Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Tu Radio Solidarność Wrocław..."

Jacek Antczak
Powrót na wrocławskie dachy ekipy Radia "S" z jednego podwórka: Jacek Węgrzynowski, Marek Girulski, Igor Pietraszewski, Mariusz Murzyński, Jerzy Karwelis (na pierwszym planie)
Powrót na wrocławskie dachy ekipy Radia "S" z jednego podwórka: Jacek Węgrzynowski, Marek Girulski, Igor Pietraszewski, Mariusz Murzyński, Jerzy Karwelis (na pierwszym planie) Tomasz Hołod
Jedenaste piętro bloku przy ulicy Sokolej. Pięciu 47-latków z Wrocławia gramoli się przez okno przy suszarni na dach. Dwóch nie chce podejść do barierki i spojrzeć w dół. - Lęk wysokości - kwitują. - O tam, naprzeciwko, przy Orlej, robiliśmy pierwszą akcję, a tam, przy Powstańców, kolejną - wskazują na dachy najwyższych budynków Wrocławia, po których skakali 25 lat temu.

Lata 1982-85, Sokola, Sudecka, Hubska, Buska, Świdnicka, Pereca, Nankiera, pl. Czerwony... Ci sami faceci, tyle że dwudziestoletni, błyskawicznie montują na dachu anteny i nadajniki połączone z magnetofonami i timerami - w postaci radzieckich budzików.

Tym razem na rękach mają chirurgiczne rękawiczki. Choć bywało, że zastępowały je prezerwatywy. Najważniejsze - nie zostawić odcisków palców. Luźne ciuchy i trampki. Nie chodzi o jogging: nic nie może przeszkadzać w ucieczce. Namierzają ich nie tylko światowej klasy sprzętem radiolokacyjnym (SB dostawała od STASI nawet sprzęt firmy Hewlett-Packard), krążącymi po mieście milicyjnymi sukami z antenami, ale nawet "antyradiowym" śmigłowcem.

Około godz. 21, kiedy grupa "Krzysztofa" (Marek Girulski), "Kuny" (Wiesław Kuncewicz), "Gonza" (Jacek Węgrzynowski), "Stacha" (Robert Starzec), "Igora" (Pietraszewski) i "Maradony" (Mariusz Murzyński) i inne zespoły stawiaczy czekają pod swoimi blokami na demontaż nadajników, w radioodbiornikach wrocławian rozbrzmiewa "Rota".

Przy niej dostraja się fale UKF, na których za chwilę usłyszą zwrot: "Tu Radio Solidarność Wrocław...", a potem newsy, przemówienie szefów dolnośląskiej Solidarności - Frasyniuka, Bednarza lub Piniora - czy analizę sytuacji, przesłaną z więzienia przez Karola Modzelewskiego. SB dostawała szału. Przecież poszukiwała ich listami gończymi, a oni "byli w radiu".

Hasło
Szczepan Rudka, który przygotowuje książkę o opozycyjnych radiostacjach, zauważa, że Wrocław był fenomenem. Niezależnie od siebie nadawały tu trzy radia: Solidarności Walczącej, NZS-u i RKS-u.

- Konkurencja, jak dzisiaj między RMF-em a Radiem Zet - uśmiecha się Jerzy Karwelis, spiritus movens powstania Radia RKS-u. - Tylko do tego "spiritus" się przyznaję: organizowałem redakcję i stawiaczy, ale go nie prowadziłem.

Poza tym gdyby nie trzecia grupa utalentowanych techników, takich jak Ryszard Wojtasik, Zygmunt Pelc, Marek Gonczarek czy Ryszard Wroczyński, którzy w konspiracji "produkowali" nadajniki i wyznaczali miejsca nadawania, 20-letni "frontmani" nie mieliby czego montować na dachach. Techniczne i redakcyjne grupy kontaktowały się z szefostwem Solidarności tylko przez łącznika.
- Nasze radio nie miało szefa i było robione przez szczelnie zamkniętą grupę ludzi. Dlatego nigdy nie było wpadki - wyjaśnia Karwelis.
Choć właściwie od jego wpadki wszystko się zaczęło. 20-letniego absolwenta ogólniaka przy Elektronicznych Zakładach Naukowych i studenta I roku filologii rosyjskiej zgarnęli 13 grudnia 1981. W radiu. Od kilku miesięcy był na etacie w sekcji radiowej RKS Dolny Śląsk, która - jeszcze legalnie- przygotowywała audycje przeznaczone dla związkowych radiowęzłów w Hutmenie, Pafawagu i innych dolnośląskich zakładach pracy. Akurat montował audycję o wydarzeniach z grudnia 1980 roku.

- Podczas internowania docierały do mnie grypsy, że trzeba robić podziemne radio - opowiada "Poldek" (konspiracyjna ksywa Karwelisa). - Ale nie podobało mi się w więzieniu. Zrozumiałem, że to nie są żarty, i pomyślałem, żeby to robić z ludźmi, do których nikt nie mógłby przeniknąć. Dlatego na pierwszej linii powinna być ekipa chłopaków, która znała się z podwórka, od czasu piaskownicy. Miałem taką na Borku.

Werbunek do Radia Solidarność przebiegał więc w mało wyrafinowany sposób.
- Były wakacje, szedłem sobie ulicą Ulanowskiego i spotkałem Kunę, Gonza i Girula, kumpli jeszcze z podstawówki przy Jastrzębiej. Zapytali, co robię i czybym nie poskakał z nimi po dachach - opowiada Mariusz Murzyński, wtedy student I roku budownictwa Politechniki Wrocławskiej.

Lektorami radia zostali Alicja Usarek, dziewiętnastoletnia skrzypaczka, i student I roku filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego Marek Girulski, który "zaciągnął się" na stawiacza.
- W moim mieszkaniu przy Sudeckiej mieliśmy z Alą i Jurkiem nagrać pierwszą audycję. Otworzyłem nieznanemu facetowi, który miał być lektorem. Kilka razy podawał hasło, tyle że nie znaliśmy odzewu. Chciałem go wciągnąć do mieszkania, żeby nie gadał głupot na klatce, ale się przestraszył i zwiał - opowiada Marek. - Nie było czasu na szukanie kogoś innego. W ten sposób zostałem głosem Radia Solidarność.

Mózgiem redakcji była Jowita Pieńkiewicz, emerytowana dziś reżyserka teatralna, w opozycji od zawsze. Przygotowywała scenariusz i serwis informacyjny audycji, czyli "newsy" o aresztowaniach, demonstracjach i działaniach podziemnej Solidarności z regionu. Marek z Alą czytali je w różnych zakonspirowanych mieszkaniach, Karwelis nagrywał.

Taśma wędrowała do zakonspirowanego studia (w innych tajnych mieszkaniach), gdzie była uzupełniana ode-zwami przywódców Solidarności, okraszana piosenkami nagrywanymi przez Igora Pietraszewskiego - syna Jowity, ucznia klasy klarnetu szkoły muzycznej przy Podwalu. Równocześnie technicy informowali stawiaczy, gdzie zamontować nadajniki. Potem rozlepiało się po całym mieście vlepki (z pociętej taśmy klejącej) z datą emisji.

W sumie przez radio przewinęło się około setki wrocławian, ale konspiracja była tak głęboka, że każdy z nich znał tylko kilka osób i parę pseudonimów.

Dowód

Pierwszą audycję Radio Solidarność wyemitowało 29 sierpnia 1982 r. Jeden z nadajników zamontowano na bloku, w którym mieszkał... Tadeusz Porębski, I sekretarz KW PZPR (kiedyś, po emisji jego antypapieskiego przemówienia, radiowcy wysłali mu honorarium).
Potem było jeszcze ponad 20 audycji z dachów i niemal "samobójczych", nadawanych z umieszczanych np. na drzewach w centrum Wrocławia i odpalanych za pomocą pociągnięcia za sznurek "tub", czyli megafonów.

SB mobilizowała wielkie siły i środki, żeby "namierzyć" radiowców. Nigdy im się to nie udało. Co najwyżej "aresztowali" nadajnik po audycji.
- Od 25 lat, gdy przejeżdżam obok Buskiej, czuję się dziwnie - Mariusz nie lubi mówić o ich trzeciej akcji, tej z października 1982.

Było jak zwykle. Dzień wcześniej sprawdzili teren, oderwali kłódkę przy wejściu na dach i założyli swoją. Parę minut przed godziną 20 wpadli na dach, zamontowali antenę. Wybiegli z bloku i przysiedli na ławeczce. Po emisji mieli wrócić po sprzęt.
Audycja była świetnie "rozreklamowana".
- Była jesień, ale ciepły dzień, ludzie mieli pootwierane okna. I ten blok był jak jeden wielki głośnik, dosłownie cały grał tą audycją - wspominają radiowcy, którzy rzadko mieli okazję słuchać własnego radia.

Nagle podjechało kilka suk. Nadawali przecież 50 metrów od sztabu wojskowego, przy Pretficza. Musieli uciekać. Mariuszowi wypadły z kieszeni... dokumenty (wersje są sprzeczne - jedni twierdzą, że pod blokiem, inni, że już przy wejściu na dach). Był spalony. Przyjechał do mieszkania Igora. Zastanawiali się, ile miesięcy będzie musiał się ukrywać. Stwierdzili, że to bez sensu. Wrócił do domu. Po kilku dniach ktoś zapukał do drzwi. - "Pan Murzyński? Przyniosłem pana portfel". Okazało się, że mieszkaniec bloku przy Buskiej szedł wieszać pranie (w innej wersji wyrzucał śmieci) i znalazł dokumenty.

- W "Pięknych dwudziestoletnich" Marek Hłasko pisał o facecie, który napisał donos, a w maszynie zostawił kalkę. Tak było z moim dowodem - przypomina sobie Mariusz, też wówczas "dwudziestoletni". Niewiele później wymyślono im naprawdę "samobójcze" zadanie.

Najodważniejszy ze stawiaczy miał być "ośrodkiem nadawania" podczas solidarnościowej manifestacji przy placu Czerwonym. Technicy mieli fantazję: chcieli zamontować mu tubę... na głowie i założyć wrotki. Miał "emitować", uciekając przed zomowcami. Tego szalonego pomysłu dla kamikadze w końcu nie zrealizowano, a tuba trafiła na dach kiosku.

Innym razem nadajnik miał latać nad Wrocławiem w balonie. A raz stawiacze pojechali aż na Wzgórza Trzebnickie z gigantyczną anteną o wielkim zasięgu - to się udało.

Po "aresztowaniu nadajnika" przy Buskiej SB odtrąbiła wielki sukces. W "Rozmaitościach" TVP Wrocław pokazano nadajnik, magnetofon, puszczono fragment "dywersyjnej" audycji. Tyle że Radio Solidarność ucieszyło się z darmowej reklamy. I wydłużyło audycje. Nawet do godziny. Uznano po prostu, że "stawiacze" po audycji nie będą już wracać po nadajniki.
To było niebezpieczne, a sprzętu, coraz lepszej jakości, było w bród i można było go zostawiać w prezencie esbekom. - Za to zamykaliśmy wejścia na dach porządnymi łańcuchami żeby utrudniać im robotę - śmieją się radiowcy. Kiedyś, przed świętami, na takim włazie powiesili bombkę. Zwykłą, choinkową. SB wezwała saperów.

Akcje
Szczególnie zapamiętali dwie audycje świąteczne. Choć tej z grudnia 1982 nie nadali. W dniu emisji na poddaszu każdego z 50 wysokich bloków i kamienic stał pod włazem milicjant. Radiowcy stanęli piętro niżej i... spuścili sprzęt na dół. Zsypem na śmieci.

Rok później przygotowali godzinną audycję w stylu "Kawa czy herbata". Cała banda dywersantów zasiadła tym razem z ukrywającym się Józefem Piniorem przy wigilijnym stole. Prowadzili nocną Polaków roz-mowę, śpiewali solidarnościowe pastorałki, wymieniali przyjaciół, dla których zostawili wolne miejsce i powinni siedzieć z nimi. A oni nie byli wolni i "siedzieli" gdzie indziej.

- Kiedyś mieliśmy nadawać z tuby, którą umieściliśmy dzień wcześniej na drzewie, w centrum placu Kościuszki - wspomina Marek Girulski. - Przyjechaliśmy przed piętnastą, udając pijaków, podchodzimy, żeby pociągnąć za sznurek i ją uruchomić.

Tuby nie ma. Przerażeni, że tym razem to już koniec. Są obserwowani i wpadną. Rozbiegli się. - Wsiadłem do tramwaju i słyszę dyskusję. "Panie, jaka tu była niedawno zadyma. Radio Solidarność nadawało na cały plac, ludzie klaskali, milicja biegała w kółko, no jaja zupełne".
Tuba Radia Solidarność uruchomiła się sama - dwie godziny wcześniej.

Rocznica
Czerwiec 1984, kamienica na rogu Świdnickiej i Ofiar Oświęcimskich. W mieszkaniu Igora pół nocy nagrywają i montują audycję, która ma być wyemitowana w samym centrum Wrocławia, nazajutrz o 15. Przy sprawdzaniu tuby wkładają do magnetofonu taśmę z piosenkami Wojciecha Młynarskiego.

- Nie mogliśmy puszczać na full Piniora z Modzelewskim, a gdyby co, to Młynarski grał na urodzinach u cioci - tłumaczą zasady konspiracji. O 3 nad ranem z ukrytym sprzętem w worku na ziemniaki, który przytargał Mariusz, wychodzą pod kamienicę. Igora coś tknęło. Rany, Młynarski został w magnetofonie! Wracają po właściwą taśmę. Dach jest spadzisty. Tubę umieszcza przy neonie kwiaciarni Lotos Paweł Pełech, alpinista, student łódzkiej Filmówki. Jak człowiek pająk wspina się po gładkiej ścianie kilkadziesiąt sekund.

- Jak on to zrobił? - zastanawiają się do dziś. Następnego dnia o godz. 15 audycję rozpoczyna jak zwykle sygnał "Roty", nie "Niedziela na Głównym".
SB jest po kilku minutach, ale chyba z godzinę męczą się, nie wiedząc, jak wejść na dach i zdemontować tubę.
Najpierw wpadają do jednego z mieszkań w kamienicy. Okazuje się, że to magazyn bibuły, jeden z lokali Konfederacji Polski Niepodległej. Chłopakom z Radia Solidarność robi się przykro. Nie mieli pojęcia, że kogoś spalą i narażą na aresztowanie.
- Co mogliśmy poradzić. Przecież we Wrocławiu niemal w każdej kamienicy były mieszkania, w których ktoś coś robił dla wolności - tłumaczy Karwelis.

Głos
Towarzysze z Komitetu Wojewódzkiego PZPR szybko zorientowali się, że z wrocławską Solidarnością wdzierającą się w kontrolowany eter z tym swoim gadaniem o wolności coś trzeba zrobić. Ich audycje "przesłuchiwano" na strategicznych zebraniach SB z KW. Jeden z pracowników Wydziału Propagandy od pierwszych słów puszczonych z magnetofonu zastrzygł uszami.

- Ojca widywałem rzadko, byliśmy od siebie daleko, nie tylko ideologicznie - wspomina Marek Girulski. - I nagle zaprosił mnie do knajpy. Powiedział, że od razu rozpoznał mój głos. "Nie angażuj się, bo to nie ma przyszłości"- mówił. Marek nie posłuchał rady, choć jeszcze nie mógł wiedzieć, że już po kilku latach powie ojcu, jak bardzo się mylił.
Ale towarzysze z PZPR, choć wielokrotnie apelowali, "by nie dać się zwieść sympatycznemu barytonowi, który wzywa do chuligańskich akcji", do końca nie wiedzieli, kto jest głosem Radia Solidarność.

A kto gra sygnał, nie wiedzieli nawet… jego twórcy. Gonzo (wiolonczelista) i Igor (saksofonista) wzięli po prostu grundiga do swojej szkoły przy Podwalu. Zeszli do klasy perkusji i poprosili jakiegoś chłopaka, żeby na wibrafonie zagrał "Rotę".

Innym razem Igor namówił grupę trębaczy, by wykonali ją z balkonu szkoły.
- U mnie było odwrotnie niż u Marka. W rodzinie miałem od pokoleń jakichś powstańców, działaczy i mamę jeżdżącą po teatrach w całej Polsce i tłumaczącą artystom, jak się zakłada wolne związki zawodowe i że trzeba działać. Nie miałem alternatywy, to był mój patriotyczny obowiązek - śmieje się Igor Pietraszewski.

Powieść
Piotr Siemion w powieści "Niskie Łąki" opisuje bandę wrocławskich dwudziestolatków, którzy malują po wrocławskich murach i nieźle imprezują. Potem niektórzy emigrują, jeden gra na saksofonie na statkach, inny wraca i chce zakładać radio we Wrocławiu. To o nich. Autor kultowej książki o losach pokolenia "pięknych dwudziestoletnich lat. 80 i 90." też był z tego podwórka. Ale "radiowcy" nie przepadają za tą powieścią. Siemion, choć rówieśnik, nie rozumiał ich.

- Fakt, cytat na murze "Solidarność zwycięży, nie ma chuja" jest prawdziwy, namalowaliśmy go - przyznaje Kar-welis. - Ale Dyziek o tym, że robimy radio, dowiedział się długo po stanie wojennym. I przybrał perspektywę reportera wojennego, którego nie ma na linii frontu. Widzi nas z siódmej linii okopów, jako powracających z frontu zmęczonych żołnierzy, którzy się kładą i śpią. I pisze, że wojna polega na tym, że wojsko śpi. Nie widział nas w akcji, tylko spotykał na imprezach. A tam robiliśmy to, co do dziś robi się na imprezach. No to nas sportretował jako takich, którzy pomiędzy akcjami tylko chleją.
Przyznają, że czasem coś tam pili ("Częściej wódkę, bo piwa nie można było dostać"), grali w kierki czy w piłkę nożną. Nad akcjami się nie rozpływali.
- Przychodził rozkaz, to się wykonywało,o czym tu dyskutować - stwierdzają. - Wielu naszych znajomych siedziało w więzieniach, bito ich, prześladowano, więc nikt tego nie traktował jako przygody. Wiedzieliśmy, że w najgorszym przypadku powyrzucają nas za to ze studiów.

Nie interesowała ich polityka. Przestali skakać po dachach, gdy zauważyli, że próbuje się ich wmanewrować w rozgrywki między frakcjami w coraz bardziej skłóconej Solidarności.
To po co to robili? "Bo tak było trzeba". Zresztą, nie zastanawiali się nad tym. Do dzisiaj.
- Mieliśmy po dwadzieścia lat, to czas buntu. My sprzeciwialiśmy się niesprawiedliwości, kłamstwu, brakowi wolności i perspektyw - diagnozuje Mariusz Murzyński. - Jedni emigrowali, drudzy grali rocka, inni rzucali kamieniami , drukowali ulotki... A my robiliśmy radio. Wiem, brzmi to górnolotnie, prościej powiedzieć: robiliśmy to "na pohybel komunie".

Dzisiaj
Po 1985 r. Marek - teraz wrocławski dziennikarz redakcji "Men's Health" - pojechał do Kanady. Mariusz poszedł do studium scenariuszowego, pracował z Lindą przy filmie "Seszele", dziś jest biznesmenem branży internetowo-medialnej, Robert jest chirurgiem - dyrektorem szpitala. Igor pozostał muzykiem, pisze doktorat o jazzie. Jurek do 4 czerwca 1989 r. był naczelnym pisma związkowego "Z dnia na dzień", potem pojechał do USA.

Prawie z lotniska poszedł do największej rozgłośni w Nowym Jorku zobaczyć, jak się robi radio w wolnym kraju. Dziś zarządza mediami jako dyrektor wydawniczy "Forbesa" i "Newsweeka". Jacek jest muzykiem i księgowym.

Żaden z nich nie chwalił się wojennym epizodem ("Ostatnio, przy tym rocznicowym koncercie, coś tam zacząłem opowiadać dzieciom, ale nie o sobie, ogólnie, o Solidarności" - przyznaje Mariusz).
Żaden nie pracował już w radiu. Pewnie dlatego, że na początku lat 90. Karwelisowi nie udało się założyć we Wrocławiu wolnego już Radia Solidarność. Choć próbował.

Żaden od 25 lat nie wchodził na dach. Dopiero teraz zaciągnęliśmy ich do "pamiątkowego zdjęcia". Tyle że nie chcieli podejść do brzegu. To przez ten lęk wysokości...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska