Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mistrzowie ostatniej posługi w ponurym miejscu

Agata Grzelińska
Nawet przez tydzień potrafią szukać ciała albo... jego części
Nawet przez tydzień potrafią szukać ciała albo... jego części Archiwum prywatne
"Człowiek"? Nie, tak nie powiedzą! Dla nich to "obiekt". "Śmierć"? W ich języku to "zdarzenie". Nie inaczej. I nie mówią "ratowanie" tylko "poszukiwanie i wydobycie". Płetwonurkowie z oddziału ratownictwa wodnego mają specyficzny język.

Strażacy płetwonurkowie z Głogowa. Wiele razy ratują ludzi. Zdarza się. Bo, gdy na przykład zabezpieczają masowe imprezy nad wodą, nieraz wyciągną na brzeg półżywego chojraka, któremu się wydawało, że świetnie pływa. Jednak znacznie częściej jadą po to, by wydobywać z wody martwe ciała.
- Zawsze jesteśmy wzywani po fakcie - mówi Andrzej Łukaszewicz, naczelnik Oddziału Ratownictwa Wodnego Ochotniczej Straży Pożarnej w Głogowie. - Tacy z nas mistrzowie ostatniej posługi.

Żyją na telefon. Nieważne, że dzwoni akurat, gdy są na imieninowym przyjęciu, jedzą wigilijną kolację albo wznoszą noworoczny toast. Rzucają wszystko i jadą w ponure miejsce. Zakładają strój płetwonurka, butlę z tlenem i wchodzą do lodowatej wody. Nie mają przy tym złudzeń. Wiadomo, że dla tonącego liczą się sekundy i minuty. Wiadomo, że zanim ratownicy dojadą na miejsce, nieraz z daleka, na ratunek zazwyczaj jest za późno. Ale nigdy nie odmawiają pomocy. Dlaczego?
- Bo ważne, by rodzina mogła pochować swojego bliskiego, żeby wiedziała, co się z nim stało - tłumaczy Andrzej Łukaszewicz.

Głogowska jednostka Ochotniczej Straży Pożarnej istnieje od 1985 roku. Jest włączona do Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego. Pracuje w niej około trzydziestu nurków. Około dziesięciu z nich tworzy jednostkę operacyjno-techniczną. To grupa z najwyższymi kwalifikacjami. Do najtrudniejszych zadań. Dla nich służba jest dodatkowym zajęciem. Na co dzień wykonują inne zawody.

W głogowskim oddziale ratownictwa pracują m.in. lekarz, nauczyciel, górnik, policjant, urzędnik, aptekarz, stolarz. Co ich łączy? Doskonałe zdrowie, kondycja, wysokie kwalifikacje w dziedzinie nurkowania i bardzo silne nerwy. Bo trzeba mocnej psychiki, by nie stracić zimnej krwi, gdy wyławia się dziecko albo sąsiada, albo kogoś, kto przeleżał w wodzie kilka miesięcy. Wielu rezygnuje już po pierwszej akcji. Zostają ci, którzy potrafią wyłączać emocje.

Andrzej Łukaszewicz trafił do jednostki w 1991 roku. Trochę przez przypadek. Najpierw nurkowanie miało być po prostu sposobem na ciekawe spędzanie wolnego czasu.
- Potem nasza jednostka została włączona do Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego i okazało się, że mamy coś więcej do zrobienia - mówi płetwonurek z Głogowa.
Chrzest bojowy przeszedł już w czasie pierwszej akcji. Znalazł utopionego noworodka. Wytrzymał. Stwierdził, że daje radę. Potem trzykrotnie wyłowił ciała znajomych. Nie chce opowiadać o szczegółach. Choć było to dawno, to emocje są nadal bardzo silne. Jak podkreśla, nie jest zwyrodnialcem, któremu taka praca sprawiałaby wielką przyjemność. W życiu nie zabiłby karpia ani kury.
- Do tej pracy trzeba podchodzić mechanicznie - tłumaczy. - Gdy zaczynamy poszukiwania, musimy wiedzieć, gdzie ktoś utonął, kiedy to się stało, jak był ubrany, w jakich okolicznościach. Nie chcemy wiedzieć, kto to był. Emocje jednego nurka przeszkadzają całemu zespołowi.

W czasie akcji trzeba mieć pewność, że wszyscy wytrzymają psychicznie, że można się będzie skupić na poszukiwaniach, a nie na opiekowaniu się kolegą, któremu puściły nerwy. Bo bywają świetni nurkowie, którzy mogą penetrować głębokie i niebezpieczne zbiorniki i wydobywać z wody wraki samochodów, stare pralki, lodówki czy nawet pociski z czasów drugiej wojny światowej, ale kompletnie rozkłada ich widok topielca.

Praca nurka wymaga ogromnej odporności psychicznej, bo zazwyczaj toną dzieci, ludzie młodzi. I zawsze w ponurej scenerii. Na odludziu. Na przykład tacy samobójcy: celowo wybierają miejsca, gdzie nikogo nie ma.
- I zawsze jakoś tak się układa, że jest paskudna, przygnębiająca pogoda. Woda zimna, mętna, do tego zarośla - dodaje Andrzej Łukaszewicz. - Często prowadzimy działania pod lodem - dodaje.
Czasem nawet przez tydzień szukają, zanim znajdą ciało, albo kiedy szukają... jego części, tak jak kilka lat temu w rozlewisku Odry, gdy razem z policją usiłowali odnaleźć poćwiartowaną ofiarę i narzędzie zbrodni. Niestety, nie udało się.

Przy całym ogromie nieszczęścia bywają jednak w tej pracy chwile satysfakcji, a nawet zabawne sytuacje. Ratownicy zajmują się też zabezpieczaniem wszelkich wodnych imprez, jak regaty, spływy itp. Prowadzą zajęcia z dziećmi i młodzieżą. Zwłaszcza przed wakacjami mówią im o zasadach bezpieczeństwa nad wodą i o tym, co się dzieje, gdy ktoś tych zasad nie przestrzega. I mają efekty - coraz mniej utonięć na terenie, gdzie prowadzą szkolenia: w tym roku jedno, w ubiegłym trzy. A wcześniej bywały lata, gdy tonęło 6 czy nawet 10 osób.
Zajmują się też przeszukiwaniem zbiorników wodnych, oczyszczaniem, usuwaniem przeszkód. Bo woda to żywioł, który zabiera ze sobą to, co napotka po drodze. W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj było czysto, dziś może leżeć coś niebezpiecznego. I to niekoniecznie musi być przywleczony przez nurt konar drzewa. - To może być samochód, pralka, lodówka, muszla klozetowa albo weki - opowiada Andrzej Łukaszewicz. - Ludzie do wody wrzucają wszystko. Kiedyś znaleźliśmy zapasy z jakiejś spiżarni. Były całkiem smaczne - żartuje.

Bywa, że ratownicy przez swoją pracę poważnie się ludziom narażą. Pojechali kiedyś na obóz szkoleniowy do Łagowa. Mają zwyczaj, że gdzie trenują, tam za darmo sprzątają jezioro czy inny zbiornik. Tak było i tym razem. Postanowili oczyścić linię brzegową jeziora. Był środek lata, pełno turystów, a oni akurat wtedy musieli natrafić na składowisko niewypałów. Pod wodą zalegały pociski rakietowe z ładunkami.
- Jezioro wyłączono z użytku na trzy tygodnie, bo musieliśmy czekać na saperów wodnych - wspomina głoowianin. - Właściciele wypożyczalni łódek i kajaków znienawidzili nas. Gdy pojawiliśmy się tam następnego lata, błagali, żebyśmy nie sprzątali jeziora.

Bywa, że ratownik potrafi nieźle nastraszyć Bogu ducha winnego wędkarza. Kolega pana Andrzeja wpłynął kiedyś w sieci wędkarskie i został... wyłowiony. Trzeba było widzieć minę wędkarza, który myślał, że wyłowił największy w życiu okaz, a zamiast wielkiej ryby ujrzał głowę nurka.
Bywa, że ratownicy z bezinteresownych niosących pomoc bohaterów zamieniają się w ludzi żądnych zemsty.

Pewna rodzina poszukiwała krewnego, który utonął. Wynajęła różdżkarza. Ten stwierdził, że poszukiwany popełnił samobójstwo i wskazał miejsce, gdzie jest ciało. W stawie za wsią. Była zima.
- Koledzy skruszyli lód, poznali chyba wszystkie ryby w tym stawie, ale nie znaleźli człowieka - opowiada Łukaszewicz. - Po kilku dniach okazało się, że facet rzeczywiście nie żyje. Powiesił się na strychu. Gdy ratownicy biorący udział w akcji usłyszeli tę wiadomość, powiedzieli, pełni złości, tylko jedno zdanie: "Dajcie nam tego różdżkarza!".

Jednak okazji do śmiechu bywa znacznie mniej niż zdarzeń tragicznych i wymagających stalowych nerwów. Andrzej Łukaszewicz przyznaje, że zawsze boi się wody. Wie, jak bardzo może być niebezpieczna i zdradliwa. A jednak wchodzi do niej na każde wezwanie.
- Bo ktoś to musi robić - mówi krótko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska