Przyjechał Pan do Wrocławia w roku?
1974, po maturze, na studia.
Skąd?
Z Rybnika.
A dlaczego akurat do Wrocławia?
Wszyscy byliśmy pod urokiem Wrocławia. W tym samym czasie przyjechał tutaj na studia - z Torunia - Major Fydrych. Wrocław kusił kulturą, szczególnie tą awangardową. Ale przede wszystkim miał magię - trochę związaną z magią Ziem Odzyskanych. W kulturze amerykańskiej takie zjawisko funkcjonuje jako otwarta granica: wszystko jest możliwe, wszystko zachęca do przekraczania kolejnych barier.
To były lata siedemdziesiąte, sam środek PRL-u. I gdzie tu miasto otwartych granic?
A jak nazwać działalność Grotowskiego, jeśli nie przekraczaniem granic? W tamtych latach we Wrocławiu rozwija się teatr studencki, działa Litwiniec z Kalamburem. Myślę, że wtedy właśnie Wrocław był kulturalną stolicą Polski, przynajmniej jeśli mówimy o kulturze awangardowej.
Kultura była magnesem, który ściągnął Pana do Wrocławia?
Nie tylko. Pochodzę z Górnego Śląska, z klasycznej śląskiej rodziny. Dla mojej społeczności fakt, że Wrocław stał się polskim miastem, to było coś ważnego, dawało jakiś sens historii.
Już wtedy myślał Pan kategoriami politycznymi?
Nie mówię o polityce. Mówię o poczuciu, że Wrocław jest naszym miastem, że jest to spełnienie marzeń wielu pokoleń.Choćby dlatego, że możemy studiować we Wrocławiu na polskiej uczelni, w mieście, w którym biskupem jest Bolesław Kominek.
W Pana wspomnieniach pobrzmiewa zafascynowanie teatrem. Próbował Pan swoich sił w teatrze studenckim?
Studiowałem prawo, a ten kierunek ma to do siebie, że jest otwarty. Brałem więc wykłady na innych wydziałach, filozoficznym i kulturoznawczym. I byłem na stażu u Grotowskiego, który w 1975 roku zaczął eksperymentować, przekraczając granicę między teatrem a poszukiwaniami filozoficznymi.
Na czym polegał pański staż u Grotowskiego?
Przez kilka tygodni byliśmy małą grupą, zamknięci w ratuszu. Wtajemniczano nas w techniki panowania nad ciałem, samodyscypliny, medytacji. To było na granicy poszukiwań parareligijnych, transcendentalnych...
Wróćmy na ziemię. Po siermiężnych latach 60. ,przychodzi czas na małą stabilizację?
Nie lubię myśleć o tamtych latach jako o małej stabilizacji. Jeżeli się popatrzy na ten czas z pewnej perspektywy, na gruncie historii gospodarki, rozwoju społeczeństwa, okaże się, że była to dekada modernizacji z bardzo intensywnym rozwojem społeczeństwa i gospodarki.
Dolny Śląsk także się zmieniał?
Oczywiście. Mieliśmy wspaniałe elity inżynierskie, czego dowodem jest nieistniejące już, niestety, Elwro. Czy młodzi informatycy w ZETO. Ci ludzie doganiali świat. Nie mogli przeskoczyć różnic gospodarczych, ale jeśli chodzi o myśl techniczną, o ich możliwości, byli na światowym poziomie. To środowisko stworzyło twardy rdzeń Solidarności.
Mówi Pan o Wrocławiu jako bardzo dynamicznym mieście, w którym fascynujące osoby robiły fascynujące rzeczy. Ale przecież wiadomo, że ta PRL-owska rzeczywistość cały czas zgrzytała.
Na lata 70. nie można patrzeć tylko w perspektywie czarno-białej: opresyjne państwo albo konformizm, mała stabilizacja i marzenia o małym fiacie. Jeden i drugi obraz jest niepełny, dlatego staram się go cieniować. Wrocław lat siedemdziesiątych to przecież, oprócz tej osławionej małej stabilizacji i różnych przejawów działalności PRL-owskiej władzy, urocze kawiarenki w okolicach Rynku i ulicy Świdnickiej, w których zawsze była kawa z ekspresu podawana w filiżankach. Smakosze wiedzieli, że w restauracji hotelu Monopol jest świetna kuchnia. To po prostu było miasto z klasą, do którego przyjeżdżało wielu cudzoziemców, miasto, w którym zawsze można było porozmawiać po francusku.
Ale jednak działała cenzura, nie było książek, do których teraz mamy dostęp.
Oczywiście, ale spędzałem wtedy całe dnie w bibliotece Ossolineum na Szewskiej czy w Bibliotece Uniwersyteckiej na Szajnochy. I warto pamiętać o tym, że w Ossolineum zawsze były książki, które gdzie indziej były niedostępne.
Wiedział Pan o tym?
Tak, bo z trudem, ale jednak jakoś sobie organizowałem dostęp do wielu z tych, na które był zapis cenzury.
Rozumiem, że lektura książek, objętych zakazem publikacji w oficjalnym obiegu, musiała nieść ze sobą dreszczyk emocji i zawsze można było tym zaimponować ładnej koleżance. Ale chyba nie samymi książkami Pan wtedy żył. A życie studenckie Pana nie kusiło?
Jasne, że kusiło. W końcu to przy moim wydziale prawa działał kultowy dla wielu klub Index. Były też kluby filmowe. Ale najważniejsze dla mnie i dla moich znajomych z roku były dyskusje, dyskusje i jeszcze raz dyskusje. Czytaliśmy wiersze Wojaczka, chodziliśmy do empiku na pl. Kościuszki, gdzie zawsze była zagraniczna prasa, i jak ktoś chciał, to mógł się dowiedzieć, co się dzieje za żelazną kurtyną. Wreszcie, moje pokolenie miało jeszcze dostęp do starej szkoły profesorów. Pamiętam wykłady z prof. Joncą z historii doktryn polityczno-prawnych. Niezwykła postać, o ogromnej wiedzy i kulturze, która odkrywała przed nami historię Wrocławia sprzed 1945 r. Moje pokolenie kształtowało się w czasach komunistycznych, lecz wcale nie jest gorzej wykształcone od innych Europejczyków.
Pan się jednak zbuntował?
Chcieliśmy ewolucji, bo nigdy nie pogodziliśmy się z brakiem wolnych wyborów czy rządów prawa. Dla mojego pokolenia taką granicą były wydarzenia w Radomiu w 1976 r. Radom zmusił nas do myślenia o polityce. Postawił przed nami pytanie, czy w państwie, w którym bije się robotników, można wchodzić do organizacji studenckiej, czy w ten sposób nie sankcjonujemy obowiązującego status quo? Miałem wtedy 21 lat. I doskonale pamiętam ostre kłótnie w gronie rówieśników w moim środowisku prawniczym. Właśnie wtedy zrozumiałem, że wobec takiej sytuacji nie można być obojętnym, że polityka staje się powołaniem mojego pokolenia.
Więcej w środowej "Polsce-Gazecie Wrocławskiej"
Cykl "Dolny Śląsk po wojnie. Nasze dekady" codziennie w "Polsce-Gazecie Wrocławskiej".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?