lub instrumentariuszka woli Michała Wiśniewskiego i zespół "Ich Troje", to trudno. Muszą się dostosować - chirurg jest nieubłagany.

Adrenalinę kocha, tak jak i nowe wyzwania. Najlepiej relaksuje się, wspinając się na kolejne szczyty w Peru lub w Afryce, np. na Mont Kenia. Nurkuje w jaskiniach, a z dwunastoletnią córką Adą wspina się na ściance. Albo jeździ na motocyklu.

Tradycję puszczania muzyki podczas operacji zapoczątkował śp. prof. Ryszard Kocięba.

Dr Kabziński z kolei jest molem książkowym. Pochłania książki o historii medycyny.
Prof. Krzysztof Wronecki uwielbia natomiast podróże. Ostatnio odwiedził Wenecję. Jest zawsze pogodny i szarmancki. Rotarianin, miłośnik dobrego wina, sztuki i pięknych kobiet. Bywalec salonów wrocławskich. Niegdyś salonu prof. Dudka, teraz pod pseudonimem ("ale i tak wszyscy wiedzą, o kogo chodzi") prowadzi w branżowym miesięczniku rubrykę "pomruk salonów". Ale to po pracy.
Wszyscy podkreślają jednak , że pierwszego operowanego pacjenta, który zmarł na stole, nigdy się nie zapomina, a często pamięta się wszystkich.
- Każdy chirurg ma swój mały cmentarzyk - wzdycha prof. Krzysztof Wronecki.
W kardiochirurgii dziecięcej zdarzają się niewytłumaczalne przypadki. Nieraz bywa tak, że zabieg idzie dobrze, a potem nagle po dwóch, trzech dniach mały pacjent umiera.
- Śmierć dziecka boli najbardziej. A dzieci to najprzyjemniejsi pacjenci. Nie symulują chorób, są naturalne.

Zresztą każdą śmierć pacjenta analizują: co poszło nie tak, co można było zrobić lepiej. Problemy zabierają często do domu.
- Jeśli lekarz przestaje się tym przejmować, to najwyższy czas rzucić tę pracę - radzi Domanasiewicz.

Na początku swojej kariery za bardzo się przejmował. Uparł się kiedyś, by, mimo sprzeciwów doświadczonego kolegi, operować przepuklinę u starszej wiekiem pacjentki. Rana ropiała, a on, mimo że nie musiał, jeździł do chorej do domu i zmieniał opatrunki.
- Kiedyś wpadłem przed Wigilią. Córka chorej nagle wypaliła: "Oj, pan chyba ma coś na sumieniu, skoro tak tu przyjeżdża i zmienia opatrunki" - wspomina z uśmiechem.
Doktor Kabziński przeprowadził dotąd około 800 operacji, ale skromnie przyznaje, że musi się jeszcze sporo nauczyć.

- Bo zawsze może pójść coś nie tak, nie można wpaść w rutynę - mówi. Chirurgiem musiał zostać, bo jest obciążony genetycznie.
- Dziadek był chirurgiem, ojciec, żona też jest lekarzem, ale internistą. Chyba z lenistwa zostałem chirurgiem, bo nie chciało mi się szukać innego zawodu - żartuje. W dzieciństwie nie wyobrażał sobie, że kiedyś będzie kroił ludzi i grzebał im we wnętrznościach.

Każdy chirurg ma swój mały cmentarzyk - wzdycha prof. Krzysztof Wronecki.

Pochodzenie lekarskie ma też Domanasiewicz (matka pediatra, ojciec chirurg dziecięcy). Mimo to najpierw chciał zajmować się ochroną przyrody i nawet dwa lata studiował na politechnice. Ostatecznie skończył medycynę i został lekarzem, bo ten zawód wydał mu się najciekawszy: lekarz niczym detektyw tropiący choroby po symptomach. Tak jak zresztą Dr House, którego doktor Domanasiewicz ogląda z powodów merytorycznych. Poza tym jak odmówić znajomym, którzy często proszą, aby im wyjaśnił przypadek pokazany właśnie w odcinku.

Na Dr. House'a powołał się kiedyś w rozmowie z dyrektorem szpitala, który jest fanem serialu.
- Miałem konflikt z pracownikiem medycznym, ale nie lekarzem. Nie podobał mi się stan pacjenta, którym się zajmował, więc nie przekraczając zasad kultury, nagadałem mu do słuchu. Poskarżył się dyrektorowi, a ten kazał mi go przeprosić. Odmówiłem. Gdy szef się spytał, dlaczego, odparłem, że niech się cieszy, że nie jestem jak Dr House, bo wtedy bym mu jeszcze laską przylał - opowiada lekarz. I ze skruchą wyznaje, że nieraz nie dziwi się bohaterowi filmu, bo niektórzy pacjenci potrafią zirytować. - Nawet nie zadają sobie trudu, by przeczytać zalecenia lekarskie, które dostają - wzdycha Domanasiewicz.
Ale, już zupełnie serio, przyznaje, że to, czego zazdrości lekarzom z amerykańskiego serialu, to możliwości, jakie mają.
- Nieraz myślę, ilu pacjentów można by uratować, gdybyśmy mieli taki sprzęt, jak koledzy w USA - rozmarza się. Prof. Krzysztof Wronecki, kardiochirurg dziecięcy. Fanem seriali medycznych nie jest. - To mało realne w naszej rzeczywistości - ocenia.

W tym zawodzie kobiet jest jak na lekarstwo. Niejedna wycofuje się po paru latach.
- Bo to niezwykle wyczerpująca fizycznie i stresująca praca - stwierdza prof. Wronecki.

- Kilka godzin stania przy stole, lampy grzeją, pot leje się strużkami i nie można się podrapać - dorzuca Domanasiewicz. Ale podkreśla, że jeśli już w tym zawodzie zdarzą się kobiety, są świetne. - Bo mają niezwykłe zdolności manualne, jak skrzypaczki - chwali nieliczne koleżanki po fachu.

Prof. Wojciech Witkiewicz, znakomity specjalista, o swoim zawodzie mógłby rozprawiać godzinami, gdyby nie liczne obowiązki. Podczas rozmowy co chwilę odbiera telefony. Nic dziwnego, jest nie tylko lekarzem, ale i dyrektorem szpitala przy ul. Kamieńskiego i szefem Polskiego Towarzystwa Chirurgów, które dopiero co zorganizowało we Wrocławiu kongres na ponad 2 tys. osób.

- Wielkość chirurgów poznaje się po tym, jak radzą sobie z ostrymi przypadkami - podkreśla, zanim odbierze kolejny telefon. Ubolewa jednak, że niegdyś tak popularna dziedzina medycyny przeżywa kryzys. - Coraz mniej młodych lekarzy chce się specjalizować w chirurgii, bo to niezwykle stresująca praca. Grozi nam luka pokoleniowa - ostrzega. Niektórzy z jego kolegów żartują, że profesor tak kocha swoją pracę, że najlepiej się relaksuje przy stole operacyjnym.

W tym zawodzie kobiet jest jak na lekarstwo. Niejedna wycofuje się po paru latach.

Niedawno za zasługi dla medycyny docenił go Kościół. I to najwyższe czynniki, gdyż profesor został odznaczony papieskim orderem św. Sylwestra - najwyższym odznaczeniem, które Watykan przyznaje cywilom. Medal wręczał mu abp Marian Gołębiewski podczas uroczystej mszy we wrocławskiej katedrze. Jego przyznanie równa się z nadaniem szlachectwa i przynależnością do zakonu rycerskiego, co profesor skwitował uśmiechem.

A niewiele brakowało, a zostałby księdzem, bo tak chcieli jego rodzice. Gdy miał zdawać na studia medyczne, pojawiły się wątpliwości: zostać księdzem czy lekarzem?
Podczas egzaminów wstępnych mieszkał w bursie seminarium duchownego. Spytał biskupa, co ma robić. - Poradził mi, że jeśli zdam egzamin, mam studiować medycynę, bo więcej zdziałam dla ludzi jako lekarz niż ksiądz - opowiada prof. Witkiewicz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska