Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Małgosia z domu nad rozlewiskiem

Elżbieta Węgrzyn
Małgorzata Kalicińska
Małgorzata Kalicińska Łukasz Urbańczyk
Rozmowa z Małgorzatą Kalicińską, pisarką, której książki biją rekordy popularności.

Zaczęła Pani pisać późno, bo dopiero około pięćdziesiątki.

Rzeczywiście zaczęłam pisać dość późno. Zrobiłam to dla Małgosi Kalicińskiej, która potrzebowała takiej książki. Była to książka pisana na indywidualne, moje własne zamówienie - dla samoukojenia, samouspokojenia.

Do kogo obecnie kieruje Pani swoje słowa?

Do mojego alter ego, czyli jest to dziewczyna około pięćdziesiątki. Właściwie jest takie przepiękne określenie, jakie dostałam w prezencie od dziewczyn z Bydgoszczy: "dziewczyna plus minus czterdzieści" (śmiech).

Czytałam komentarze do wpisów na Pani blogu i nicki czytelników, na przykład "łucja61", zdają się świadczyć, że trafiła Pani właśnie do takich odbiorców.

Pisują do mnie panny nawet dwudziestoletnie i bardzo leciwe starsze panie. Rozrzut wieku jest bardzo duży, rozstaw sympatii też, dlatego że wśród dwudziestolatek są zaciekłe antagonistki i osoby, które stroją strasznego focha na "Dom nad rozlewiskiem", i wolno im. Każdy ma swoje gusty. Są też starsze panie, które z obrzydzeniem mówią, że to jest okropna książka, bo tam są wulgaryzmy. Ale też, jak powiedziałam, są bardzo młode damy, które lubią tę lekturę, a moja chyba najstarsza czytelniczka jest po dziewięćdziesiątce.

Sympatia których czytelniczek bardziej Panią motywuje do dalszej pracy?

Nie napisałam powieści o agencie 007, nie napisałam też na przykład pierwowzoru dla serialu "Bonanza" czy "Czterej pancerni" o bardzo dzielnych, pięknych i mądrych facetach.

Przepraszam was strasznie, dziewczyny, za to, co teraz powiem. Kocham was wszystkie, moje czytelniczki, i przytulam do piersi, ale ogromną frajdę sprawiają mi panowie, którzy przyznają się do tego, że czytają "Dom nad rozlewiskiem", że coś im ten dom w duszy zdziałał dobrego. Jeden ze stosunkowo młodych facetów, którzy w ogóle nie czytują takich książek, pan, który przeczytał tę pozycję z powodów zawodowych, powiedział mi: "Wiesz, Małgośka, nie jest to może moja ulubiona lektura, ale ile się z niej o was, kobietach, dowiedziałem!".

Czyli można powiedzieć, że jest to dla mężczyzn źródło wiedzy o kobietach...

Dla tych, co chcą wiedzieć, być może tak (śmiech), choć oczywiście nie ma tam portretu zbiorowej Polki, tylko kilka portretów różnych Polek.

Pozostając w tematyce panów, skoro wspomniała Pani o czytelnikach płci brzydkiej, wydaje się, że mężczyźni z Pani powieści są raczej słabi i trochę toksyczni. Skąd taki wzorzec ułomnego bohatera?

Ja nie napisałam powieści o agencie 007, nie napisałam też na przykład pierwowzoru dla serialu "Bonanza" czy "Czterej pancerni" o bardzo dzielnych, pięknych i mądrych facetach. Ja opisałam świat kobiecy, a jeśli chodzi o mężczyzn, to powiem tak, że fantastycznie silni, wspaniali, piękni mężczyźni znakomicie wpisują się w taki tok powieści political fiction, powieści wojennych, przygodowych, science fiction. To są bohaterowie.
Natomiast nasi zwykli faceci, z którymi jesteśmy w życiu, na ogół właśnie mają jakiś drobny uszczerbek, zwykle nie są stuprocentowo fantastyczni i wspaniali z takiego punktu widzenia, o którym my tu teraz mówimy. Zazwyczaj mają jakiś defekt: jeden się jąka, drugi pije, trzeci trochę w życiu nawywijał, a czwarty jeszcze coś tam. Ale mimo wszystko to są nasi faceci, których kochamy na maksa, i myślę, że gdyby się każda z pań czytelniczek rozejrzała wokół siebie i popatrzyła na swojego męża, ojca, brata, toby stwierdziła właśnie dokładnie to samo. Jeden ma nawis inflacyjny z przodu od piwa, drugi ma ubytek w uzębieniu, trzeci jest łysy, a czwarty niewiele w życiu zdziałał, ale ich kochamy.

Zatem Pani książki są bardziej rodzajem wyrażenia rzeczywistości niż fikcją...

...niż modelu. Ja chyba jednak nie narysowałam, jeśli chodzi o kobiety, zgrupowania lalek Barbie ze swoimi Kenami. Są to też dziewczyny, które mają problemy z nadwagą, kłopoty z własnym życiem i szukają jakiegoś porządku w tym życiu. Tak samo jest z chłopakami.

Ile siebie przeniosła Pani do świata rozlewiska?

Każdy debiutant w swojej debiutanckiej powieści, chciał czy nie chciał, musi siebie sprzedać.

Ile jest Gosi w Gosi? Ile jest cukru w cukrze (śmieje się)?

Tak, właśnie.

Każdy debiutant w swojej debiutanckiej powieści, chciał czy nie chciał, musi siebie sprzedać. Myślę, że to się nawet stało poza mną. Przeciekło mi do postaci więcej, niż sama chciałam, aczkolwiek nie jest to moja autobiografia.

Proszę mi wyjaśnić, jaka jest różnica między pisarką a kobietą piszącą? Tego drugiego określenia zwykła Pani używać, gdy mówi o sobie.

Ja jestem osobą, która wystartowała - o czym wspominałyśmy - w pisarstwie dosyć późno i nie śmiem powiedzieć o sobie, że jestem pisarką. Jest nią osoba, która ma już na koncie jakieś niezwykłe osiągnięcia, bardzo pewną rękę, pewne pióro i opanowała tworzenie w stopniu przynajmniej bardzo dobrym. Ja myślę, że jeszcze ciągle się uczę i wciąż nie potrafię założyć metrowych obcasów i wydrukować sobie na wizytówce, że jestem pisarką. Jestem jeszcze ciągle kobietą piszącą (śmiech).

Teraz słychać sporo o ekranizacji "Domu nad rozlewiskiem". Jak wyobraża sobie Pani dobór aktorów i czy będzie Pani wpływać na ostateczny kształt serialu?

Jestem przez ekipę realizatorów ogromnie lubiana za to, że się nie wtrącam (śmiech). Pomyślałam sobie, że ja urodziłam dziecko pod tytułem powieść, książkę, a oni, czyli cała ogromna grupa realizatorów, urodzą dziecko - serial, taśma, obraz, dźwięk. To jest zupełnie inna jakość. W związku z tym jakie ja mam prawo wtrącać się do ich warsztatu, skoro oni nie mieszali się do mojego?

Podobnie też myślę o aktorach. Nie zabieram głosu w ocenie aktorów wybieranych w drodze castingu, bo nawet duże nazwiska przechodziły przez casting. Mam taką jedną, może staroświecką, ale dobrą zasadę: nie oceniam piekarza, zanim nie zjem jego chleba. Nie oceniam aktorów, póki nie zagrają swoich ról. No, dajmy im, do licha, zagrać, a potem powiedzmy, czy było fajnie, czy nie.
Teraz zacytuję fragment "Domu nad rozlewiskiem", by zapytać, co miała Pani na myśli, pisząc: "Dobrze mi w tym świecie z dala od miasta". Czy propaguje Pani taki zdrowszy, pozamiejski styl życia?

Myślę, że daleka jestem od tego, żeby cokolwiek promować, bo każdy żyje sobie według własnych utartych scenariuszy i tego, co lubi. Mam koleżankę z Telewizji Polskiej, znamy się jeszcze z Woronicza, która kiedyś powiedziała: "Wieś?! O matko! Nie, nigdy w życiu! Ja jestem miejski zwierzaczek. Ja potrzebuję szkła, betonu, smrodu ulic. Nigdy w życiu żadna wieś". I znam takie osoby.

Ja jestem ulepiona z innej gliny. Jestem urodzoną warszawianką, która nie znosi miasta, ale od pewnego momentu dopiero. Ten gen wieśniaczy wylazł sobie gdzieś dopiero koło czterdziestki i kazał mi wyemigrować. I nagle znalazłam się w świecie kolorów i zapachów tysiąckroć bardziej intensywnych niż w mieście. Ja lubię wieś, bo na wsi zegarki są niepotrzebne. Tam się z panią każdy umawia wedle pór dnia. "Będę u ciebie po śniadaniu", "Wpadnę przed obiadem", "Będę tak po kolacji"...

...a dalsze wizyty: "a może po żniwach"...

To prawda. Natomiast w mieście wszyscy mają odruch zegarkowy.

Czy to jest zły nawyk?

Myślę, że są ludzie, którzy tak lubią, tak kochają i tak muszą. Ja przeczytałam kiedyś fantastyczną wypowiedź Stanisława Lema, którego uwielbiam jako filozofa. Powiedział on mniej więcej tak: "Cywilizacja płynie wartkim nurtem, wszyscy dokądś się spieszą, jest technika, wyścig szczurów, ale nie musisz w tym uczestniczyć. Możesz sobie spłynąć gdzieś na bok w szuwary i wieść spokojne, równie satysfakcjonujące życie. To zależy tylko od ciebie".

Znalazłam kilka zarzutów, które pojawiają się w stosunku do Pani pisarstwa.

Zarzuty? Wiadra wody...

Dla debiutanta może to być deprymujące, ale Pani ma debiut dawno za sobą. Zatem co odpowiada autorka tym, którzy mówią, że w jej powieściach niewiele się dzieje, ale wiele się mówi i gotuje, oraz że jej bohaterki wypowiadają się zbyt mentorskim tonem?

Lubię wieś, bo na wsi zegarki są niepotrzebne. Tam każdy się umawia wedle pór dnia.

Znalazłabym kontrzarzuty. Ze stwierdzeniem, że w moich książkach jest zbyt dużo gadania, a zbyt mało akcji, już się spotkałam. Moja odpowiedź jest taka: każdy z nas szuka czego innego w literaturze. Ja kiedyś skrzętnie omijałam opisy - jak każdy z nas. Moja koleżanka Kasia też powiedziała mi, że jak kiedyś czytała "Nad Niemnem", to wszystkie opisy pomijała.

Czyli niewiele jej zostało...

(śmiech) Zostało trochę romansu. Ja robiłam tak samo - odrzucałam części poświęcone walkom narodowo-wyzwoleńczym. Natomiast po wielu latach te książki czyta się już zupełnie inaczej. Opisy są fenomenalne. Człowiek po czterdziestce, tak jest w moim wypadku, łapie w książce zupełnie inne treści. Ja mam taką swoją ukochaną książkę, którą czytam raz na parę lat. To jest "Ziele na kraterze" Melchiora Wańkowicza. Zaczęłam ją czytać w trzeciej klasie licealnej i czytałam zupełnie inną książkę. Po dziesięciu latach ją sobie odnowiłam i czytałam co innego, a potem jak moja córka miała dwadzieścia parę lat i czytałam jej na głos fragmenty, to znów wydawało się, iż czytałam coś innego.
Czy konkluzja jest taka, że do Pani powieści trzeba dorosnąć?

Być może tak, ale są dziewczyny dwudziestoletnie, które dorosły i wypisują mi takie rzeczy, po przeczytaniu których łzy mi ciekną po twarzy.

Miałam na myśli dorastanie emocjonalne.

Tak, tak. Moje czytelniczki piszą o różnych takich swoich dziwnych przypadkach związanych z moją książką. Muszę to sobie gdzieś poprzepisywać i mieć na stare lata jako taką kołderkę na zimę. Muszę jeszcze dodać, że lubię i szanuję krytykę. Jak wracam ze spotkań w bibliotekach, gdzie na ogół czuję, że mam plecki wysmarowane miodem i masełkiem, bo strasznie kochane są moje czytelniczki i czytelnicy, to czasami sobie otwieram takie forum, gdzie mnie chlaszczą niemiłosiernie, i czuję, że mi tych bąbelków spod beretu ubywa. Jest dobrze. Nie zapłakuję się, jak mnie nie lubią. Poza tym Hemingway powiedział, że "jak o tobie mówią dobrze i źle, to znaczy, że jesteś, a jak o tobie nie mówią, to znaczy, że cię nie ma".
Łzy muszą wypłynąć co do jednej, ból musi wyboleć. To wszystko musi mieć swoje miejsce w czasie.

I ostatni zarzut, a mianowicie, że Pani powieści są naiwne.

Ogromna część naszego życia to jest naiwność, chodząca naiwność. Rozmawiałam niedawno z Leszkiem Talką dokładnie o tym samym. I on mówi mi, iż bywa, że w najbliższej rodzinie dzieją się jakieś straszne dramaty - to cię przyjaciel zdradzi, to cię znajomy podpuści, a to szef wkurzy. Mówię mu, Leszku, nie w każdej rodzinie i nie w każdym środowisku. Cóż ja poradzę, że jestem otoczona fajną rodziną, fajnymi ludźmi. To jest wszystko moja reżyseria, ja tak sobie ułożyłam życie, żeby nie wpadać w jakieś głębokie konflikty, dramaty, problemy i mobbingi. No więc jeżeli to jest naiwność, to myślę, że wiele osób powie: "To ja też tak chcę". Już mamy po kokardę naszych życiowych problemów i dramatów, a jak mamy koło pięćdziesiątki, to chcemy trochę spokoju.

Co powiedziałaby Pani ludziom na rozdrożach, którzy w średnim wieku tracą cały swój życiowy dorobek? Osobom, którym świat kończy się po utracie swego biznesu lub bliskiej osoby. Czy załamanie się jest tu jakąś receptą i czy zawsze można zacząć życie od nowa?

Najpierw się załamią. Ja nie wierzę, że taki ktoś się nie załamie. Najpierw jest etap załamania i taką osobę przytuliłabym mocno, dlatego że sama byłam w takiej sytuacji i powtórzyłabym taką sentencję, którą powtarzam w każdym wywiadzie: łzy muszą wypłynąć co do jednej, ból musi wyboleć. To wszystko musi mieć swoje miejsce w czasie. Musimy się wypłakać, wytupać, wywrzeszczeć, byle tylko nie zapaść się w fotel i w depresję, bo to już jest taka równia pochyła do niebytu, a później trzeba uwierzyć osobie najbliższej na słowo, osobie, która powie: "Przestań już, wytrzyj nos, wstań z tego fotela, chodź, pójdziemy poszukać lepszego rozwiązania". I pójść za tym kimś. Przyjaciele, ktoś bliski, ktoś zaufany to jest fantastyczna tabletka na taką depresję, z której samemu bardzo trudno wyjść.

Czy czytanie Pani książek może też w pewnym sensie pomóc?

Ja dostaję takie listy i nad nimi właśnie strasznie ryczę, bo to jest największa nagroda, jaką mogłam dostać w swoim życiu za to, że coś napisałam własnym sercem. Nawet jeśli to ktoś przyjmuje za pisarstwo naiwne, to jeżeli ktoś mi napisał: "Proszę pani, pokłóciłam się z moją matką na noże i widelce szesnaście lat temu. Nigdy się od tamtej pory nie widziałyśmy, ale dzisiaj po przeczytaniu Pani powieści już wiem, że pojadę do mamy i wiem, co jej powiem". Niesamowita odpowiedzialność i niesamowita frajda, że coś być może dobrego się zdarzyło.

Będzie kolejna książka?

Będzie. Już kołyszę w ramionach moje najnowsze dziecko, które jest dla mnie taką gumką myszką, jaka mnie troszeczkę wymaże z pejzażu pod tytułem "Rozlewisko".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska