Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

GOPR - Czerwone swetry, telefon 985 i niebezpieczne Karkonosze

Rafał Święcki
Ratowników Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego do wyruszenia z pomocą ofiarom górskich wypadków bez względu na porę roku, dnia i stan pogody zobowiązuje ich przysięga. W ciągu 57 lat działalności w Karkonoszach uratowali zdrowie, a czasem i życie tysięcy turystów, którym przydarzyło się nieszczęście.

W dyżurce GOPR w Karpaczu przy dolnej stacji kolei linowej ratownicy pojawiają się punktualnie o 8.00. Zespół ratunkowy tworzą: Zbigniew Nakielski, ksywa "Stryjek" (61 lat - najstarszy zawodowy ratownik w grupie karkonoskiej GOPR) i Marcin Dobas, ratownik ochotnik (lat 27), który na dyżury dojeżdża aż spod Warszawy. Miłością do gór zaraził go ojciec - uczestnik wielu wypraw wysokogórskich. Dowodzi Olaf Grębowicz - lat trzydzieści siedem, w pogotowiu od lat szesnastu. Ich służba potrwa 10 godzin.

Poranek zajmują przygotowania. Ratownicy sprawdzają sprzęt i pojazdy. Odpalają silniki terenowego landrovera i czterokołowego motocykla, nazywanego przez nich bzykiem. Latem zastępuje je śnieżny skuter. Gdy nie ma śniegu, do transportu rannych służy wózek alpejski z kółkiem lub nosze z wygiętymi nosiłkami, które można założyć na barki. Łatwiej je nieść w trudnym terenie.

Wszystko gotowe. Czekają na zgłoszenia. Jeśli coś się wydarzy w górach, ratowników w Karpaczu powiadomi dyżurny ratownik ze stacji centralnej GOPR-u w Jeleniej Górze. Pod jego opieką są całe Sudety Zachodnie - w sumie ponad 3 tys. kilometrów kwadratowych.
Zgłoszenia napływają pod ich alarmowy numer: 985.
- Zdarza się też, że ludzie dzwonią pod numery policji, zwykłego pogotowia lub ogólny numer alarmowy 112. Ale bez względu na to, jaki numer wybiorą, zgłoszenie trafi do GOPR-u - tłumaczy Olaf Grębowicz.

W grupie karkonoskiej jest trzynastu ratowników zawodowych. Ochotnicy ich wspierają. Za udział w akcjach nie otrzymują wynagrodzenia. GOPR zapewnia im ubiór, wyposażenie i profesjonalne szkolenia. Zawodowi dostają też pensje - około 1600 zł.

Zbigniew Nakielski: Pamiętam, że strasznie chciałem mieć czerwony sweter, jaki nosili wówczas ratownicy

Dzień mija spokojnie. Turystów w górach niewielu, od wycieczek odstrasza deszczowa aura. Sezon zacznie się dopiero za dwa tygodnie. Można porozmawiać.
- By zostać ratownikiem, marzyłem już jako dziecko. Gdy chodziłem do szkoły, ratownicy byli dla mnie i moich kolegów prawdziwymi autorytetami - wspomina "Stryjek", urodzony w Karpaczu, w młodości członek kadry narodowej w saneczkarstwie. - O goprowcach w Karpaczu się mówiło, chodziliśmy podglądać, jak jeżdżą na nartach. Pamiętam, że strasznie chciałem mieć czerwony sweter, jaki nosili wówczas ratownicy - dodaje "Stryjek", który ubrał go już w 1976 roku. W zawodowej służbie jest od 24 lat. Wcześniej był też milicjantem, ale przeszedł na mundurową emeryturę po 15 latach pracy.
A skąd ta ksywa?
- Większość z nas ma przezwiska. To wygodne, bo na przykład, gdy wisisz na ścianie i krzyknąłbyś: "Zbychu, daj mi karabinek", a Zbyszków jest dwóch albo trzech, to mogliby cię zasypać tymi karabinkami - uśmiecha się Nakielski. - "Stryjek" zaczął do mnie mówić mój prawdziwy bratanek, którego wciągnąłem do GOPR-u. I się przyjęło.

Po 15.00 tracę nadzieję (choć właściwie powinienem się cieszyć), że na dyżurze ktoś wezwie ratowników. Pogoda się pogarsza, turystów coraz mniej. GOPR-owcy nie narzekają, zimą nie mogą sobie tak spokojnie posiedzieć.
- Gdy Kopa zamieniała się w lodową górę, zdarzało się, że w ciągu jednego dnia wychodziliśmy czternaście razy. Podczas jednej z interwencji widzieliśmy, jak facet koziołkując, leci z góry. Zatrzymał się przy nas, na drzewie. Chcieliśmy mu pomóc, a klient w szoku zaczął uciekać do góry. Nie goniłem go, bo na pomoc czekała w innym miejscu ranna narciarka i jej dzieci. Później okazało się, że wsiadł na wyciąg i... stracił przytomność. Miał połamany mostek, miednicę i wstrząśnienie mózgu. W takim stanie przeszedł osiemset metrów pod górę - opowiada "Stryjek".

Najbardziej pamięta, niestety, te najtragiczniejsze akcje, w których zginęli ludzie. W latach 80. turystka z ówczesnej Jugosławii zsunęła się ze zbocza tak nieszczęśliwie, że nadziała się na wystającą gałąź. Ratownicy zwieźli ją na dół, ale karetka pogotowia spóźniała się. Kierowca był znany z tego, że... się nie spieszył. Zanim przyjechał, turystka zmarła. Ratownicy postanowili jakoś odegrać się na "spóźnialskim" pracowniku pogotowia. Gdy w końcu się zjawił, zamarkowali akcję reanimacyjną i włożyli kobietę do karetki. Dopiero w drodze do szpitala obsługa karetki zorientowała się, że wiezie ciało. Kierowca, po skardze ratowników, poniósł poważne konsekwencje dyscyplinarne.

Gdy Kopa zamieniała się w lodową górę, w ciągu jednego dnia wychodziliśmy czternaście razy

Zdarzały się też interwencje absurdalne - jak na przykład wieloosobowa wyprawa poszukiwawcza... skutera. Zgubił go w górach dzierżawca jednego ze schronisk. Podczas przejażdżki spadł z siodełka i nie potrafił odnaleźć pojazdu. Po kilku godzinach skuter odnaleziono. Właściciel niepokornego pojazdu okazał się jednak niewdzięcznikiem. Trudu ratowników nie wynagrodził nawet kolacją.
Dyżur kończy się po 18.00. Ratownicy z Karpacza nie odnotowali żadnej interwencji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska