18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Taki był wrzesień na Pograniczu

Marcin Torz
W Baranowicach, niedaleko Milicza, do dziś zachował  się  graniczny szlaban. W 1939 roku oddzielał III Rzeszę od Polski. To było poboczne przejście. Ale w Baranowicach, jak i sąsiedniej Olszy, stały urzędy celne - dwa podobne do siebie budynki: jeden polski, drugi niemiecki. Budynki zachowały się do dzisiaj. Podobne urzędy były w Zdunach. Tam przejście było ważniejsze. Urzędy również stoją do dziś, zamienione w budynki mieszkalne.
W Baranowicach, niedaleko Milicza, do dziś zachował się graniczny szlaban. W 1939 roku oddzielał III Rzeszę od Polski. To było poboczne przejście. Ale w Baranowicach, jak i sąsiedniej Olszy, stały urzędy celne - dwa podobne do siebie budynki: jeden polski, drugi niemiecki. Budynki zachowały się do dzisiaj. Podobne urzędy były w Zdunach. Tam przejście było ważniejsze. Urzędy również stoją do dziś, zamienione w budynki mieszkalne. Fot. Reprodukcja Janusz Wójtowicz
Dramatyczne wydarzenia z września 1939 roku wspominają mieszkańcy ówczesnego pogranicza polsko-niemieckiego, czyli dzisiejszych okolic Zdun, Krotoszyna czy Kobylina.

Tam, gdzie teraz kończy się województwo dolnośląskie, a zaczyna wielkopolskie, w 1939 roku przebiegała granica polsko-niemiecka. W tym rejonie już kilka dni przed wybuchem wojny czuło się wielkie napięcie. W sierpniu ewakuowano mieszkańców Zdun - niewielkiego miasteczka tuż przy granicy z III Rzeszą. Sztabowcy nie chcieli narażać mieszkańców, a wiadomo było, że ta miejscowość będzie pierwszym celem ataku Niemców. - W połowie sierpnia zostałem zmobilizowany do wojska - opowiada Ignacy Wachowiak, wtedy starszy szeregowy. Dziś, tak jak i 70 lat temu, mieszka w Zdunach.

Wachowiak nie był żółtodziobem, jak wielu zmobilizowanych żołnierzy. W 1938 r. brał udział w aneksji czechosłowackiego Zaolzia. Szeregowy Wachowiak trafił do ośrodka zapasowego 25. dywizji. W wojnie granicznej nie było mu jednak dane wziąć udziału.

Z całym oddziałem musiał wycofać się na Kielecczyznę. Jednostka miała brać udział w obronie Warszawy. Jako że była wtedy na wschodzie kraju, nie udało jej się jednak przebić w stronę stolicy. 17 września żołnierze trafili do rosyjskiej niewoli. Wachowiak przez rok siedział w radzieckim obozie. Potem jeńców przejęli Niemcy. Do końca wojny był robotnikiem przymusowym na terenie III Rzeszy. Twierdzi, że wojna zmieniła go nie do poznania. - Gdy w 1945 roku wróciłem do Zdun, nie poznała mnie własna żona - wspomina wzruszony.

Tam, gdzie teraz kończy się województwo dolnośląskie, a zaczyna wielkopolskie, w 1939 roku przebiegała granica polsko-niemiecka.

Obecni mieszkańcy okolic dawnego pogranicza do dziś wspominają Marcina Kluazę. Kapral Marcin Kluaza z 56. Pułku Piechoty Wielkopolskiej był pierwszą ofiarą starć w tej części kraju. Kluaza zginął od kuli o 4 nad ranem, 1 września. Osłaniał odwrót swoich towarzyszy spod Sulmierzyc.

Już na następny dzień ofiary, i to wśród ludności cywilnej, liczone były w setkach. Wielką tragedią okazała się ewakuacja z okolicznych miejscowości wyższych urzędników państwowych i ich rodzin. Do Krotoszyna przyjechał pociąg, który miał wywieźć pracowników w bezpieczne miejsce. Pociąg zbombardowały samoloty nazistów. Zginęło 250 osób. - Śmierć poniosły całe rodziny, w tym wiele dzieci. Najmłodsza ofiara tamtego nalotu nie miała nawet roku - opowiada Łucja Długiewicz-Paszek, szefowa Zdunowskiego Ośrodka Kultury.

Kiedy armaty już ucichły, na pogranicznych terenach zjawili się Niemcy. W Zdunach na zabytkowym ratuszu wywiesili flagi ze swastykami. Zapanował terror. Hitlerowcy nie szanowali niczego i nikogo. Wyrzucali ludzi z domów, a opornych czy podejrzanych - rozstrzeliwano. Tak było w przypadku wielu pobliskich miejscowości.
- Pamiętam, jakby to było dziś. Do Kobylina (14 kilometrów od Zdun), gdzie wtedy mieszkałem, Niemcy wjechali 7 września. Przyjechali trzema motocyklami z przyczepami. Natychmiast ustanowili urząd i od razu rozpoczęły się represje - opowiada Zenon Świderski, który w dniu wybuchu wojny miał 17 lat. Był za młody, by walczyć. Ale nie miał zamiaru biernie przyglądać się wydarzeniom. Jeszcze przed wybuchem wojny rozwoził po okolicy karty mobilizacyjne. Opowiada, że cały sierpień 1939 był nerwowy. Ludzie mówili tylko o wojnie. - Przypominam sobie płomienne kazanie księdza Edmunda Bartosiaka. Wygłaszał je z okazji rocznicy bitwy warszawskiej, 15 sierpnia. Jak natchniony mówił wtedy, że w 1920 roku mieliśmy Cud nad Wisłą, a teraz czekamy na Cud nad Odrą - wspomina Świderski.

Cudu jednak nie było. W okolicy samego Kobylina nie było także większych walk. Świderski pamięta tylko, że jeszcze w sierpniu przyjechali saperzy i wysadzili most. - Regularnej polskiej armii tu nie było - przypomina. Polacy jednak nie tracili ducha. Na kilka dni przed wybuchem wojny mieszkańcy kopali okopy dla armii i rowy przeciwczołgowe. - Pracowali Polacy i Żydzi, których sporo u nas mieszkało - wspomina Świderski. - Niemcy też tu żyli. Wielu młodych chłopaków uciekło nawet do Rzeszy, żeby zasilić szeregi Wehrmachtu.

Świderski zaznacza, że przed wojną z Niemcami żyło się w zgodzie. - Nie pamiętam też, by działała u nas piąta kolumna. Dywersji nie było.

Dobrzy sąsiedzi zmienili się zupełnie, kiedy Niemcy na dobre zajęli okolice.

Jednak dobrzy sąsiedzi zmienili się zupełnie, kiedy Niemcy na dobre zajęli okolice. Pewnego dnia Świderski został zaciągnięty na posterunek policji. Tam znajomy Niemiec powiedział, że Polak go obraża. Mimo że nic takiego nie miało miejsca, wyrok był okrutny: dwadzieścia pięć batów. - Niemcy używali giętkiego drutu, owiniętego skórą - opowiada Świderski. - Na posterunku był mój dobry kolega, Niemiec, z którym wiele razy grałem w piłkę nożną. Zdecydowanie odmówił bicia mnie. Ale kara mnie i tak nie ominęła. Od razu - na ochotnika - zgłosił się drugi Niemiec. Co ciekawe, też znajomy z podwórka. Krzyknął: ,,Leż, polska świnio", przewrócił mnie i lał batem z całej siły. Ból był nie do zniesienia.

Obserwatorem tortur był ten Niemiec, który oskarżył Świderskiego. Zdaniem pana Zenona, chyba nie był w stanie długo przyglądać się makabrycznemu widowisku. W końcu krzyknął ,,Genug!" (dość!).

Ale to nie był koniec. Chwilę później innemu Niemcowi nie spodobało się, jak Świderski się pożegnał: - Gdy wychodziłem, powiedziałem ,,auf wiedersehen". Okazało się, że trzeba mówić ,,Gott straf England" (Boże ukarz Anglię) - opowiada o tamtych czasach Świderski. Znowu zaczęli go bić.
W Kobylinie, wraz z policją, szybko pojawiła się nowa władza. I jej rozkazy. Mieszkańców wyrzucano z domów i kazano gnieździć się w zawilgoconych klitkach. Niektórych wsadzano do bydlęcych wagonów i wywożono w nieznanym kierunku, a potem w okolicach Lublina wyrzucano w szczerym polu i kazano im "iść, gdzie chcą". Ale nie mieli prawa wrócić do domu - pod groźbą śmierci.
Jak wspominają mieszkańcy, wywieziono stamtąd także około stu Żydów. Naziści wsadzili ich na wozy drabiniaste i zawieźli w stronę Krotoszyna. Żaden nie wrócił i nigdy później nie dał znaku życia.

Kilka tygodni po tym wydarzeniu do Kobylina przyjechał kuzyn jednej z żydowskich rodzin. Rozpytywał o swoich krewnych. Już po kilkunastu minutach trafił w ręce okupantów. Hitlerowcy szybko zrównali z ziemią miejscową synagogę. Nie oszczędzili też katolickich obiektów sakralnych i pomnika powstańców wielkopolskich.

Kiedy ksiądz Bartosiak zobaczył, co się stało, podszedł do obalonego pomnika jednego ze świętych, uklęknął i pocałował gruz. Nie uszło to uwadze hitlerowców, którzy z karabinami patrolowali okolicę. Był to jeden z powodów, dla których duchowny trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau. Przeżył go i wrócił po wojnie do Polski.

Hitlerowcy szybko zrównali z ziemią miejscową synagogę.

Tyle szczęścia nie mieli inni mieszkańcy okolicy. Zenon Świderski wspomina, że co jakiś czas zabierano ludzi do nieodległego lasku. Było słychać strzały.

Mieszkańcy Kobylina i innych miejscowości dawnego pogranicza starali się nie poddawać terrorowi. - Zorganizowaliśmy się. Nasłuchiwaliśmy wspólnie radia. Wprawdzie Niemcy na to nie pozwalali i kazali oddać wszystkie odbiorniki, ale jeden z moich znajomych zbudował radio, które ukrył w beczce na spirytus. Dzięki niemu wiedzieliśmy, co się dzieje na świecie.

Świderski ze znajomymi, po odsłuchaniu relacji radiowych, przepisywał je na kartkach. - Rozdawaliśmy je znajomym. To dodawało otuchy - opowiada. Przyznaje jednak, że kiedy Niemcy w 1940 roku pokonały Francję, załamał się. Mimo to razem z przyjaciółmi starali się konspirować i żyć nadzieją, że wojenny koszmar wkrótce się skończy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska