Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojskowa fala zabija bardzo powoli

Małgorzata Moczulska
Od dziesięcioleci szykanowanie młodszych żołnierzy przez starszych to poważny problem w polskiej armii
Od dziesięcioleci szykanowanie młodszych żołnierzy przez starszych to poważny problem w polskiej armii Robert Kwiatek
Kilka dni temu sąd przyznał Juliuszowi Widerze ze Świdnicy 1,7 mln zł odszkodowania za utracone w wojsku zdrowie.

Juliusz Widera, kiedyś żołnierz, dziś schorowany i niepełnosprawny rencista, od 20 lat walczy z Marynarką Wojenną o sprawiedliwość. Za miesiące katowania i poniżania go przez kolegów marynarzy nie usłyszał nawet słowa "przepraszam".

Swoje życie podzielił na dwa rozdziały. W pierwszym jest wesołym, zdrowym chłopakiem, przed którym otwiera się życie. Ma dziewiętnaście lat i niespożytą energię. Właśnie zdał maturę, był na wakacjach w Bułgarii, co w latach osiemdziesiątych było jak wyjazd do Ameryki. Rodzina ma świetnie prosperujące ogrodnictwo, dzięki czemu stać go na kupowanie ulubionych książek, płyt i spełnianie młodzieńczych marzeń.

Drugi rozdział zaczyna się w chwili, gdy trafia go wojska.
- Happy endu w tej historii nie będzie, ostrzegam - mówi mi na wstępie naszej blisko trzygodzinnej rozmowy. Co chwilę przerywa i dziwi się, że w ogóle się na nią zgodził. - Nie szukam rozgłosu ani litości - zaznacza. Opowiada, że jego życie skończyło się 14 kwietnia 1987 roku. Wtedy jako świeżo upieczony marynarz został przydzielony do służby na okręt Bałtyckiego Dywizjonu Okrętów Pogranicza w Koszalinie.

Mówi powoli, bardzo składnie, choć, co podkreśla, już od wielu lat nie jest w stanie funkcjonować bez bardzo silnych leków uśmierzających ból. Pamięta najdrobniejsze szczegóły, daty, nazwiska oprawców, oficerów, sędziów, prokuratorów i lekarzy. Cytuje kodeks karny i fragmenty uzasadnień wyroków, które przez te 20 lat w jego sprawie zapadały.
- Myślę, że stałem się ofiarą żołnierskiej fali, bo byłem dla moich kolegów marynarzy za mądry - mówi Widera. - Na okręt, zamiast z flaszką wódki, przyszedłem z torbą książek, a w dodatku nie bawiły mnie ich wulgarne żarty.
To wystarczyło, by stał się pośmiewiskiem na okręcie, a kilka dni później, by zostać pierwszy raz pobitym. Wtedy po raz pierwszy kazano mu też zrobić 100 pompek, a żeby nie było za łatwo, jeden z oprawców żołnierskim butem na karku przyciskał go do ziemi.
- Potem było tylko gorzej. Byłem przypalany papierosami, bity, musiałem robić setki pompek, tysiące przysiadów, naśladować małpy, ludzi psychicznie chorych, a nawet uderzać głową w słup - opowiada były marynarz. Wszystkiemu z uśmiechem przyglądali się inni marynarze. O tym, co dzieje się na statku, wiedzieli też jego dowódcy. Nikt nic nie zrobił, a okrutni koledzy nie przestawali go dręczyć.

- Pamiętam, że kiedyś na dworze był trzydziestostopniowy mróz, a ja chodziłem ubrany tylko w mundur i podkoszulek - opowiada Widera. Byłem siny z zimna. W końcu nabawiłem się anginy. Słaniałem się na nogach, ale dopiero, kiedy straciłem przytomność, zaprowadzono mnie do lekarza. Ten kazał mi miesiąc leżeć i brać leki. Kilka dni później wypłynąłem w rejs. Nikogo nie interesowała moja choroba i zwolnienie - mówi. Znów jednym tchem wymienia nazwiska swoich oprawców, przypomina sobie wszystkie zniewagi, jakich doznał, i strach, że nie przeżyje kolejnego dnia.
- Ja się naprawdę bałem. Byłem młody, kilkaset kilometrów od domu i zupełnie sam - tłumaczy.

Po chwili milczenia opisuje zdarzenie z torpedą, którą próbowano na niego zrzucić. Musiał ją przez wiele minut trzymać rękami, by nie spadła mu na nogi i nie wybuchła. Wtedy po raz pierwszy poczuł ogromny ból w kręgosłupie. Innym razem ktoś celowo opuścił mu na głowę i szyję klapę włazu, którym schodzono pod pokład.
- W lipcu 1987 roku znów zachorowałem, co uratowało mi życie - mówi. Trafiłem przed komisję lekarską, która uznała, że jestem niezdolny do służby w marynarce i we wrześniu, po pięciu miesiącach piekła, wróciłem do domu jako inwalida - mówi.
To mama i brat namówili go, by szukał sprawiedliwości. Dlatego kilka tygodni później przyjechał do Koszalina, by w siedzibie Bałtyckiego Dywizjonu Okrętów Pogranicza złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.
- Zanim doszedłem do dowódcy zostałem pobity i usłyszałem, żebym dał sobie spokój, bo do domu nie wrócę - opowiada Widera. Wystraszony wrócił do czekającego na niego w samochodzie brata. Po krótkiej naradzie pojechali do Ministerstwa Obrony Narodowej. Tam również złożyli swoje skargi. Jednak długo nic się w tej sprawie nie działo, poza tym, że jego rodzinę odwiedzili funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, sugerując, by całą sprawę wycofać.
W 1998 roku Juliusz Widera w bardzo ciężkim stanie trafił na oddział neurologii. Tam otarł się o śmierć. Przeżył blisko 100 minut stanu śmierci klinicznej. Rodzina w tym czasie interweniowała w ONZ w Genewie. Pomogło. Prokuratura garnizonowa rozpoczęła śledztwo przeciwko marynarzom, którzy katowali Widerę. Pod koniec 1989 roku zapadł prawomocny wyrok. Sześciu żołnierzy zostało skazanych na kary od trzech miesięcy do pół roku więzienia w zawieszeniu. Żaden nie powiedział "przepraszam".

Kiedy w 1989 roku wyrok się uprawomocnił, Juliusz Widera wystąpił przeciwko Marynarce Wojennej z pozwem cywilnym o odszkodowanie i zadośćuczynienie. Sprawa trwała wiele lat. W 1999 roku sąd przyznał mu ponad milion złotych odszkodowania, ale Marynarka Wojenna złożyła kasację od tego wyroku. W efekcie Widera dostał 600 tys. zadośćuczynienia, a część dotycząca odszkodowania i renty wróciła z powrotem na wokandę sądu.

- W międzyczasie stan mojego zdrowia uległ pogorszeniu. Przeszedłem dwie operacje kręgosłupa, byłem częściowo sparaliżowany - opowiada pan Juliusz. Dlatego pieniądze zamienił na dolary i wraz bratem poleciał do USA, by tam szukać dla siebie ratunku w najlepszych klinikach. Po wielu tygodniach badań lekarze postawili diagnozę: skomplikowane zwyrodnienie kręgosłupa, które doprowadzi do całkowitego zaniku mięśni, bezwładu i coraz większego bólu. Bez kosztownej operacji za granicą nie ma szans na przeżycie.
To dlatego przez ostatnie pięć lat Widera domagał się, by sąd przyznał mu pieniądze, które pozwolą na leczenie i rentę. Same leki miesięcznie kosztują go 3 tys. złotych (by przetrwać dzień, przykleja plastry przeciwbólowe, których działanie jest silniejsze od morfiny), a rok temu umarła mu mama i ukochany brat. Widera zdany jest tylko na siebie.
- Może dla kogoś ponad półtora miliona złotych odszkodowania i 8 tys. renty to bajońskie kwoty. Ja tak o tym nie myślę - mówi.- Przez te wszystkie lata nie walczyłem o pieniądze na luksusy, walczyłem o życie. Z roku na rok czuję się coraz gorzej i wiem jedno: to odszkodowanie da mi szansę na operację i być może trzy, cztery lata życia - dodaje.
Chwilę później znów żałuje, że dał się namówić na te zwierzenia.
- Kiedy w piątek i sobotę ukazały się informacje, że dostałem to odszkodowanie, ktoś wybił mi dwa okna w domu - mówi.- Ludzie nic nie rozumieją. Chętnie oddałbym im te pieniądze za choć jedną przespaną noc, za ich marzenia i plany, za ich życie...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska