Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryszard Kotys: Nie śmieję się zbyt dużo

Małgorzata Matuszewska
Ryszard Kotys
Ryszard Kotys Tomasz Hołod
Ryszard Kotys, który w serialu " Świat według Kiepskich" gra Mariana Paździocha, zdradza nam, co go śmieszy w życiu prywatnym, opowiada, jak spędził 20 lat we Wrocławiu i co zobaczymy w nowych odcinkach serialu o Ferdku Kiepskim i jego znajomych, które w tym tygodniu znów wróciły na ekrany TV.

Z czego się Pan dzisiaj śmieje? Poczucie humoru zmienia się Panu przez lata?

Nie śmieję się zbyt dużo, ale są rzeczy, które naprawdę mnie śmieszą. Ktoś kiedyś powiedział, że najśmieszniejsze jest obserwowanie człowieka, który bez powodzenia goni czapkę strąconą mu z głowy przez wiatr (śmiech). Najprostsze zdarzenia śmieszą może bardziej, niż opowiadane dowcipy. Z trudem znoszę "zawodowych" opowiadaczy dowcipów, a sam nigdy ich nie opowiadam.

Dlaczego?

Jakieś dowcipy, oczywiście, pamiętam, ale trzymam się zasady wyniesionej z nauki sztuki aktorskiej: Jeżeli coś ma być śmieszne dla odbiorcy, muszę przekazać to w poważny sposób. Bo śmiać mam się nie ja, ale druga strona, czyli widzowie. I taka metoda się sprawdza. Pamiętam, jak w 1969 roku w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu graliśmy "Kondukt" Bohdana Drozdowskiego w reżyserii Jerzego Krasowskiego. W spektaklu wystąpiłem między innymi z Witoldem Pyrkoszem i Wojciechem Siemionem. Stworzyliśmy taki nastrój, że ludzie nie pozwolili nam mówić, bo śmiali się po każdym naszym słowie. A my byliśmy strasznie poważni, jakby przeżywaliśmy swój dramat, który nie był może wielki, ale nie niósł ze sobą swobodnego śmiechu. Nie poluję na dowcipy. Ich "opowiadacze" często nie wiedzą, w czym leży sedno sprawy.

Co zobaczymy w najnowszym "Świecie według Kiepskich"?

W jednym z odcinków razem z Ferdkiem pójdziemy do teatru. W odcinku pt. "Kalendarz" zawieszę na korytarzu kalendarz z "kociakami", co stanie się impulsem do rozmów o ważnej roli kalendarza w życiu człowieka. W "Opowieści wigilijnej" okaże się, że od potraw na stole i zasobności kieszeni ważniejsze jest rodzinne świąteczne spotkanie. W odcinku "Skowyt" będę odganiał wampiry, a w "Sylwestrze Narodów" zorganizujemy międzynarodowy osiedlowy sylwester, finansowany z unijnych funduszy. To tylko niektóre przygody "Kiepskich".

Komedie filmowe Pana śmieszą?

Tak, wciąż tak. Śmieszą mnie, jeśli ich humor jest poszerzony przez kontekst rzeczywistości, z której wyrosły. To wydaje mi się cenne i zabawne. Dowcip polega nie tylko na używaniu słów, ale także na zabawnej sytuacji.

Wrocławianie bardzo Pana lubią. Znam wielu, którzy mówią o Panu "Pan Rysiu".

Mieszkałem we Wrocławiu 20 lat, z czego 16 z przerwami spędziłem w Teatrze Polskim. W młodości zaprzyjaźniłem się z wieloma osobami, które wciąż mnie pamiętają. Nie wszystkich, którzy kłaniają się na ulicy, pamiętam dzisiaj. Mnie łatwiej rozpoznać, bo wciąż występuję w telewizji. Jeśli kogoś nie rozpoznaję, to nie dlatego, że jestem zarozumiały, ale wygląd ludzi zmienia się przecież przez lata.
Pamięta Pan czasy, kiedy pracował Pan z wrocławskim reżyserem Sylwestrem Chęcińskim?

Oczywiście. Uwielbiam Sylwestra Chęcińskiego! Mam nadzieję, że on także ma w stosunku do mnie dobre uczucia. Spotykamy się w Lubomierzu, co roku, na Festiwalu Polskich Komedii.

Nawet "sprzedawał" Pan kota.

Do dziś na ulicy słyszę "kot z Łodzi pochodzi". Film "Sami swoi" telewizja bardzo często powtarza, więc widzowie sobie przypominają mnie i sympatycznego kota. Rola, w której jestem najwyżej minutę na ekranie, ciągle jest rozpoznawalna. W innych filmach Sylwestra Chęcińskiego też grałem: w "Wielkim Szu" kanciarza, w poważnej historii "Agnieszka 46" Semena. Pan Sylwester zaangażował mnie też do roli Kyca w Teatrze Telewizji, w spektaklu "Głośna sprawa". Sposób humoru i puentowania reżysera jest mi bardzo bliski. Mnie - aktorowi i widzowi.

Kto jest dla Pana mistrzem humoru?

Chyba nikogo nie mogę tak nazwać, bo przecież przez wiele lat grałem role dramatyczne, tzw. złych, a nawet podłych charakterów. Komedie przyszły później. Nie czuję się do końca aktorem komediowym.

Debiutował Pan w "Pokoleniu" Andrzeja Wajdy.

Tak, zagrałem Jacka. Od tego czasu minęło ponad pół wieku. W filmowym dorobku mam sto kilkadziesiąt ról, ale "Pokolenie" wciąż pamiętam, bo są produkcje, których się nie zapomina. Podobnie pamiętam "Szpital przemienienia" w reżyserii Edwarda Żebrowskiego, "Wezwanie" Wojciecha Solarza. Pracę przy tych filmach przeżyłem w szczególny sposób. Nie zapomnę współpracy z Juliuszem Machulskim, w którego filmach grałem.

Wracając do kota, ma Pan jakieś domowe zwierzątko?

Nie mam, ale koty są moimi ulubieńcami. Mieszkam teraz trochę na wsi, więc trudno byłoby mi opiekować się kotem, bo często wyjeżdżam, a kota nie można zostawić samego. Ale na wsi koty przychodzą do mnie i dostają jeść. Myślę, że kiedyś będę miał własnego kota.

Pan nie tylko gra, ale także z powodzeniem reżyseruje wiele spektakli na deskach teatru. Wiem, że ceni Pan szczególnie Harolda Pintera, o którym - kiedy w 2005 roku dostał Nobla - pisano, że jest "demode".

Miałem szczęście, bo Pinter został uhonorowany w czasie, kiedy w łódzkim Teatrze Nowym wystawiłem jego "Urodziny Stanleya". Wówczas sztuki Pintera nie były grane w Polsce, więc spektakl został zauważony, ale jeden z łódzkich recenzentów napisał, że "takich staroci nie powinno się wystawiać".
Co jest w sztukach Pintera takiego, że wciąż powinno się je wystawiać?

Harold Pinter stawia swoich bohaterów w absurdalnych sytuacjach i mówi o nich więcej, niż gdyby pokazał ich w tzw. normalnych warunkach. Jego humor jest wciąż aktualny, a sztuki zawsze śmieszne i głębokie.

W wolnych chwilach na pewno lubi Pan czytać. Po co Pan sięga?

Coraz mniej czytam. Miałem pasję w życiu: przeczytałem wszystkie dostępne mi zasoby bibliotek. Na studiach całego Balzaka, czyli prawie 140 tomów przetłumaczonych na polski przez Boya-Żeleńskiego. Jako gimnazjalista mieszkałem w internacie, w którym stała szafa wypełniona książkami Kraszewskiego. Przeczytałem je wszystkie. Dziś stwierdzam, że przeczytałem już "wszystko", bo nie tylko znam problemy, o których pisze autor, ale od razu domyślam się, co będzie na końcu. Dziś jest niewiele książek, które by zachęciły mnie do ich przeczytania, choć kiedyś normą był jeden tom dziennie.

Gdyby miał Pan dziś wybierać zawód, wybrałby znowu zawód aktora i reżysera?

Wcześniej zająłbym się reżyserią. We wrocławskim Teatrze Kameralnym wyreżyserowałem "Rodeo" Ścibora Rylskiego i "Anioła na dworcu" Jarosława Abramowa. Ciągle byłem zajęty, bo prawie jednocześnie grałem w filmach i sztukach. W nawale pracy nie mogłem skupić się na reżyserii, czego dziś żałuję.

Lubi Pan wieś? To odskocznia od popularności?

Bardzo lubię wieś. W moim ogrodzie mogę usiąść i spokojnie odetchnąć. "Świat według Kiepskich" jest bardzo popularny. Przechodnie na ulicy chcą się fotografować z bohaterami serialu. Czasem pytają, gdzie jest Ferdek. Może myślą, że wszędzie chodzimy razem? (śmiech)

***
Ryszard Kotys we wrocławskim Teatrze Polskim grał m.in. w sztukach: "Wieś Stiepanczykowo i jej mieszkańcy" według Fiodora Dostojewskiego w reż. Jerzego Krasowskiego, "Kariera Artura Ui" Bertolta Brechta w reż. Jakuba Rotbauma, "Sprawa Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej w reż. Jerzego Krasowskiego, "Sen srebrny Salomei" Juliusza Słowackiego w reż. Krystyny Skuszanki, "Antygona" Sofoklesa w reż. Helmuta Kajzara, "Nie-Boska komedia" Zygmunta Krasińskiego i "Sen nocy letniej" Szekspira w reż. Jerzego Grzegorzewskiego, "Brudne czyny" Marka Hłaski w reż. Ewy Markowskiej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Ryszard Kotys: Nie śmieję się zbyt dużo - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska