Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bogdan Zdrojewski: Kiedyś byłem psim fotografem

Robert Migdał
- Mam dystans do siebie. Lubię, kiedy jestem karykaturowany, jak krążą anegdoty o mnie, z których ludzie się śmieją - mówi Zdrojewski
- Mam dystans do siebie. Lubię, kiedy jestem karykaturowany, jak krążą anegdoty o mnie, z których ludzie się śmieją - mówi Zdrojewski Paweł Relikowski
Rozmowa z Bogdanem Zdrojewskim, ministrem kultury i dziedzictwa narodowego oraz byłym prezydentem Wrocławia, o tym, czy ogląda "Modę na sukces", co go fascynowało w pracy na frezarce, czemu całą noc kopał przydomowy ogródek, czy ktoś mu się rzucił pod koła pociągu, który prowadził, i dlaczego po wrocławskiej powodzi z 1997 roku musiał zacząć nosić okulary.

Zabawmy się trochę w political fiction. To, co robi Zdrojewski, przestaje się podobać wyborcom: w przyszłych wyborach parlamentarnych głosuje na niego garstka ludzi, nie dostaje się do Sejmu i... No właśnie. Co Pan robi? Do jakiego zawodu Pan wraca?

Na szczęście mam wybór. Byłem zachłanny na wiedzę i umiejętności. Zdobywałem uprawnienia i różnego rodzaju umiejętności, abym na każdą, nawet najgorszą chwilę miał dobry zawód. A co do zmiany pracy, to już wcześniej miałem różne propozycje, często bardzo dla mnie samego zaskakujące, łącznie z powrotem do nauki. Według mnie, teraz już na to za późno.

A ja liczyłem, że postawi Pan na pracę połączoną z pasją, czyli że wróci Pan do fotografowania.

Fotografia zawsze towarzyszyła mi w życiu i już chyba tak pozostanie. Dzisiaj jednak, żeby żyć z fotografii, trzeba reprezentować poziom światowy i być w obecnie obowiązujących technologiach na bieżąco. Ja nie jestem.

Ale fotografia to nadal Pana wielka pasja. Przejrzałem kilka Pana zdjęć, głównie tych prywatnych. Tych starych i tych nowszych. Jedno ze zdjęć, ślubne, robi wrażenie. Który to był rok?


  1. Pan ubrany w przyciasny chyba trochę garnitur, mucha pod szyją, obok żona Barbara w eleganckiej, białej sukni. Już wtedy Pan wiedział, że spotkał miłość swojego życia?

Wiedziałem o tym już rok wcześniej. Natomiast a propos garnituru, to muszę powiedzieć, że ten na ślub był idealnie dopasowany. Do ślubu, ale także po nim, chodziłem obywając się bez garniturów, bez krawata. Jedyne dwa momenty, kiedy włożyłem garnitur, to była matura i ślub. I nawet gdy zostałem prezydentem Wrocławia, to prawie wszystko, co miałem na sobie, było pożyczone. Krawat był ojca, marynarka sąsiada, a też jakiś element stroju od profesora Aleksandra Labudy. Sam już dziś nie za bardzo wszystko pamiętam. Jedyne, co pozostaje w pamięci, to wbijanie się w stroje kompletnie dla mnie obce. Zawsze byłem wolny od "obciążeń garniturowych".

A ten elegancki garniturek do ślubu? Też pożyczony?

Nie, ten był specjalnie na tę okazję uszyty. Nie był przyciasny, tylko wtedy była taka moda, takie garnitury noszono: bardzo wąskie spodnie, bardzo dopasowana marynarka. Parę lat wcześniej obowiązywały "szarawary", czyli nadmiar materiału, "szwedy", czyli nadmiernie szerokie nogawki...

Dobrze, że nie był w kolorze seledynowym. Wtedy to był szał i hit mody.

I był z lekkim połyskiem (śmiech).

Bogdan Zdrojewski teraz to elegancki mężczyzna: dopasowany krawat, firmowe garnitury... Wymóg zawodu, stanowiska czy po prostu przekonał się Pan do takiego noszenia?

Nie, nie przekonałem się. Zawsze lepiej się czuję lekko na luzie, ale bez przesady. Dres nie jest moim ukrytym sposobem funkcjonowania. Nadal lubię wysublimowany luz. Jeśli zaś chodzi o mój strój urzędowy, to bardzo szybko zrozumiałem, iż jest to ważny sposób komunikacji. Trzeba pamiętać, iż w momencie objęcia funkcji prezydenta Wrocławia byłem 32-latkiem. Aby być poważnie traktowany, musiałem jednak niezwykle poważnie traktować całe otoczenie. Kody komunikacji narzucały także mnie określone wymagania dotyczące stylu zachowania i samego stroju, stylu ubierania się. Wiedziałem, że muszę mieć określony styl zachowania, noszenia się. Nie chciałem nikogo urazić.
Jak to?

Pamiętam taki epizod w Warszawie. Przyjechałem na zebranie Unii Metropolii Polskich. Było kilku prezydentów największych miast. Przyszedłem parę minut spóźniony i gdy wszedłem na salę, pan prezydent Warszawy Stanisław Wyganowski odwrócił się do mnie i powiedział: "Ja jednak nie herbatę, tylko kawę, proszę". Więc ja się odwróciłem, za drzwiami rzuciłem, iż pan prezydent Wyganowski jednak zmienia zamówienie: "Nie herbatę, tylko kawę". Wróciłem na salę i usiadłem koło pana prezydenta. On się tak na mnie dziwnie popatrzył, więc się przedstawiłem: "Bogdan Zdrojewski. Prezydent Wrocławia, bardzo mi miło". Przeprosił mnie.

Młody wiek Panu wadził?

Mnie nie, ale innym... może. Nie od razu, ale jednak wiedziałem, że coś z tym moim wiekiem jest nie tak. Wszyscy prezydenci największych polskich miast byli dwa razy ode mnie starsi. Miałem świadomość pewnej niestosowności, ale też szans. Bardzo, ale to bardzo zależało mi na pozyskaniu akceptacji samych wrocławian. By mój wiek nie był przeszkodą, lecz atutem. Stąd też "spokój w strojach" i innych zbędnych "swobód".

To strasznie było się tak hamować...

Bez przesady. To nie było aż tak bardzo uciążliwe. Nauczyłem się powagi, dużej cierpliwości, musiałem szybko zbudować nieco inną, ale także dla mnie ważną własną wrażliwość, a zwłaszcza pokorę. Natomiast to, co było najważniejsze, to przekonanie, iż aby być dobrym gospodarzem miasta muszę, podkreślam: muszę, rozmawiać, przyjmować i czytać wrocławian. Każdy list, każda próba spotkania się ze mną musiała zakończyć się sukcesem. Czytałem rocznie ok. 8000 listów i przyjmowałem około 2000 mieszkańców.

Prezydent Bill Clinton nawet przyprószał sobie włosy siwizną, sztucznie, farbą oczywiście, żeby wyglądać starzej, a dzięki temu dojrzalej, jako ktoś bardziej odpowiedzialny...

O, nie. Dla mnie to oszustwo. Mój wizerunek musiał być oparty na prawdzie. Raczej dbałem o to, by przez mój wiek nie być odbieranym fałszywie. Już moi rodzice wspominali, iż idąc do przedszkola byłem nad wyraz poważny i koniecznie musiałem znać się "na zegarku", by wiedzieć, kiedy do domu mam wrócić. Potem była odpowiedzialność za młodszego brata. Za to, co się w domu dzieje na przykład pod nieobecność ojca... I tak już pozostało.

Patrząc na Pana, mam wrażenie, że "klient w krawacie jest mniej awanturujący się". Jest Pan rzeczywiście taki spokojny? Zrównoważony? Wiem, że nawet Pan nie przeklina...

Tak, to prawda. Jestem z natury introwertyczny. W domu natomiast mama reprezentowała dobry poziom przedwojennego gimnazjum, ale ojciec od czasu do czasu coś tam... "walnął". Mój język jest prawdopodobnie efektem niezwykle wyważonego stylu komunikacji prababci, mamy i nadzwyczajnej chłonności wszelkiej literatury. Czytałem wszystko, w wielkich ilościach i bez opamiętania. Zdarzało się, iż wypożyczone rano książki oddawałem w bibliotece wieczorem, by zdobyć następne, na noc, na następny dzień. Zdarzyło się parę razy, iż bibliotekarki patrzyły na mnie z pewną nieufnością...
Podejrzewały, że walczy Pan o nagrodę dla najlepszego czytelnika biblioteki, takiego, co to wypożycza najwięcej...

Nie wiem. Nigdy nie walczyłem o żadne wyróżnienie w tej materii. Zdarzało się, że "polowałem" na określone wydanie, ale nic ponadto. Natomiast czytałem wszystko to, co było do zdobycia, w szarych papierowych okładkach, często bez kilku brakujących stron czy też ilustracji.

Z latarką, pod kołdrą?

Oj, zdarzało się. Ojciec gasił światło, wtedy czytałem z latarką, ale nie trwało to długo, bo... baterie bardzo krótko trzymały i nie można było przeczytać całej książki. Dziś inne czasy, inne też baterie (śmiech).

Czytał Pan wszystko, co Panu wpadło w ręce?

Nie. Nie miałem nawyku podobnego do na przykład Jugosłowian, kupujących u nas garnitury "na metry". Czyli, metr, dwa określonego wieszaka. Szukałem ściśle określonej półki i tam dokonywałem wyboru. Prawdą natomiast jest to, iż te półki się zmieniały. Najpierw były to wszelkie opisy przygód... Tomka Alfreda Szklarskiego, Robinsona Crusoe D. Defoe czy bohaterów Twaina. Potem nagle literatura fantastyczno-naukowa, od Verne'a do Lema, a następnie historyczna - od Dumasa po naukowe opracowania historyczne. Po przeczytaniu "Trzech muszkieterów" pochłonąłem wszystko to, co było w bibliotece o historii Francji. Nie lubię niczego robić "po łebkach". Jak już wchodzę w jakiś temat, to wchodzę głęboko. Potem dopiero pojawia się pewnego rodzaju nasycenie i... zmiana np. partii lektur.

Czyta Pan romanse?

Nie. To jakiś nadzwyczajny wyjątek. Ale próbowałem. Balzaka, pisarzy od niego młodszych, starszych, trochę przeczytałem i... nic. Katastrofa. Brak przyswajania. Jestem dość sentymentalny, ale nie romantyczny.

Rozumiem, że telenowel w telewizji Pan nie ogląda?

Nie. Mam dwa źródła wewnętrznego sprzeciwu wobec telenowel. Oba identycznie silne. Pierwszy związany z samym faktem pojawiania się odcinków. Jestem osobą bardzo zajętą, więc sam fakt, iż trzeba obejrzeć w określonym czasie więcej niż dwa odcinki, po prostu mnie eliminuje. Nie mam takich możliwości czasowych. Drugi merytoryczny: bez względu, na jaki moment przypadkowo trafię, jakiego serialu, jakich bohaterów, zawsze mam przemożne wrażenie, iż leci to samo, ten sam dialog, ten sam obrazek, a nawet towarzyszy ta sama scenografia.

To pewnie trafił Pan na "Modę na sukces", odcinek 3239.

Nie, chyba nie. Nie wierzę, że coś może w ogóle mieć tyle odcinków. Ale rzeczywiście sam fakt, iż coś może mieć więcej niż trzy odcinki budzi już mój wyraźny niepokój. Pamiętam czasy, gdy były jedynie dwa programy. Wówczas oczekiwanie na takie programy, jak: Małżeństwo Doskonałe, Kabaret Starszych Panów, Kapitan Sowa na tropie , "Ścigany" czy "wynurzenia prof. Tutki" było prawie sposobem na towarzyskie życie. Dziś odwrotnie: to raczej ucieczka, jakiś ślepy trop niby bycia. Śledzenie tysiąca odcinków to prawie koszmar.
Z "Modą na sukces" to by Pan nie miał problemu: nawet gdyby nie obejrzał Pan ze trzystu odcinków, to i tak by Pan wiedział, o co chodzi w serialu. A wracając do przeklinania. Jak się Pan walnie młotkiem w palec, to co? Nawet w duchu nie rzuci mięsem?

Boli. I tyle (śmiech).

A propos młotka. Kolejne Pana zdjęcie, jakie znalazłem: Bogdan Zdrojewski w stroju nie wyjściowym, na dachu domu, z narzędziami w dłoni. Sam Pan zbudował dom?

Tak. Dom w stanie surowym otwartym kupiliśmy z żoną w 1987 roku w wyniku zamiany mieszkania na budowę. To była gehenna. Wielki wysiłek całej rodziny. Budowałem, pracując na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Z jednej strony budowa, z drugiej mieszkanie w absolutnym ścisku, dwie rodziny w jednym mieszkaniu. To, co mogłem, robiłem sam, ale np. instalacje gazowe musieli wykonywać fachowcy z uprawnieniami, dający gwarancje odbioru przez instytucje PRL. To, że moja żona to przetrzymała, to cud! Ale w tej całej sytuacji przydatne było wcześniejsze ukończenie bardzo różnych szkół.

Jakich szkół?

Przede wszystkim technicznych. Ukończyłem liceum o specjalności obróbki skrawaniem, technikum ekonomiczne, technikum kolejowe, uzyskałem wiele uprawnień, w tym spawania gazowego i elektrycznego. Miałem za sobą czas pracy w przemyśle zbożowo-młynarskim - jako specjalista od części zamiennych. Przeszedłem też etap pracy na wiertarkach, szlifierkach, urządzeniach karuzelowych, frezarkach...

Co Pan robił na tych frezarkach?

Różne rzeczy. Koła zębate, części do maszyn, narzędzia...

Pasjonująca jest praca na takiej frezarce?

Do pewnego momentu tak. Mniej niż frezarki lubiłem tokarki, bo tam niestety dość szybko uszkodzeniom podlegały narzędzia, noże tokarskie. Jestem osobą niecierpliwą. Czekanie na nowy nóż tokarski to była dla mnie prawdziwa udręka. Nie lubiłem tej straty czasu. Efektem poszukiwań bardziej efektywnych zajęć było doświadczenie uzyskane w lokomotywowni Wrocław-Brochów. Tam, po zdobyciu wszelkich możliwych uprawnień, mogłem prowadzić, jako młodszy maszynista, pociągi towarowe.

I jak się prowadzi taki wielki pociąg?

Nie jest to łatwe. Rzadko kto zdaje sobie sprawę z tego, iż prowadzenie pociągu towarowego jest o wiele trudniejsze niż prowadzenie np. osobowego. To tak jakby porównać prowadzenie samochodu Fiat Punto z ciężarówką Volvo z przynajmniej dwiema przyczepami. Dawniej tak zwany "bombowiec", pociąg towarowy z węglem, z dodatkowymi burtami, hamował z normalnej swojej prędkości przejazdowej nieco ponad dwa kilometry, a osobowy jedynie kilkaset metrów. Pomijam składy specjalne: chemiczne, wojskowe...
Na jakich trasach Pan jeździł?

Różnych, ale dominował Górny Śląsk: Tychy, Rybnik, Górażdże, od czasu do czasu Tarnowskie Góry. Raz prowadziłem także lokomotywę parową i dwa razy spalinową.

Rzucił się Panu jakiś samobójca na tory?

Nie, nie licząc dzika.

Sporo pokończył Pan tych szkół: bo i policealne studium ekonomiki i organizacji przedsiębiorstw, studia na filozofii i kulturoznawstwie, ma Pan uprawnienia instruktora fotografii, a także z ogrodnictwa...

I dzięki temu mogłem skończyć budowę domu.

Dom zbudowany, drzewo zasadzone, syn spłodzony. Czuje się Pan prawdziwym mężczyzną?

I tak, i nie. Spełnienie może oznaczać także wypalenie. Z jednej strony życie przyniosło mi szanse na niezwykłe role i ich wypełnienie ponad zwykłą miarę. Każdy mężczyzna marzy o tym, by pozostawić po sobie jakiś wyraźny ślad. Są tacy, którzy niszczą, i tacy, którzy coś jednak chcą zbudować. Dla mnie ważne są rzeczy będące dobrym połączeniem tego, co w rodzinie, ogrodzie i - tak się złożyło - także mieście, Wrocławiu.

Jaki według Pana powinien być prawdziwy mężczyzna?

Trudne pytanie. Musimy pamiętać, iż to się zmienia także w czasie. Dziś wygląda to kompletnie inaczej niż sto lat temu. Mam wrażenie, że oczekiwanie na przykład szarmanckości wobec kobiet, odpowiedzialności wobec rodziny, określonego stylu bycia czy też symbolicznego sadzenia drzew i posiadania potomka męskiego nie została zastąpiona na przykład oczekiwaniem sprawności przy posługiwaniu się wiertarką czy też budowaniem bezpieczeństwa każdego innego rodzaju wobec rodziny. Faceci zostali zwolnieni w XXI wieku z wszelkiej odpowiedzialności, niestety trochę sami przez siebie.

Opiekuńczy? Wrażliwy?

No właśnie. Jak wrażliwy, to kobiecy, jak opiekuńczy, to niezaradny technicznie. Całe szczęście, iż zwycięża nieco inna praktyka. Sam pogląd, iż kobieta jest opiekuńcza wobec dziecka, a mężczyzna wobec kobiety, też zaczyna być substytutem normalności i partnerstwa. Byleby nie tylko na pokaz.

Pan ukrywa tę swoją wrażliwość?

Jestem wrażliwy bez konieczności jej ukrywania, ale też bez sztucznego epatowania nią.
Jest Pan upartym człowiekiem...

Mówi pan jak moja żona Basia (śmiech). Też mówi, iż jestem "uparty". Odpowiadam na to, że raczej "konsekwentny".

Wśród Pana zdjęć można znaleźć mnóstwo Pana karykatur...

Mam dystans do siebie. Lubię, kiedy jestem karykaturowany, jak krążą anegdoty o mnie, z których ludzie się śmieją.

Jaką ostatnio Pan słyszał anegdotę o Zdrojewskim?

Dziwną, bo starą. Powróciła opinia, iż jestem "papierojadem", że potrafię przerobić każdą ilość papierów, jaka do mnie dotrze. Kiedyś tę opinię zbudował jeden z moich urzędników w magistracie, parę tygodni temu usłyszałem to samo określenie w resorcie, którym dziś kieruję.

Jak się na Pana patrzy, to można mieć wrażenie, że jest Pan dość optymistycznie nastawiony do życia.

Tak, ale z zastrzeżeniem, iż mój optymizm jest umiarkowany, oparty o dobry fundament i nigdy nie ociera się o hurraoptymizm. Z jednej strony wiem, że pesymista nigdy nie osiągnie sukcesu. Ten typ człowieka skazany jest na porażkę, ponieważ nie wierzy w sukces i w związku z tym nie podejmuje wysiłku, by go osiągnąć. Z optymistą zaś jest tak, iż choć wierzy w sukces, działa tak, jakby w ogóle nie było przeszkód, kosztów. Efektem aktywności optymistów jest więc spora ilość porażek, wynikająca z nieuwzględniania dziur, barier, zawiści czy symbolicznych "skórek od banana".

Zdarzają się Panu gorsze dni, kiedy ma Pan chandrę?

Niestety, tak. Zdarza się, iż mam wszystkiego autentycznie dość. Ale potrafię sobie z tym poradzić.

I co jest lekiem?

Na przykład ogród. Idę do niego i pracuję intensywnie. Albo do garażu, albo do kotłowni. Pomaga mi praca fizyczna. Kopię ogród, grabię, sprzątam. Natychmiast mi to pomaga. Mogę całą noc pracować w ogrodzie. Nigdy nie uciekam w sen.

Zdarzyło się już tak kiedyś?

Tak, parę razy. Nie tak dawno rozpocząłem prace przy bylinach i sadzonkach około godziny 18, a skończyłem tuż przed koniecznością udania się do pracy. Był listopad i nawet nie zauważyłem, iż jest już 6 rano. Ale chandrę pokonałem.

A może żona czasami specjalnie Pana denerwuje i jak już tak mocno Pana wkurzy, to wręcza ścierkę i mówi: "No to, kochanie, odreaguj, wyżyj się i pomyj okna w domu".

Żona nigdy sama nie daje mi robót domowych. Raczej sam je biorę. Kiedyś mnie tak ładnie zdefiniowała: że jestem takim klasycznym mężczyzną, który, gdy się o coś pospieramy, to zamiast ją przeprosić, przyznać rację, zamiast uraczyć kwiatami, raczej woli umyć jej samochód.
Kolejne zdjęcie, jakie znalazłem w Pana prywatnym archiwum, to Bogdan Zdrojewski na wrocławskim Ostrowie Tumskim, ubrany w czarny golf i czarną skórzaną kurtkę - jak jakiś rockandrollowiec.

Lubię to zdjęcie. Zawsze nosiłem sportowe rzeczy, trampki, ciemne rzeczy. To bardzo prawdziwa fotka. Lubiłem też motocykle...

Miał Pan motocykl?

Miałem, ale króciutko, i tak trochę nie swój, bo nigdy nie starałem się o prawo jazdy na motocykl. Dziś jestem na tyle świadomy i bez kompleksów, że nie kupię sobie kawasaki i nie będę szalał po ulicach.

Rockandrollowy wygląd, a muzyka też?

Jestem strasznym snobem, także jeśli chodzi o kulturę, muzykę. Tak w ogóle to mam dużo takiego snobizmu w sobie, ale tym razem poukrywanego. Słucham wszystkiego, byleby w najlepszych wykonaniach, nagraniach, dobrych miejscach. Uwielbiam Bacha, uwielbiam Sibeliusa, Debussy'ego, ale z drugiej strony też cenię Agnieszkę Osiecką, Marka Grechutę, Czesława Niemena, Ewę Demarczyk.

Sięgam po Led Zeppelin, którzy byli moją ulubioną grupą. Z tych moich różnych rodzajów muzyki układa się niezły kicz (śmiech). Tak samo jest, jeśli chodzi o malarstwo: lubię i Picassa, i Turnera, ale też Alinę Szapocznikow. To wszystko układa się w taką bardzo niekonsekwentną linię gustu estetycznego. Ale wszystko musi być na bardzo dobrym poziomie. Nienawidzę rzeczy nieoryginalnych, nienawidzę naśladownictwa, rzeczy sztucznych, plastikowych...

A czego jeszcze Pan nie lubi?

Brudu, reklam na zabytkach, bylejakości i jak coś udaje lepsze niż jest. To mnie bardzo razi. Pod tym względem rzeczywiście jestem wymagający.

Następne zdjęcie, jakie znalazłem: Pan i Gapcia - Pana kotka...

Gapcia ma tak długie nazwisko hrabiowskie, że jest nie do odczytania na jednym oddechu. To kot z arystokratycznym rodowodem, już wiekowy, ma 18 lat. Pers błękitny. Uwielbiam zwierzęta od dziecka. Była to jednak pasja, na którą rodzice nigdy nie patrzyli przyjaznym okiem. Ciężko to znosiłem i pewnie dlatego tak szybko biegałem za psami, na ich wystawach jako fotoreporter.

Bogdan Zdrojewski - psi fotograf?

Tak, tak. Fantastyczna pasja. Fotografowałem psy na międzynarodowych wystawach psów rasowych i zarabiałem na tym niezłe pieniądze, bo obsługiwałem głównie obcokrajowców. Opole, Poznań, ale także Praga, Brno, Budapeszt były dla mnie miejscem zdobywania wiedzy, umiejętności - po prostu niezła szkoła fotografii. Mam taką zasadę, przekonanie, iż by być dobrym w fotografii określonego rodzaju, trzeba znać przedmiot tej fascynacji. Poznałem więc rasy, wzorce, hodowle i w związku z tym wiedziałem, jak zrobić dobre zdjęcie, jaki filtr zastosować, by np. sierść była jedwabista jak u afganów lub wręcz odwrotnie - szorstka jak u sznaucerów. Ponieważ płacono w walutach obcych, a przeliczniki były genialne, i do tego psy uwielbiałem, dobrze wspominam tamtą pasję.
Z rzeczy, które Pan fotografował i na których się Pan zna, są też ogrody.

Tak, to prawda. Pierwsze zdjęcia klasycznie "parkowe" wykonywałem w parku Szczytnickim. Tam właściwie ćwiczyłem. Robiłem zdjęcia o różnych porach dnia i roku. Inaczej fotografuje się ogród w śniegu, inaczej zielony. Uczyłem się światła i perspektywy, głębi ostrości. Nigdy natomiast na serio nie zająłem się fotografią typowo reporterską. Wówczas była ona zastrzeżona, kosztami, prawie wyłącznie dla zawodowców i to z agencji fotograficznych. Nie było przecież fotografii cyfrowych, a negatywy trzeba było szanować. Dla mnie czas podglądania przyrody był także niezwykle cenny. Chyba dzięki tamtym doświadczeniom byłem w stanie parę lat temu zrealizować, pod auspicjami ambasady Japonii, wystawę zdjęć z ogrodów japońskich. Natomiast jedyną poważną wystawę reporterską miałem m.in. w Pradze i był to fotoreportaż "1000 dni oblężenia Sarajewa".

No właśnie. Jak się Pan znalazł w Sarajewie?

Zbliżał się tysięczny dzień oblężenia Sarajewa i przyszła propozycja z Francji, aby dotrzeć do miasta z pomocą, ale też by zwrócić uwagę światowej opinii na dokonywane tam zbrodnie i katastrofalną sytuację dzieci. Grupa, którą udało się zebrać, nie była duża. Pamiętam, iż Polskę reprezentowała m.in. Janina Ochojska, Marek Edelman i ja.

Chyba nie było łatwo dostać się do oblężonego miasta?

Pierwszy nasz lot był odwołany, bo był silny ostrzał. Następnego dnia udało się nam dolecieć. Pamiętam taką ładną scenę na pokładzie samolotu, jak Marek Edelman wkłada na siebie kamizelkę kuloodporną. Podszedł do niego żołnierz, stuknął się w czoło i pokazał dobitnie: "Nie na plecy! Pod tyłek, bo oni z dołu strzelają!". Rzeczywiście, lekko nie było.

Bał się Pan?

Był jeden trudny moment. Byliśmy już w mieście, trwał wówczas chaotyczny, ale pojedynczymi strzałami ostrzał z gór. Huk był jednak taki, iż w pewnym momencie na skutek hałasu fragment dawnej biblioteki sarajewskiej, którą właśnie fotografowałem, został naruszony i wielki kawał gzymsu spadł na miejsce, gdzie właśnie przed chwilą stałem. Miałem szczęście, ale generalnie strachliwy nie jestem.

Fotografował Pan psy, ogrody, robił Pan portrety... A akty kobiece?

Nie. Mam wielki szacunek do zawodowstwa. Akt jest niezwykle trudną dziedziną sztuki fotograficznej. Wymaga wielkiej wiedzy, ogromnego obycia w subtelnościach technik fotograficznych, a przede wszystkim czasu. Trzeba być przy tym bardzo cierpliwym, a to chyba przychodzi z wiekiem. Akt to jeden z najtrudniejszych obszarów fotografii.

Kolejne zdjęcie, które widziałem w Pana albumie, to Bogdan Zdrojewski ubrany w ciemny garnitur, kapelusz, ciemne okulary. To zdjęcie to plakat reklamujący Blues Brothers Days... Niekiedy czuje się Pan jak gwiazda filmowa?

Nie (śmiech). Akurat ten reklamowany koncert był pewnego rodzaju eksperymentem i pewną formą propozycji zabawy. Dopuszczam własny udział w tego typu przedsięwzięciach, ale także uważam, by pewnej granicy jednak nie przekraczać. Wszystko musi mieć właściwą proporcję i mieścić się w granicach dobrego gustu.
Miał Pan też etap przygody z filmem. Starał się Pan dostać do łódzkiej szkoły filmowej...

To przez fotografię. Nie chciałem być reżyserem, ale operatorem.

I co? Nie dostał się Pan do filmówki?

Nie. I byłem bardzo rozczarowany. Na szczęście szkoła filmowa miała swoje egzaminy wcześniej i mogłem w normalnym terminie zdawać na filozofię.
Ale kinem był Pan nadal zafascynowany?

Oj, tak, zwłaszcza kiedy przyjechałem z Kłodzka do Wrocławia w 1975 roku. W Kłodzku były tylko dwa kina: Aurora i Dąbrówka, i widziałem zawsze wszystkie filmy, które się w nich pojawiały. Natomiast Wrocław to był kinowy raj: trzydzieści parę kin. I musiałem wszystkie zobaczyć: czy to było kino w Leśnicy, czy w Piwnicy Świdnickiej, czy też na Karłowicach. Byłem w każdym kinie, w każdej sali filmowej, na wszystkich konfrontacjach filmowych i chyba każdym filmie.

Nadal jest Pan takim kinomaniakiem?

Nie, i to z kilku powodów. Po pierwsze, podzielam opinię jednego z producentów filmowych z Hollywood, który na moje pytanie o ilość kręconych filmów rocznie w Los Angeles odpowiedział, że około 6000, ale dodam natychmiast, iż tylko kilkadziesiąt dobrych. I, po drugie, dziś łatwiej wybrać ściśle określony film i zobaczyć go w domu. Choć zdarza się, iż udaję się na premierę polskiego filmu, gdy mam przynajmniej nadzieję, że będzie to film kompletny: dobry obraz, dźwięk, dialogi, aktorstwo...

Znalazł Pan ostatnio taki film?

Tak. Na przykład "Cztery noce z Anną" Jerzego Skolimowskiego. To film absolutnie kompletny, świetny, choć bardzo intymny i przy tym skromny. To znakomity przykład wręcz chirurgicznej, niezwykle precyzyjnej pracy reżyserskiej. Świetne filmy zrobili też Waldemar Krzystek - "Mała Moskwa" - czy też Małgorzata Szumowska - "33 sceny z życia". Natomiast sięgając do wzorców ponadczasowych, to oczywiście "Ziemia obiecana" Andrzeja Wajdy lub też "Sami swoi" Sylwestra Chęcińskiego. Doskonałości same w sobie.

Kolejne zdjęcia w Pana albumie to wrocławska powódź z 1997 roku. Zdjęcia Pana autorstwa...

To traumatyczne zdarzenie w moim życiu, do którego notabene wracam niechętnie. Wówczas towarzyszyły mi niezwykle silne emocje, lęki o miasto, o ludzi, ciążąca ogromna odpowiedzialność i niezwykle wysokie społeczne oczekiwania. Tego było bardzo dużo. Dziś mylą mi się dni, kolejność zdarzeń, poszczególne sceny. Nie spałem trzy doby. Mam też taki organizm, iż przy dużym stresie wszystko kumuluje się na oczach, pojawia się potworne zmęczenie i pogarsza się wzrok.

Ale w czasie powodzi we Wrocławiu, w tym całym koszmarze, były też zabawne momenty...

Tak, na przykład stoję na workach z piaskiem przy skrzyżowaniu ul. Piłsudskiego i Świdnickiej. Godziny poranne, około 8.30. Zwróciłem uwagę, że mimo zalania ulic działa sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniu. Nagle patrzę, jak młody człowiek podpływa na kajaku i... wyhamowuje na czerwonym świetle. Popatrzył w lewo, w prawo i popłynął dalej. Filmowa scena.

A kolejne śmieszne zdarzenie?

Byłem w nocy na Księżu Małym. W części niezalanej stały dwie kamery TVP i pewien młody człowiek, z długimi włosami, który przewoził mnie łódką. Kiedy zobaczył te kamery, wskoczył do wody i niestety, cały zamoczony, wyszedł wprost na te kamery. Chciał po prostu ładnie podprowadzić mnie do dziennikarzy bez konieczności wchodzenia do wody. Redaktorka patrzy na niego przerażona i pyta go: "Czy pan się nie bał? Przecież w tej brudnej wodzie mógł pan się skaleczyć, a do nas dochodzą wiadomości, że Wrocławiu jest zagrożony tężcem, durem brzusznym i czerwonką". On na nią spojrzał z byka, wyprostował się i odpowiedział: "Wie pani co? Używałem już różnych środków, ale dopiero dzięki tej wodzie łupież mi z włosów zszedł". Zdębiałem.

Powodziowe zdjęcia były ostatnie, jakie znalazłem w Pana albumie.
Tak? To chyba oznacz koniec rozmowy? To teraz, przy wyłączonym dyktafonie, możemy trochę poplotkować.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska