Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dolny Śląsk po wojnie. Nasze dekady: 1991-2000

Małgorzata Matuszewska
W 1996 roku żyliśmy remontem wrocławskiego Rynku
W 1996 roku żyliśmy remontem wrocławskiego Rynku Tadeusz Szwed
O tym, jak dorastaliśmy do demokracji, o korzystaniu z dobrodziejstw wolnego rynku, poznawaniu nowych smaków wolności, prawdziwych radościach i dramatach lat 90.

Lata 90. dla wielu Dolnoślązaków stały się synonimem odzyskanej wolności. Trochę się nią zachłysnęliśmy, na początku lat 90., nieśmiało, a potem pełnymi garściami czerpiąc z tego, co przyniósł czerwiec 1989 roku.

Cieszyliśmy się z demokracji, pluralizmu i wolnego rynku. Można było wreszcie mówić prawdę bez strachu. Można było pójść do sklepu albo na zielony rynek, albo na targowisko (zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu) i wybrać nawet smak chleba z różnymi dodatkami. Nie mówiąc już o tym, że można było wreszcie wydać i kupić książki, jakie się chciało. I słuchać muzyki, jakiej się chciało. Było po prostu wspaniale.

Kiedy wspominamy tamte lata, na pierwszy plan wylewa się (jakże by inaczej) powódź 1997 roku. Wielka. Oby pozostała największą i w tym stuleciu. Kiedy jednak po raz kolejny czytam o tym, że znów jakaś część Dolnego Śląska nie jest dostatecznie przygotowana na nadejście wielkiej wody, a do dziś nie wszystko na trasie Odry nie zostało naprawione, ogarnia mnie przygnębienie.

Bogdan Zdrojewski, dziś minister kultury i dziedzictwa narodowego, został prezydentem Wrocławia w czerwcu 1990 roku.
Tak dziś wspomina tamte lata:
- To przede wszystkim eksplozja inicjatyw społecznych, wielkie nadzieje i spore rozczarowania. Dla mnie osobiście lata 90. były czasem najintensywniejszej pracy zawodowej, większej nawet niż dziś. Jednocześnie to czasy nawiązywania kontaktów z ludźmi, instytucjami, przyglądania się pomysłom, projektom i marzeniom.

Rzeczywiście udało się wtedy zmienić to, co najważniejsze, a skutki są trwałe. Zmiany w strukturach gospodarczych, pozyskanie inwestorów to zjawisko odporne także na dzisiejszy kryzys. Wiele inwestycji broni się do dziś: lotnisko we Wrocławiu, przygotowanie obwodnicy autostradowej Wrocławia, a także przepiękny Ogród Japoński, otwarty w maju 1997 roku - opowiada były prezydent stolicy Dolnego Śląska.

To od nazwiska Bogdana Zdrojewskiego pochodzi zwyczajowa nazwa kontrowersyjnej na początku swego istnienia fontanny zdobiącej Rynek we Wrocławiu. O fontannie wrocławianie mówią "Zdrój". A było wokół niej awantur i niesnasek co niemiara. Jednym podobał się projekt prof. Alojzego Gryta z wrocławskiej ASP. Inni twierdzili, że jest zbyt nowoczesna.
- Fontanna to symbol sporu kluczowego dla miasta - twierdzi dziś Bogdan Zdrojewski. - Nie chodziło nawet o samą fontannę, ale o to, czy wrocławianie będą naśladować innych, czy postawią na swoich twórców. Będziemy otwarci na nowe prądy czy zakompleksieni? Wygrała własna aktywność Wrocławia - dodaje.

Ale oczywiście o dzisiejszym kształcie naszego życia niekoniecznie zadecydowała fontanna czy jej brak na ponoć najpiękniejszym Rynku w Polsce (jak twierdzą jego fani). Chyba największy wpływ miała powódź w 1997 roku. Przed Wrocławiem zatopione zostało Kłodzko, około południa 7 lipca.
Mieszkańcom Kotliny trzeba było pomóc, więc wrocławianie pomagali.

Ale w nocy z 11 na 12 lipca zostały zalane podwrocławskie Siechnice, Kotowice i Radwanice. Księże Małe, ulice Traugutta (szpital im. Marciniaka wraz z bardzo cennym tomografem) i ulica Kościuszki. 13 lipca padł wał poniżej mostu Szczytnickiego. Zatopione zostały Zacisze, Kozanów, Szczepin, Popowice, częściowo Maślice Małe i Wielkie, Kowale, ulica Toruńska, aleja Kromera. Woda lała się ścisłym centrum miasta, przez ulicę Piłsudskiego i plac Legionów.

Na budynkach Kleczkowa do dziś widać, do jakiej wysokości sięgała. Nie było jej za to w kranach, więc ludziom na dachach budynków dostarczano ją helikopterami, a także pontonami. Powodzi towarzyszył upał i wszyscy bali się epidemii. Tych, którzy nie uniknęli bezpośredniego kontaktu z brudną i śmierdzącą wodą, szczepiono przeciw durowi brzusznemu i tężcowi.

Sam Bogdan Zdrojewski też był na wałach, broniąc miasta. Tak wspomina powódź:
- Przed Kongresem Eucharystycznym (przełom maja i czerwca 1997 roku), dzięki pomocy kardynała Gulbinowicza, udało się zrobić wał Włostowica, zrujnowany i podmyty. Tam przelewało się 3 tysiące 700 metrów sześciennych na sekundę. Gdyby ten wał nie przetrwał, zalany zostałby i Ostrów, i Rynek. Solidarna walka z powodzią i obrona Wrocławia oznaczała zakończenie procesu budowania lokalnego patriotyzmu, ostatni etap integracji mieszkańców miasta.

Zdrojewski zamierzał opuścić urząd prezydenta miasta, sprawowany od 1990 roku.
- To miała być ostatnia kadencja, zostałem na trzecią, żeby zlikwidować skutki powodzi. Zależało mi na tym, żeby wszyscy wyszli z niej zwycięsko i nawet zyskali - uśmiecha się. I został do 1 września 2001 roku, rezygnując z mandatu senatora zdobytego w wyborach parlamentarnych.
Rok 1997 wspomina jako trudny. Przecież od 25 maja do 1 czerwca trwał 46. Kongres Eucharystyczny, zakończony mszą św. odprawioną przez Jana Pawła II na placu między (dziś nieistniejącym) Poltegorem a hotelem Wrocław. 24 maja otwarto Rynek po wielkim remoncie.

Pamiętacie, drodzy wrocławianie, jak firmy świętowały otwarcie? Pamiętacie piekącego się na rożnie świniaka, którego trzeba było ostrożnie omijać (niestety, nie pomnę, przy której pierzei pieczono świnię), idąc Rynkiem, żeby zobaczyć wszystkie jego cuda. Remont przeprowadzono według projektu Róży i Tomasza Myczkowskich. Elewacje kamienic pięknie się prezentują, ładna jest też granitowa kostka ze Strzegomia, którą wyłożono nawierzchnię.

Kilka lat temu posadzone wtedy drzewka zaczęły schnąć. Nasza gazeta podniosła owego lata alarm. Na szczęście uratowane drzewka wciąż rosną.
Wielka powódź ominęła Legnicę.

- Miasto obronili mieszkańcy Zakaczawia, o czym opowiedziałem w "Balladzie o Zakaczawiu" - mówi Jacek Głomb, dyrektor legnickiego Teatru im. Modrzejewskiej od sierpnia 1994 roku. "Balladę...", napisaną wspólnie z Krzysztofem Kopką i Maciejem Kowalewskim, wystawił w nieczynnym od dawna kinie "Kolejarz" na Zakaczawiu.

Dla Jacka Głomba lata 90. były fantastycznym czasem.
- Wchodziłem w dorosłość, dostałem do prowadzenia teatr, znalazłem swoje miejsce - mówi dziś. Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy wypracował ogólnopolską rangę. Naprawdę stał się znany, co nawet z perspektywy czasu oszałamia.

O tamtej dekadzie Jacek Głomb mówi tak:
- To trochę niedokończona rewolucja, gdyby politycy działali wcześniej, nie przeżywalibyśmy dziś takiego piekła. Ale z drugiej strony Dariusz Miłek, właściciel CCC, teraz zbudował wielkie centrum handlowe w Lubinie w miejscu, gdzie wtedy sprzedawał buty. Bazary z butami były bardzo popularne. Na Dolny Śląsk "weszły" buty Ryłki, dziś synonim elegancji i dobrego wykonania. Na początku Ryłko przywoził je samochodem do Wrocławia, a sprzedający odbierali je na drodze.
- Lata 90. kojarzą mi się z nagle rozbuchanym handlem - wspomina Sebastian Majewski, dramaturg, reżyser młodszego pokolenia, współpracownik słynnego Jana Klaty, zastępca dyrektora Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu i twórca wrocławskiego teatru Scena Witkacego.

- Zapełniły się półki, a na ulicach stanęły leżaki, stoły z towarem. Ci, którzy szybciej się dorobili, kupowali "szczęki". Sebastian Majewski kupował pirackie kasety magnetofonowe z dziś nieistniejących wytwórni. To też spadek lat 90., o prawach autorskich nikt wtedy nie myślał. Leżało, to się brało.

- Na wrocławskim Rynku, obok pręgierza, był zakład, do którego przynosiło się kasetę, z katalogu wybierało muzykę i odbierało nagraną. Nie musiałem już nikogo prosić, żeby mi coś przywiózł z zagranicy.

Majewski wspomina, jak poszedł na kawę do Cafe de France przy przejściu Świdnickim. - Zamówiłem espresso i pani kelnerka przyniosła mi je z wodą do popicia. Nie miałem pojęcia, że do espresso podaje się wodę. Powiedziałem: "przepraszam, nie zamawiałem wódki".
19-latek w 1990 roku kosztował nowych smaków i zażywał swobody w wyborach. Wszystkiego, życia po prostu.

Szkoda, że na jednym z forów internetowych znalazłam dzisiaj taki wpis:
"Chcieliście demokracji, kapitalizmu, no to macie. Za komuny nie robił ten, kto nie chciał, a teraz nie robi ten, kogo nie chcą pracodawcy, ot i cała prawda. Komuna może i biła pałą po grzbiecie, ale to społeczeństwo miało pracę, dom, miało co do garnka włożyć, a teraz co z tego, że mamy nadmiar żarcia, jak nie ma go za co kupić. Mam nadzieję, że doczekam czasów, kiedy wróci KOMUNA".
Takie oczekiwania są także znakiem, że zmarnowaliśmy tamte lata.

Cykl "Dolny Śląsk po wojnie. Nasze dekady" codziennie w "Polsce-Gazecie Wrocławskiej".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska