Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marketing ma się dobrze, ale...

Jarosław Dudycz, publicysta, felietonista portalu literackiego Niedoczytania.pl
Jarosław Dudycz
Jarosław Dudycz Archiwum prywatne
Kolejny głos w sprawie "boju o Breslau" Marka Krajewskiego, który - przypomnijmy - opatentował swojego bohatera.

Jako publicysta młodego pokolenia, który w swojej publicystycznej domenie ma także tematy literackie, i jako pilny czytelnik kryminałów Marka Krajewskiego, pozwalam sobie dołączyć mój skromny głos do debaty "Gazety Wrocławskiej" poświęconej literackiemu kłusownictwu, reperkusjom, które wynikły z oskarżeń, jakie sformułował Marek Krajewski, a także zagadnieniu rozmaitych literackich inspiracji i kwestii miejsca marketingu w procesie tworzenia dzieła literackiego.

Dużo miejsca przyznaje twórca postaci Eberharda Mocka sprawom wizerunkowym i reklamowym, mocno dzierży w dłoniach swoje prawa do stworzonych przez siebie literackich figur, otwarcie broni swojej literackiej specyfiki. Wolno mu, to jasne, przecież się napracował nad tymi wątkami szalenie, wydał sześć powieści, każda była efektem intensywnej pracy, studiów nad określonymi tematami, badań terenowych.

Wystarczy zerknąć na podziękowania, które dołącza Autor do każdej swojej książki - widać po nich, z jakim mozołem opracowywał daną fabułę, z iloma ekspertami się spotykał, jak bardzo pogłębiał wątki psychologiczne, kryminalistyczne czy z zakresu medycyny sądowej.

Przykładał się do swojej pracy, wypuszczał zawsze na rynek czytelniczy utwory przyzwoite i staranne, nie dziwi więc, że chce zbierać owoce, zarabiać, chronić swoją własność intelektualną. Nie dziwi bardzo rozwinięte poczucie osobistej własności - u każdego jest silne, nikt z nas nie lubi, gdy się wyciąga rękę po to, co sobie wytworzyliśmy, co jest wyłącznie nasze i niczyje więcej.

Marek Krajewski też tego nie lubi, opatentował Mocka, chce, żeby był tylko jego. To rzecz naturalna: Mock jest jego, nikt inny do Mocka praw nie ma, to są truizmy, nie trzeba o tym przypominać. Marek Krajewski posuwa się jednak w swoim poczuciu własności za daleko, za granicę absurdu, mógłby pisać skecze do Monty Pythona.

Tworzy sobie bowiem sploty i związki, pewne definicje na swój własny użytek, zakreśla granice skojarzeń na swoją potrzebę, zbyt lekko, na miarę własnych działań marketingowych. Daje tym działaniom prymat, nie licząc się zupełnie z walorami takiego zjawiska, jak literackie inspiracje.
Ustala - tak to trzeba powiedzieć, nawet - wymyśla sobie jakieś niesamowicie wąskie zakresy i kryteria, złożone wyłącznie z określonego miejsca akcji, kształtu tytułu, z drobnych, drugorzędnych właściwości fabuły, i zamierza za pomocą takiego lichego narzędzia oceniać cudzą twórczość, jej samodzielność, ferować wyroki o literackie kłusownictwo.

Pierwsze, naprawdę!, słyszę, żeby pisarz imputował drugiemu niecne intencje tylko dlatego, że ten osadził akcję swojego utworu w tej samej epoce, w tej samej topografii i w tytule użył takiego samego toponimu. Pierwsze słyszę, żeby takie ciasne zbieżności były powodem niesnasek.

Nie wiem, szczerze mówiąc, z jakich powodów Andrzej Ziemiański zdecydował się na to Breslau w swojej książce, czy inspirował się Krajewskim - co byłoby chlubne, bo dowodziłoby klasy i szerokiej recepcji twórczości Krajewskiego - czy inne miał pobudki i motywacje, innego rodzaju pomysły, wiem jednak, że jego książka stanowi osobną jakość, domaga się indywidualnego spojrzenia, zniuansowanego potraktowania interpretacyjnego.

Innymi słowy: Ziemiański tworzy rzecz inną niż Krajewski, własną, osobistą, o zupełnie innych celach. To jest najważniejsze: istota rzeczy jego twórczości leży daleko od specyfiki twórczości Krajewskiego. Marek Krajewski w swoich ocenach próbuje zatem zogniskować nasze spojrzenia na tym, co najmniej istotne, na zbieżności najmniej ważnej, niewpływającej na literacki walor, nietworzącej kośćca danego tekstu, niebędącej przedmiotem poważnych ocen krytycznoliterackich.

Nikt się przecież nie będzie, patrząc na pracę Ziemiańskiego, zastanawiał, czy aby nie jest on złodziejem, który Krajewskiemu podprowadza koncepty, który żeruje na pomyślunku Krajewskiego, co najwyżej wspomni się na fakt popularności Breslau jako toposu literackiego. Książka Ziemiańskiego jednak obroni się - albo i nie obroni - sama, na zupełnie innych polach, z innych powodów. Powtórzę: jej istota leży gdzie indziej.

Marek Krajewski próbuje więc sprowadzić dyskurs o literaturze do poziomów czysto marketingowych, handlowych, chce mówić o pieniądzach. O pieniądzach zawsze zdążymy pokonwersować, ale kiedy pomówimy o literaturze?
Gdyby chcieć przyjąć kryteria Krajewskiego, dyskusja nad powieścią Pawła Huellego "Castorp" sprowadziłaby się do mierzenia, dlaczego jawnie nawiązał gdański pisarz do Tomasza Manna, czy aby nie dlatego, żeby zagrać na popularności wielkiego mistrza niemieckiej prozy, zwiększyć tym samym popularność swojej książki i zarobić na tym duże pieniądze.

Taka perspektywa w rozmowie odetnie nas od treści tekstu, jego wewnętrznej dynamiki, od indywidualizmu autora i problematyki, którą porusza. Nie od dziś wiadomo, że twórcy nawiązują do pomysłów innych twórców, że podpatrują: rozbudowuje to literackie dykcje, naświetla nowe rozwiązania, składa się na literacki dialog. Tworzy pewną aurę życia literackiego.

Szerokie funkcjonowanie dzisiaj nazwy Breslau, którą rzeczywiście spopularyzował Krajewski, wpisuje się w najlepsze tradycje literatury, w życie pisarskiej komuny, tworzy grę licznych inspiracji i powiązań. Nie zabijamy marketingiem życia literackiego, jego niuansów, oddziaływań.

Piszę tę wypowiedź dlatego także, że pół roku temu opublikowałem na moim blogu wpis "Jesień w mieście Breslau", który jest swoistą parodią twórczości Krajewskiego, satyrą, uśmiechem w kierunku wrocławskiego autora kryminałów. Subtelnym dworowaniem sobie z jego stylu, uwarunkowań jego powieści, z typowych dla niego rozwiązań formalnych.

Jest ów wpis pierwszym odcinkiem humorystycznej powieści, w której pojawia się postać safandułowatego Bernarda Mocza, detektywa, który żyje w świecie surrealistycznym, a jego przygody rozgrywają się według poetyki nonsensu. Moim zamiarem było połączenie klimatu powieści Krajewskiego i właściwości twórczości Borisa Viana.

Chciałem stworzyć groteskowy kryminał nawiązujący do najlepszych wzorców. Napisałem tylko jeden odcinek powieści, pomysł jakoś mi się znudził, wywietrzał. Otrzymałem jednak niedawno propozycję ze strony pewnego wydawnictwa, aby podjąć temat na poważnie, bo podobno parodia twórczości Krajewskiego mogłaby liczyć na niemałe grono odbiorców.

I nie wiem teraz, czy podejmować tę pracę, czy nie. Powiem szczerze: mam wrażenie, że Marek Krajewski pozwałby mnie natychmiast po publikacji do sądu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska